Otwórz karczmę, mówili... [1]

Pokój był mocno zacieniony, pełen dymu ze spalanych skrętów. Jedynym źródłem nikłego światła była świeczka na skraju obdrapanego stołu. Mebel nie był zwykły, co to to nie, blat znaczyły głębokie żłobienia po paznokciach oraz pazurach. Zaciskane na pokrętła pierścienie w szyku dziesięciu przecinające stół, jasno dawały do zrozumienia co tu się wyprawiało. Jakby plamy zaschłej krwi były niewystraczające.

 

Siedzący po stronie od której palce wchodziły w obrączki, Oślik nie mógł oderwać od nich wzroku. Swoje własne palce zacisnął w piąstki i trzymał pod wierzchnią tuniką kurczowo wbijając je w podbrzusze.

 

Oślik jako całkiem młody jeszcze człowiek z niskim wzrostem lecz wysoko sytuowanymi marzeniami, naturalnie bardzo potrzebował sprawnych rąk. W zakamarkach głowy pojawiła mu się myśl, iż w ostateczności mógłby poświecić nogę, karczmarz bez nóg to znowu nie taka tragedia, przeto i tak siedzi za ladą. Powstrzymując nerwowy odruch przygładzenia grzywki, powoli wykrzywił oczy naprzeciw. W mig nowe krople potu zaperliły się na skroniach w kraterkach po ospie.

 

Jego rozmówca właśnie pakował sobie do paszczy kolejnego skręta. Smród tytoniu zapewne już dawno wżarł się pod każda łuskę na ciele gadziny. Ogon zaszurał po dechach podłogi, otarł się czubkiem o sandały Oślika. Oprych z rasy jaszczuratów wyszczerzył żółte kły kontrastujące z bladą jak zadek ducha łuską. Nazywał się Zrenaj, lecz przeważnie mówiono o nim Wykręcacz.

 

- Ależ rozumiem! Bystrzacha ze mnie, chociaż nie wyglądam. Nie ma się czego bać Oślik, przecież jakby szef kazał mi z miejsca ukręcać paluszki każdemu kto nie może płacić haraczu... ehe! He! Tfu! Znaczy się... tego no... składki solidarnościowej na rzecz porządku społecznego. No tak, tak to było... wracając! Jakbyśmy chodzili po ulicach i byli tacy niemili, to całe tałatajstwo poszłoby do konkurencji. Jesteś przedsiębiorcą Oślik, pan Kajman też nim jest. Kurwa! Ja samemu handluję na boku. Dogadamy się. Co więc proponujesz?

 

- Potrzebuję jeszcze kilu dni, błagam... to naprawdę trudna sytuacja... - wykrztusił Oślik.

 

Zrenaj podrapał się po pysku i buchnął dymem z nozdrzy. Pstryknął pazurami a jeden z dwóch stojących za nim orków podał mu kolejnego tytoniowego zawijasa.

 

Wielkie łyse bydlaki o ciemnozielonej skórze i miniaturowych mamucich ciosach wybijających znad spękanych warg. Jeden pomarszczony jak spartolona przez garbarza skóra, drugi ciągle oblizujący wąsy wyglądające jak spłachetek ostu. Obydwoje gapili się na człowieka jak na nic innego jak połeć mięsa.

 

- Lelekiuki ci się zalęgły, straszna sprawa - zadrwił jaszczurat odpalając skręt od skręta.

 

- Ano... lelekiuki... to poważna sprawa. Wszystkich klientów odstraszyły, muszę się ich pozbyć inaczej nie będę mógł zacząć płacić... proszę... błagam pana o jeszcze tydzień! Wszystko oddam, cały hara... eee... całą składkę! Z odsetkami!

 

Gad zaśmiał się i od razu zakrztusił podwójną dawką dymu. Wąsaty ork czule poklepał go po łopatkach. Kiedy już oprych skończył ocierać łzy błysnął na Oślika błonami migawkowymi oczu. Człek poczuł jak zimno rozkwita mu w kręgosłupie.

 

- Cztery dni koczkodanie. Później zaczynamy spłacanie paluszkami. Zjeżdżaj stąd.

 

Oślik wstał od stołu i wygiął się w zamaszystym ukłonie. Odwrócił się na palcach i zapominając iż dłonie wciąż trzyma pod tuniką, nie zdołał otworzyć drzwi. Wyrżnął głową w futrynę, zatoczył się i potrącił jakieś skrzynki leżące w kącie izby.

 

Bandyci od niejakiego Garkody Kajmana zarechotali wspólnie. Zupełnie przyjaźnie, jakby właśnie rozdzielali się po wspólnej popijawie przy kartach.

 

***

 

Karczma Włóczykije prezentowała się niezgorsza. Ot, spadzisty dach rzucony na niewysokie ściany z okorowanych bali. Kilka okiennic wymalowanych kolorowo resztkami farb zbieranych z odpadków okolicznych warsztatów. Szyld jak się patrzy, dech trzy, miedzioryt kufla piwa i niedawno zaczadzone ogrowym oczeretem gniazdo os wokół łańcucha.

 

Oślik wolałby już i setkę opitych absyntem os niż choćby i jednego lelekiuka.

 

Po obu stronach karczmy warowały rudery łatane bez jakiejkolwiek wiedzy w dziedzinie budownictwa, zwane też kamienicami. Jednymi z lepszych w Dolnej Dzielnicy urokliwego miasta możliwości jakim był Geres. Co prawda zdecydowanie nie była to miła część miejskiego roju, lecz mało która za takową uchodziła.

 

Nieszczęsny karczmarz zmówił w myślach modlitwę do całego panteonu Duchów Wszechświata nie pomijając nawet straszliwego Zguta Ducha Śmierci. Starł pot z czoła i pewnym krokiem natarł na drzwi wejściowe.

 

Zgrzyt nieoliwionych zawiasów, huk ciężkich dech i zgiełk ulicy zagłuszony został harmidrem walącym po ścianach Włóczykijów jak klangor godowy syreny górskiej po turniach.

 

Oślik od razu podskoczył z obrzydzeniem, pod nogami przedreptała mu baryłeczka futra i czystej niegodziwości. Ochydztwo na maluczkich nóżkach trzymało w półpalczastych łapkach nóż. Lelekiuk rzucił nawet w karczmarza srogie spojrzenie guzikowych ślepek z lisiej mordki wygiętej jak jakiś banan.

 

Zaraz za pokurczem pobiegła współwłaścicielka li kuchta całego przybytku, siostra Oślika imieniem Pleszka. Słomiany włos miała rozwiany, kieckę pobrudzoną kępkami jaskrawego futra lelekiukowego a w dłoniach ściskała sporych rozmiarów kusze. Naciągnięta broń z osadzonym bełtem wyglądała w garści Pleszki jak balista władowana na grzbiet źrebięcia.

 

Gdzieś między kropionymi w kwiatki dzbanami na jednej ścianie zawieszonymi, sterczał bełt wbity tam prawie że po brzechwę. Inny tkwił nad ladą baru, między kilkoma ostałymi się butelkami gorzałki.

 

- Psia krew! Nie ruszaj się! Jasny gwóźdź! Jak mam przycelować jak ciągle uciekają!? Czemu one uciekają!? - zawodziła wyraźnie zdenerwowana.

 

- Nie przesadzaj. Te parchy całe są w paskach, toć to tarcza strzelecka! Ino pomarańcz i fiolet, fiolet i pomarańcz... rzygać można! - zawodził z wysokości stropowych belek Fonnai.

 

Siedział pod powałą i z szalonymi oczami obserwował podłogę poniżej. Pod pachą miał kowadełko używane zapewne do kucia igieł. Podejrzewać można, iż podwędzi je jakiemu leprykonowi.

 

Jak złotowłosy a miodolicy elf szczepy wysokich twierdził, był najlepszym przyjacielem Oślika. Dodatkowo pełnił funkcję dozorcy na obiekcie jak i okazyjnego grajka. Prezentował się jednak licho, koszulinę miał wymiętą a oczy podkrążone pod postrzępioną grzywką niby mara w północ go nawiedzała.

 

- Ej! Myślałam że już to uzgodniliśmy! Oranż i fiołkowy! - fuknęła Pleszka zaliczająca kolejne okrążenie po izbie.

 

- Mi się dzisiaj śniło, że byłem lelekiukiem i kurna fiolet i pomarańcz! - odkrzyknął elf.

 

Spod jednej z ław wylazło pomarańczowo fiołkowe cholerstwo. Zaniuchało noskiem co jak niedojrzały parch wyglądał i polizawszy łapki rozczochrało nimi głupi pyszczek. Skończywszy zabieg, włochaty antałek jakby przykucnął chowając nóżki pod bebzon i zwyczajnie się wypróżnił.

 

Kowadełko z gniewnym rykiem Fonnaia poleciało w dół. Huknęło, trzasnęło, walnęło aż Pleszka przerwała gonitwę bo zoczyć co to się wyprawiło. Kawał żelastwa porachował deski i wbił się na równo z nimi.

 

Lelekiuk zaś dokończył co robił i spokojnie zadreptał pod stoły.

 

- I sruu! Jak mangonela w redutę! A masz ty paskudny... czekaj... nie trafiłem - zasmucił się dozorca.

 

- Tak Fonnai! Nie trafiłeś! - zawył zrozpaczony Oślik.

 

- Ano, zgadza się - potwierdziła Pleszka.

 

Lelekiuk którego goniła też zdawał się pojmować stan rzeczy. Stworek bowiem rozdziawił bananowo wygiętą paszczękę i zajazgotał niby młoda mewa przeżarta portowym rynsztokiem. Kręcąc futrzastą tuszką, truchtem zbiegł do karczemnej kuchni a później w zimną otchłań piwniczki.

 

Tam bowiem kotłowała się siła lelekiuka, skrobiąca ząbkami, mlaskająca ozorkami, iskająca się w sczepionych niby szczurze króle grupkach. Tam, w kazamacie piwniczki na wędlinę a wina baryłę, znajdował się zapewne tron cesarza lelekiuków jak i dwór dla jego świty.

 

***

 

Oślik wlazłszy na stołek zdołał ściągnąć suty flakon wina. Kiedy zszedł kopnął stołek posyłając go pod ladę, usiadł i odkorkował trunek kozikiem. Pierw powąchał kilkakroć, wolał się drugi raz nie naciąć na lelekiukowe nieczystości wlane do umiejętnie zakorkowanej butli.

 

Rozlał wino do dwóch kufelków dla Pleszki i Fonnaia, samemu pociągnął spory łyk prosto z flakonu. Zapach trunku musiał być wielce kuszący, oto na ladę jął wdrapywać się rozczochrany a zakurzony lelekiuk.

 

Jak tylko wystawił na blat jedną łapkę, Oślik bez litości przytrzasnął nią flakonem. Stworek zagulgotał i spadł z plaśnięciem na podłogę.

 

- No nie chmurz się tak. Będzie dobrze - odezwała się siostra krzywiąc usta w wymuszonym uśmiechu.

 

- Dokładnie! Masz przecież nas! Zdrowie! - wiwatował Fonnai wznosząc toast.

 

Karczmarz spiorunował dwójkę swych towarzyszy niedoli spojrzeniem bazyliszka. Elf na to skrzywił się i powoli odłożył kufelek.

 

- Nie jest przecież tak źle braciszku. Do kilku razy sztuka, co nie? - zaszczebiotała Pleszka łapiąc kufelek w obie dłonie.

 

Zaraz potem syknęła z irytacją, jakiś lelekiuk napatoczył się pod nogi i prasnął ją po łydkach podwędzoną z kuchni chochlą. Załomotał jeszcze po każdym taborecie z osobna i przewracając się o własne kulaski przypadkiem uderzył innego włochacza.

 

Wywiązała się bójka, podniósł się warkot jak od wściekłych szczeniąt cerberowych a zaplątana między lelekiukami chochla przyjęła na siebie dwa nienawistnie zaciśnięte pyszczki. Naradzająca się trójka jednak nie zwracała na to uwagi, byli już przyzwyczajeni.

 

- Zalaliśmy piwniczkę dziegciem. Niestety nie pomogło, więzło i się stajało a lelekiuki dalej tam siedzą. Jak jakieś kiełbasy przetrwały to już tak nasiąkły że nawet ghul nie zje - przypomniał Fonnai.

 

- Z drugiej strony jak z targu przyniosłam oscypka od tego udawanego krasnoludzkiego górala, to jeden się zadławił tym smrodem. Karzeł mówił że to z mleka żubra.

 

Tym razem to Fonnaia rozproszył wredny lelekiuk, uczepiwszy się jego trzewika jął gryźć wściekle. Elf wyginał się na taborecie machając nogą niby tryton płetwą na zgubę rybackich sieci. Po kilku mocniejszych zamachach i wygibasach, pozbył się szkodnika.

 

Lelekiuk bowiem poszybował wraz z butem pod ścianę. Ucieszony przewalił baryłkowate ciałko na bok i wgryzł się w trzewik z zapałem. A przed smakosza obuwia zatańcowali kłócący się o chochlę awanturnicy.

 

- A jego to nie złapały wczoraj straże? Że kogoś on otruł i ogółem guślarz straszny - dopytał elf.

 

- Ano chyba tak, więc nici z wypędzenia ich smrodem. Ze szczurami też lepiej już nie próbujmy - odparła dziewczyna.

 

- Święte słowa Pleszka! Cały dzień latałem po zaułkach i śmietniskach, kurna, wpadłem nawet w ten stary kanał co za szaletami na ulicy ludwisarzy jest. Nałapałem się gryzoni w wór po grób i co?

 

- Smocze jajo. Wypuściłeś je tu a one jak jeden mąż zwiały w podskokach. A nawet lelekiuki nawet nie łaziły po salce!

 

- Oby się nie okazało że kiej dżumy się nie nabawiłem...

 

- Zdrów będziesz, elfem jesteś!

 

- Ale krwawię jak i ty! Kurna, w łokcie mnie pokąsały gadziny...

 

Łasy na winko lelekiuk wrócił, tym razem wdrapał się na ladę od drugiej strony i pędząc jak szybko tylko potrafił, chciał dopaść kufelków. Już był o kroczek, już widział ślepkami czerwień trunku a tu nagle jak z góry uderzyła go niemal pusta butelczyna po tymże.

 

Główka lelekiuka wygięła się mocno, paskda zaświszczała niczym przesypany żwirem miech i kichnęła gromko. Oślik poprawił naczyniem tłukąc lelekiuka jeszcze parę razy. Uderzenie i siorbnięcie z butli, cios, łyk, cios, łyk.

 

Lelekiuk w końcu zatoczył się i spadł z lady. Nie trzeba było długo czekać aż szkodnik wstał, oblizał pyszczek i oddalił się pewnym krokiem jakby to on był tu szefem karczmarzem.

 

- Także ten... eee... nie rozpaczaj i ty Fonnai! Starczy że Oślik nam smęci tą swoją madejową miną. Pamiętasz jak najpierw chcieliśmy porozstawiać wnyki? To było całkiem zabawne.

 

- Ha! Znachor musiał mi amputować małego palca ze stopy!

 

- Mi powiedział że centymetr niżej to ścięgna by mi się przerwały. Byłabym kaleką i to do końca życia! Ha ha!

 

Roześmiali się klepiąc wzajemnie po pleckach. Przerwał im bijący niby dzwon hałas roztrzaskiwanej butelki, na szczęście już osuszonej do cna li dna. Obrzucając towarzyszy niedoli epatującym z całej swej postaci przygnębieniem, Oślik wychrypiał:

 

- Cztery dni...

 

- Co? Nie nie, my się z nimi użeramy już z tydzień! - wyjaśnił wciąż rozbawiony Fonnai.

 

- ...zanim przyjdą tu zbiry Garkody i posiekają mnie na bigos.

 

- Ale myśliwski czy hultajski..? - wysiliła się na żart Pleszka.

 

- Po orkowemu jaszczuratowymi nożami. Kurwa mać! Nie ma certolenia się, skupcie się cymbały! Trzeba coś wykombinować bo z chwili na chwilę mamy coraz bardziej przewalone!

 

- To może zatrudnimy jakiegoś speca od szkodników? Nam się nie udało samemu to trzeba pomocy szukać - zasugerowała Pleszka upijając ociupinkę z kufelka.

 

- Genialny pomysł siostro, problem w tym, że nie mamy pieniędzy! - zawył karczmarz łapiąc się na włosy.

 

Nagle Fonnai pstryknął palcami, plasnął z otwartej dłoni w blat i gwizdnął niby na fletni zwołując stadko kowiec.

 

- A to nie problem Ośliku! Ja znam takiego jednego, geniusz domorosły, uczony! Na pewno nam pomoże bo zna się na alchemii, a zrobi to za darmo bo myśmy są z nim za pan brat!

 

- Mówisz?

 

- Mówię.

 

- To przestań mówić i dupa w troki! Przyprowadź tu tego twojego geniusza alchemii!

 

Fonnai zeskoczył na równe nogi i zasalutował Oślikowi. Rzucił się w bieg czym prędzej, jednak tuż przed wyjściem z karczmy przewrócił się o kotłującą się wokół chochli grupkę lelekiuków.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • MKP 2 miesiące temu
    Piąteczka, a komentarze masz na wattku

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania