Nie licząc dni - rozdział drugi - Bibliotekarz
„Szczęście jest wartością dość ulotną, chwilową… może też do końca nie potrzebną, bo przecież przez całą drogę do osiągnięcia szczęścia, człowiek więcej go traci, niż nabywa… a na sam koniec pozostaje mu tylko różnica całego tego działania, czyli nikła ilość praktycznie bezwartościowych okruszków stanu faktycznego szczęścia. W tym wypadku, dodawanie, jest raczej odejmowaniem, ale czy można odjąć coś, co w teorii i praktyce jest czymś dodatnim?”
Odpowiedź brzmi: tak, oczywiście, że można.
Dzwonek na kolejną lekcję zadudnił mi w uszach. Podniosłem głowę znad ławki, która obok ławki chyba nigdy nie stała i rozjarzałem się dokoła.
Nauczyciela, Pana Hittinga jeszcze nie było. Zazwyczaj przychodził jakieś pięć do dziesięciu minut po dzwonku, a po tym, jak kiedyś przyłapałem go w szkolnej bibliotece – po godzinach oczywiście, - z Panną Mars, wolałem więcej się nie zastanawiać, gdzie jest i co robi…
Odłożyłem długopis na bok i złożyłem kartkę, po której pisałem na pół, po czym włożyłem ją pod podręcznik do angielskiego.
Nagle coś gwałtownie przeleciało tuż nad moją głową… mam wrażenie, że miejsce, w które celowano, było nieco niżej. Do klasy wchodził właśnie Walker, szkolny mięśniak… tak samo głupi, jak napakowany.
- Co tam piegusie? - powiedział z najbardziej odrażającym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziałem i oparł się o moją ławkę, przechylając ją w bok. Wszystkie rzeczy zsunęły się na podłogę.
Wbiłem w niego wzrok, a on uśmiechnął się jeszcze szerzej, pokazując swoje piękne, białe zęby, które na pewno nie były skutkiem regularnego mycia zębów, a raczej regularnych wizyt u dentysty… ciekawe skąd miał tyle kasy.
- Dobrze wiesz, że nie mam piegów – warknąłem i schyliłem się po książki.
Jego wielki but wylądował centralnie na środku całego tego bałaganu. Szybko cofnąłem rękę, aby móc się nią jeszcze jakoś posługiwać.
- No i?! - skrzywił się.
- Ej, Walker! - krzyknął ktoś zza jego pleców. - Patrz tu – powiedział, wymachując kawałkiem papieru w powietrzu… moim kawałkiem papieru.
Zacisnąłem mocno powieki, gdy Walker zabrał od niego kartkę.
- Uuu! - pisnął jak mała dziewczynka. - Ktoś tutaj bawi się w pisarza. „…Stan faktycznego szczęścia...”? Ludzie! - krzyczał i śmiał się w głos. - Nasz mały przyjaciel ma jakieś rozważania filozoficzne!
Gdy już cała klasa parzyła na mnie jak na ostatniego idiotę, wzrok Walkera wrócił do mnie, a w jego oczach migotały łzy.
- Gościu… - wytarł oczy wierzchem dłoni. - Dawno się tak nie uśmiałem – powiedział, po czym zgniótł kartkę w ręku i rzucił ją do kosza stojącego po drugiej stronie klasy… Był kapitanem naszej drużyny koszykarskiej, więc oczywiście trafił, czemu zawtórował szum oklasków i gwizdów.
- Co tu się dzieje?! - powiedział niespodziewanie Pan Hitting, wchodząc do klasy.
Niski mężczyzna w średnim wieku z brakiem połowy włosów na ciele i z paskudnym, prawie żółtym od papierosów wąsem, raczej nie budził większego postrachu niż sprzątaczka w męskim kiblu.
- Nic *Rodger… - powiedział dumnie Walker i usiadł w swojej ławce.
Rodger?… No cóż, porównanie w punkt. Robił ostatnio więcej sprawdzianów niż ta wredna Landryna z Pottera. Chociaż było to zupełnie nie na miejscu...
Jakiś czas później… jakiś czas mam na myśli nieskończoność w klasie z kompletnym kretynem za plecami, który przez całe czterdzieści pięć minut kopał w moje krzesło, gdy dzwonek sprawił, że Pan Hitting o mało nie spadł w krzesła, zerwałem się z własnego i biegiem, aby Walker nie zdążył mnie dogonić, rzuciłem się w stronę dużego korytarza.
- Dzień dobry – powiedziałem bibliotekarce, gdy zamykałem za sobą drzwi. Kobieta nawet nie zwróciła na mnie uwagi… Chociaż nie jestem pewien czy te wszystkie fałdy tłuszczu by jej nie przeszkadzały w podniesieniu głowy… Powinienem być milszy dla ludzi… nawet w myślach…
Obszedłem dokoła trzy regały z książkami, aż w końcu znalazłem to, czego szukałem. Usiadłem przy swojej ławce; trzeciej od piątego regału po prawej stronie od głównego wejścia i położyłem na niej Makbeta.
Miałem tydzień, na przeczytanie, a artystycznie pomazane strony nieco mi to utrudniały… Zatrzasnąłem książkę na piątej stronie i wepchnąłem ją do plecaka. Oparłem się na lewej ręce, a prawą kreśliłem wzory na podziurawionym kawałku drewna.
„Szkoła ssie” - napisałem na ławce moim kwadratowym pismem, podniosłem z podłogi plecak i wyparowałem z biblioteki równie szybko, co się w niej znalazłem. Zdaje się, że babka przy wejściu mrugnęła… czyli, że jeszcze nie umarła z przejedzenia.
Eric… bądź milszy!… To od jutra.
* Dokładnie Elliot Oliver Robertson Rodger – amerykański masowy morderca angielskiego pochodzenia.
Komentarze (4)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania