FNAF: Formy życia - Prolog - Desperacja

Wszystko ewoluuje. Stworzenia żywe, ekosystemy, ale nie tylko. Idee, społeczeństwa oraz technologia również. Nawet ekonomia. Przede wszystkim ekonomia. Człowiek, odkąd wynaleziono pieniądz, wynajduje niezliczone sposoby zarabiania go. A te, wraz z okolicznościami nieustannie się rozwijają i zmieniają, przyjmując najprzeróżniejsze formy. Nic więc dziwnego, że i Fazbear Entertainment musiało sięgnąć po nowe sposoby pomnażania gotówki, szczególnie, od kiedy nad siecią restauracji dla najmłodszych pojawiła się czarna chmura niesławy. Niesławy podszytej grozą.

Dotychczas tłum klientów potentatom dziecięcej gastronomi i rozrywki gwarantowali ich artyści. Artyści niezwykli, bo elektroniczni – zabawiające dzieciaki wielkie, zwierzokształtne roboty, animatroniki, których naczelną gwiazdą był wokalista Freddy Fazbear, brązowy, robotyczny niedźwiedź oraz jego późniejsze wcielenia. Wraz z trojgiem elektronicznych przyjaciół: grającym na gitarze królikiem Bonniem, kelnerką-kurczakiem Chicką oraz lisim piratem Foxym byli ulubieńcami maluchów. Do tego smaczne, atrakcyjnie wyglądające jedzenie, przyjemne otoczenie i sporo automatów z grami dla nieco starszych bywalców. Prosty przepis na sukces. Niestety restauracje, a później i cała markę prześladowało ponure fatum. Zaczęło się już od pierwszej lokacji: Rodzinnej Restauracji Fredbear'a.

Na początku nie było robotów. Ich miejsce zajmowali dwaj mechaniczni śpiewacy: królik Springbonnie i niedźwiedź Fredbear, ulubieńcy publiki, dzięki którym małych klientów przybywało, a pieniądze spływały szerokim strumieniem. Dlatego postanowiono iść za ciosem i zainwestować w nieco bardziej zaawansowanych technicznie artystów - zakupiono animatroniki. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, a Rodzinna Restauracja Fredbear'a gwałtownie zyskała na i tak już nie małej popularności. Do tego stopnia, że zaczęto serynie produkować maskotki przedstawiające mechanicznych i elektronicznych artystów. Te znów schodziły jak świeże bułeczki. Wydawało się, że każde dziecko pragnie mieć pluszową podobiznę któregoś ze swoich ulubieńców.

Tak, animatroniki zdobyły wielką sławę. Nie dość, że posiadały większy zakres ruchów od swych mechanicznych kolegów, to jeszcze poruszały się płynniej i nie wymagały skomplikowanego nakręcania. Jednak Springbonnie i Fredbear mieli zbyt wielu małych fanów, żeby ot tak ich wycofać. Dlatego postanowiono powoli powymieniać ich mechaniczne wnętrza na coś nieco bardziej zaawansowanego. Jednak, jako że nie chciano ściągać generujących spore zyski ulubieńców publiczności na kilka tygodni ze sceny, postanowiono robić to kawałek po kawałku. Na raty. Nocami. Niestety okazało się to fatalnym w skutkach błędem.

Swoisty werbel do nadchodzącej tragedii stanowił wypadek jednego z ludzkich pracowników restauracji. Otóż raz na jakiś czas powłoki zarówno mechanicznych jak i elektronicznych artystów trzeba było oddawać do czyszczenia. Dlatego też każdy z nich posiadał ich kilka kompletów. Owe powłoki dostosowano do tego, aby pełniły również rolę kostiumów, które czasem przywdziewała obsługa. Oczywiście, ze względu na znajdujące się w powłokach elementy przyczepu do mechanicznych szkieletów i zabezpieczające je zatrzaski, przy zakładaniu kostiumów należało zachować pewną dozę ostrożności. Rozebrać się do bielizny, a przynajmniej mieć na sobie coś przylegającego do ciała. Luźne dżinsy i swetry były stanowczo zakazane. Niestety zawsze znajdzie się ktoś, kto zignoruje instrukcje. Tym razem owym kimś okazał się dorabiający w wakacje, siedemnastolatek. Zahaczył swetrem o jeden z zatrzasków, metalowe mocowania odskoczyły i przebyły mu udo, wywołując obfite krwawienie. Szczęśliwie w restauracji stworzono pomieszczenie medyczne, w którym pracowała dyżurna pielęgniarka – kobieta zdołała zahamować upływ krwi do czasu przybycia karetki i nastolatek wyszedł z opresji bez większego szwanku. Niestety wydarzenie miało swoje represje. Powstały irracjonalne plotki, jakoby kostiumy były śmiertelnie niebezpieczne, zatrzaski puszczały same z siebie, a pokój medyczny tak naprawdę stanowił miejsce, do którego zmiażdżony zaczepami pracownik miał się doczołgać, żeby nie skonać na oczach klientów. Zdarzali się nawet dowcipnisie tworzący fałszywe taśmy instruktarzowe dla obsługi wspominające o tym, jak bardzo kostiumy są groźne dla noszących je pechowców. Paradoksalnie owe plotki, fałszywe taśmy i bzdury powtarzane z ust do ust, wcale nie zmniejszyły obrotów restauracji, przeciwnie. Zaroiło się w niej od nastolatków nękanych niezdrową ciekawością. Pierw wypytujących obsługę o niemające miejsca incydenty, a potem – kiedy wreszcie znudziło im się to – oblegających automaty do gier.

Niestety następny incydent nie przyniósł niczego pozytywnego dla Fazbear Entertainment.

Początek tragedii rozegrał się jesienią osiemdziesiątego trzeciego w trakcie przyjęcia urodzinowego siedmioletniego chłopca, Normana Aftona. Grupka starszych dzieciaków pod przywództwem brata solenizanta postanowiła nastraszyć malca i zmusić go, aby pocałował Fredbear’a. Doszło do szamotaniny i głowa dziecka znalazła się w paszczy mechanicznego piosenkarza. W nakręcanym mechanizmie, szczękach opadających i unoszących się do góry z siłą zdolną zginać metal i miażdżyć kości.

Chłopiec nie zmarł od razu, chociaż doznał poważnego urazu głowy. Życie opuściło go dopiero cztery miesiące później. Na temat jego śmierci powstało wiele plotek. Mówiono, że nigdy nie odzyskał pełni świadomości i nieustannie egzystował w półśnie dręczony koszmarami. Koszmarami, w których mordercze animatroniki chciały go pożreć. W których był nieustannie ścigany i nękany, póty nie umarł ze strachu.

Chociaż ojciec chłopca, a zarazem szef ochrony restauracji, nie pozwał swych pracodawców, pod adresem Rodzinnej Restauracji Fredbear’a posypały się liczne oskarżenia. Przestano w mechanicznych artystach widzieć ulubieńców publiki, a zaczęto śmiercionośne maszyny. Na domiar złego ktoś odkrył, że Springbonnie i Fredbear z urządzeń typowo mechanicznych mieli zostać przerobieni na animatroniki. Na urządzenia delikatniejsze, posiadające czujniki nacisku, których szczęki nie stanowiłyby sprężynowo nakręcanych imadeł. Odkryto też, że robiono to na raty, aby nie pozbawiać publiki dwóch mechanicznych artystów, a restauracji wpływów. Od razu zakrzyknięto, że wypadek był winą szefostwa, ich chciwości. Że gdyby zdjęto mechanicznych śpiewaków ze sceny i udoskonalono ich od razu, do tragedii by nie doszło. Że to przez nich niewinny chłopiec stracił życie w tak tragicznych okolicznościach.

Obwiniono firmę, bo tak było najłatwiej. Najprościej. Nikt nie zapytał, gdzie byli dorośli, dlaczego nie zareagowali, kiedy starsi chłopcy dręczyli zastraszonego siedmiolatka. Nikt nie wskazał palcem na nastoletnich łobuzów, bandę dwunasto i trzynastoletnich chłopców czerpiących radość z dręczenia młodszego kolegi, którzy za nic mieli wielkie wywieszki „nie wchodzić na scenę”, „nie dotykać”. Wszyscy woleli winić maszyny i ich właścicieli, zrzucając tym samym winę ze swoich barków. Nikt nie przejmował się tym, że robiąc to, atakowano i ojca zmarłego chłopca, który przecież pracował w restauracji Fredbear’a, mało tego – był tam szefem ochrony. Zdawało się, że świat za nic ma jego ból i żałobę.

Nazwa „Freadbear" i postać żółtego, śpiewającego niedźwiedzia przestały się kojarzyć z rozrywką, a zaczęły z tragedią. Restauracja upadła. Jednak biznes, który zaznał smaku sukcesu nie poddaje się od tak. Chce przeżyć. Walczy, niczym zdesperowane zwierzę. Dlatego parę lat później otwarto drugą restaurację. Zmieniono lokalizację, wymieniono Freddy'ego, Chickę i Bonniego na nowe, plastikowe wersje o nieco przyjaźniejszych obliczach i drobniejszych, mniej przytłaczających gabarytach, a twarzą marki został Freddy. Tak powstała Pizzeria Freddy'ego Fazbear'a. Ponownie wszystko zapowiadało się dobrze. Wręcz bardzo dobrze. Nad wyraz obiecująco. Klienci przybywali tłumnie, pieniądze napływały szerokim strumieniem. Dlatego po kilku miesiącach otwarto następne dwie restauracje i powoli zaczęto myśleć o całej sieci. Niestety zupełnie niespodziewanie znowu zaczęły się kłopoty. Zaginęło czworo nastolatków oraz dwunastoletnia dziewczynka, córka właściciela marki Fazbear Entertainment, Henry'ego Rozenberga.

Rozpoczęto śledztwo. Podobno znaleziono poszlaki wiążące zniknięcia z pizzerią, ale nie było żadnych, twardych dowodów. Jednak tyle wystarczyło, aby reputacja lokacji podupadła. Załamanie pana Rozenberga nie pomogło. Na domiar złego nowe animatroniki zaczęły wykazywać dziwne, niezaprogramowane im zachowania. Szybko uznano je za potencjalnie niebezpiecznie i oddano do zniszczenia, a pizzeria została tymczasowo zamknięta. Jednak zawieszenie działalności lokalu nie zdołało zapobiec kolejnemu nieszczęściu. Tym razem zginęła czternastoletnia dziewczyna. Włamała się do magazynu pizzerii, próbując ukraść jednego z nowych animatroników, a wtedy doszło w nim do spięcia i... Ugryzł ją. Co prawda był tworem elektronicznym, a nie mechanicznym, więc miał słabszy ucisk szczęk niż Fredbear, ale jego plastikowo-metalowa paszcza została uzbrojona w ostre, przypominające kołki zęby. Te przebiły czaszkę, uszkadzając płat czołowy i doprowadzając do śmierci. Ponownie odwleczonej w czasie. To wydarzenie, określone mianem ugryzienia z osiemdziesiątego siódmego, stanowiło gwóźdź do trumny pizzerii... A przynajmniej tak się wydawało. Otóż ta nie poddała się łatwo. Po dwóch latach powstała z grobu niczym wampir.

Otwarto ją ponownie ze starą obsada – dawne animatroniki powróciły do łask, ale nieco odświeżono ich wygląd, czyniąc bardziej sympatycznymi. Zastanawiano się też czy nie przywrócić Springbonniego i Fredbeara, nawet ich w pełni zmodernizowano, jednak koniec końców uznano to za zbytnie ryzyko. A nóż na ich widok pamięć o tragedii sprzed lat uległaby odświeżeniu? Mało tego, gdyby tamto zdarzenie zostało powiązane z ugryzieniem z osiemdziesiątego siódmego... Naprawdę nie było warto. Mimo tego oba animatroniki czekały cierpliwie w pomieszczeniu technicznym na lepsze czasy. Czasy, które miały nigdy nie nadejść.

Pizzeria... Cóż, była popularna, jednak nie odniosła takiego sukcesu jak jej poprzednie wersje i wręcz kwitnące, nieobciążone ponurą przeszłością restauracje w innych miastach. Przeszłością, która obrosła legendą. Bardzo nieprzyjemną, wręcz fantastyczną. Baśnią. Miejskim mitem zdającym się żyć własnym życiem. Mówiono, że zaginione dzieci zostały zamordowane. Mówiono, że ich ciała upchnięto w kostiumy animatroników. Opowiadano, że żądne zemsty dusze opanowały elektronicznych śpiewaków i teraz nocami szukają swego mordercy, zabijając każdego, kto wejdzie im w drogę. W dodatku jeden z nocnych stróżów zaginął bez wieści, co tylko dolało oliwy do ognia.

Tego rodzaju historie fascynowały i przyciągały niezdrową uwagę. Po restauracji zaczęło się kręcić mnóstwo ciekawskich, szepczących po kątach i denerwujących klientów. Zaczęli rozpowiadać, że animatroniki otacza smród rozkładających się ciał. Mówili, że z ich oczu i pysków cieknie krew. To znów zainteresowało sanepid.

Pizzeria Freddy'ego Fazbear'a ponownie została zamknięta. Miał to być tylko chwilowy przestój na czas kontroli sanepidowskiej, jednak w jego trakcie nieznany sprawca zniszczył wszystkie animatroniki. To dobiło restaurację.... Ale nie biznes. Reszta placówek miała się dobrze. Z dnia na dzień przybywało ich coraz więcej i wszystkie generowały wysokie zyski. W dodatku i ta feralna pizzeria ponownie zaczęła przynosić korzyści.

Niesława otaczająca lokal zamiast rzucić cień na pozostałe lokale Fazbear Entertainment stała się czynnikiem napędzającym ewolucję firmy i prowadzonego przez nią biznesu. Otóż na podstawie przekazywanych z ust do ust miejskich legend i ponurych opowieści wydano liczne gry komputerowe, których bohaterami były mordercze animatroniki. Stworzono nawet animowany serial grozy, a ten szybko stał się prawdziwym hitem. Bo każdy biznes ewoluuje, dostosowując się do natury ludzkiej. Zaś ta natura lubi mrok.

Tak, marka Fazbear Entertainment przetrwała. Mało tego, odniosła sukces. Ponownie. Jednak nie znaczyło to, że nie nękały jej drobne problemy. Otóż w jednej z siostrzanych lokacji – Świat Pizzy Circus Baby – doszło do zaginięcia trojga pracowników technicznych, a w odstępie kilku dni przepadła też większość animatroników... Czy raczej większość wypełniającej je elektroniki. Barwne obudowy robotów porzucono jak kokony motyli, które właśnie rozwinęły skrzydła. Na domiar złego pojawiły się też pogłoski o zniknięciach dzieci w okolicy rzeczonej pizzerii, ale nie powiązano ich w żaden sposób z lokalem... Mimo wysiłków wielbicieli miejskich legend i podejrzliwości policji. Nie długo potem spłonął też założony przez jednego z fanów opowieści o morderczych animatronikach dom strachów, Fazbear Fright, gdzie eksponowano zniszczone roboty z dwóch pierwszych pizzerii. Znowu pięć lat później doszło do pożaru kolejnego lokalu, tak zwanej „franszczyzny", spod szyldu kompani.

Fazbear Entertainment nauczyła się przekuwać niesławę w zysk, lecz tego typu historie, chociaż napędzały zyski ze sprzedaży horrorowych produktów, zmniejszały wpływy z pizzerii. Postanowiono temu zaradzić w wyjątkowo przemyślny sposób. Za pomocą kolejnej gry. Gry łączącej w sobie wszystkie pokręcone opowieści związane z Pizzerią Freddy'ego Fazbeara, ale nie tylko. W grze ukryto tak zwane „sekrety". Bonusy możliwe tylko do znalezienia przez wybitnych, dociekliwych graczy. Czym były te bonusy? Dowodami tyczącymi się wszelkich spraw powiązanych z niesławną pizzerią i kolejnymi wypadkami. Oczywiście dowody tak dobrano, aby tworzyły wygodne dla firmy historie. Historie, wedle których winę za zniknięcia nie tylko w Pizzerii Freddy'ego Fazbeara, a całym miasteczku, ponosił wędrowny przestępca-psychopata. Bliżej nieokreślony mężczyzna, prawdopodobnie pedofil. Bezimienny włóczykij przemierzający kraj, imający się dorywczych prac lub żebrzący. Morderczy łowca-nomad. Pizzeria miała zostać mylnie powiązana ze zniknięciami, ponieważ większość miejscowych dzieci i nastolatków regularnie ją odwiedzała. To, że zaginieni należeli do owej większości zrzucono na karb przypadku. Czy raczej tak dobrano dowody, aby na karb przypadku zrzucili to gracze. Z kolei za pożar Fazbear's Fright miały odpowiadać wadliwa, przeciążona instalacja elektryczna i nieuwaga stróża nocnego, który pełnił jednocześnie rolę wsparcia technicznego. A co z zaginionymi pracownikami Świata Pizzy Circus Baby? Ci mieli być złodziejami tudzież szpiegami przemysłowymi, którzy zatrudnili się w pizzerii tylko po to, aby ukraść elektroniczne wnętrzności robotów i przekazać je bliżej nieokreślone konkurencji. Podobnie z pożarem franszczyzny, Pizzerii Freddy'ego Gwiazdy Rocka. Wszystkim obciążono tajemniczą konkurencję. A najlepsze było to, że niczego nie powiedziano wprost. Skrawki dowodów, wywiadów, informacji i wycinków z gazet tak dobrano, aby gracze zaczęli myśleć, to co Fazbear Entertainment chciało, aby myśleli. Gracze znów... Cóż, zachowali się jak gracze. Pierw wymienili się zdobytymi w grze informacjami, a potem zaczęli zasypywać fora fanów rozmaitymi teoriami. Teoriami, które ewoluowały po każdej aktualizacji gry zawierającej nowe elementy rozgrywki oraz nowe ukryte poszlaki. Większość z nich pokrywała się z tym, co Fazbear Entertainment chciało, aby zostało wywnioskowane. Oczywiście zdarzały się i inne, zupełnie abstrakcyjne, wręcz fantastyczne... Jednak nie przejmowano się nimi.

Tak, ekonomia ewoluuje, a wraz z nią jej dzieci: przedsięwzięcia, mniejsze i większe biznesy, firmy. Zupełnie jak żywe organizmy. I jak żywe organizmy wszystkie pragną przetrwać. Przetrwać i zagarnąć tak wiele, jak tylko mogą. Z darwinistyczną desperacją sięgają po wszystkie możliwe środki, aby to osiągnąć. Kłamstwo. Manipulację. Czasem szantaż i przekupstwo. Nie wykazują przy tym najmniejszych wyrzutów sumienia. Nie mają poczucia winy. Są prymitywnie bezwzględne. Mimo swych zaawansowanych mechanizmów przystosowawczych nadal stanowią stworzenia pierwotne, pozbawione moralności i tak zwanych uczuć wyższych.

Zabawne, ale uczucia – jakie jak na przykład poczucie winy – także ewoluują. Nie, nie chodzi tu o zmianę przyjaźni w miłość czy zranionej miłości w nienawiść. To tylko zwykłe metamorfozy, zmiana dnia w noc, gąsienicy w motyla. Emocje ewoluują dostosowując się do sytuacji. Miłość do partnera czy partnerki po kilkunastu latach małżeństwa, nawet jeżeli jest tak samo silna, ma zupełnie inny wymiar. Motyle w brzuchu, wybuchy namiętności i wzajemne uzależnienie zmienia się w coś stabilnego i codziennego, lecz równie cennego… Chociaż miłość nie jest najlepszym przykładem. Występuje w zbyt wielu odzieniach, jest zawiła, skomplikowana i każdy z nas odczuwa ją inaczej. Lepiej nadaje się strach. Ten prawdziwy.

Strach jest prostszy niż miłość i bardziej uniwersalny. Dotyka praktycznie wszystkich w ten sam sposób. Na czym polega jego ewolucja? Otóż, kiedy znajdujemy się w sytuacji zagrożenia, ogrania nas lęk. Intensywny, uwalniający mnóstwo adrenaliny, przyspieszających oddech, tętno i szybkość reakcji, zwiększających wydolność, ale utrudniających racjonalne myślenie. Ten rodzaj strachu jest dobry, gdy trzeba działać błyskawicznie, zaatakować lub uciec. Doskonały, kiedy zagrożenie jest krótkotrwałe. Jednak co, gdy stan zagrożenia utrzymuje się całymi godzinami, a czasem dniami, może nawet tygodniami? Co wtedy? Strach znika? Otóż nie. Zmienia swą formę. Mało tego, jest równie silny, chociaż mniej intensywny. Przypomina tępy, lecz znośny ból. To strach pozwalający jeść, spać, a nawet odpoczywać, ale trzymający w stanie nieustannej czujności. Pełniący rolę strażnika gotowego podnieść w każdej chwili alarm.

Podobnie z nieco bardziej skomplikowanym uczuciem, jakim jest właśnie poczucie winy. Wielkie, domagające się zadośćuczynienia. Nieustannie narastające, wchłaniające towarzyszące mu emocje. Stające się coraz intensywniejsze, niemal obsesyjne, nacechowane desperacją. Desperacją silniejszą niż ta bestii walczącej o życie. Ponurą, szaloną, zdolną do czynienia rzeczy potwornych i wspaniałych. Potrafiącą przełamywać bariery pozornie nie do przełamania…

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Bajkopisarz 13.02.2020
    „Dotychczas tłum klientów”
    Ja bym zasugerował tłumy, liczba mnoga uogólnia, a pojedyncza odnosiłaby się do jakiegoś konkretnego tłumu
    „miało swoje represje.”
    Raczej reperkusje
    „To znów zainteresowało sanepid.”
    Sanepid to nazwa jedynie polskiej instytucji, a rzecz nie dzieje się w Polsce.
    „Nie długo potem spłonął”
    Niedługo

    Mocno rozbudowany prolog, ale dobrze wprowadzający w akcję. Porządnie nakreślona historia. Idziemy dalej.
  • CynicznaCecylia 14.02.2020
    Dziękuję, błędy w wolnej chwili postaram się naprawić. Co do sanepidu - wprowadzanie polskich odpowiedników nazw do instytucji, szczególnie tych mało znanych, chyba nie jest błędem. W US to się chyba nazywa inspekcja sanitarna?
  • Bajkopisarz 14.02.2020
    CynicznaCecylia - Hmm... może nie jest, ale bezpiecznie jest używać neutralnych nazw, jak Inspekcja Sanitarna właśnie. To jak z parlamentem - można napisać Sejm i każdy wie o co chodzi, ale dziwnie to wygląda gdy rzecz dotyczy Niemiec czy USA.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania