Poprzednie częściOtwórz karczmę, mówili... [1]

Otwórz karczmę, mówili... [2]

Czekali na powrót Fonnaia w ciszy co rusz przerywanej przez hultajskie harce cholernie hałaśliwych lelekiuków.

 

Jakiś szkodnik wlazł na komodę czatującą w pajęczynach narożnych. Ku rechoczącej uciesze zbiegowiska innych włochaczy, wspinacz stracił równowagę i prawie poleciał w dół. Uratował się chwyciwszy za klamkę od drzwiczek.

 

Zahuśtał się w lewo a zawiasy chrzęstnęły cierpiętniczo, fioletowopomarańczowa widownia podskoczyła na wiwat jak jeden mąż. Antałek na nóżkach huśtnął się w prawo a składowane w komodzie drobiazgi zabrzęczały. Widownia wesoło zafalowała jak jeden wąż.

 

Pleszka z Oślikiem siedzieli przy barze i z umiarkowaną ciekawością patrzyli zupełnie bezsilni co tym razem zepsują ich niechciani lokatorzy.

 

Spod stołów przewracając krzesła nadciągnęły kolejne grupki lelekiuków. Z kilku wygryzionych pod ścianami dziur zwinnie wyturlały się ichnie odwody. Wreszcie, w harmidrze tłuczonych dzbanów wychynęły z kuchni posiłki gdzie to kilku osobników całych było oblanych miodem.

 

Horda obległa komodę pobełkotując z rozdziawianych pyszczków, gapili się na uwięzionego w tragikomedii bujania na boki pobratymca niczym mysz w ślepia rysia. Komu obytemu w kultach herezji świata, skojarzyłoby się to zapewne z rytuałami pogańskimi. Tu na szczęście brakowało marcujących się biesów, na nieszczęście były tylko lelekiuki.

 

Komoda wręcz jęczała charkotami ścinanego toporzyskami drzewca, czereda lelekiucza bowiem naparła na mebel. Powstał w pogiętych, niezbyt pojemnych łepetynkach włochatych niesamowicie jasno kolektywnym zamiar, obalić komodę i już.

 

- Jak się tak do kupy zbiorą to całkiem silne są - zauważyła Pleszka przerywając czesanie włosów drewnianym grzebykiem.

 

- Chciałbym spotkać bożyszcze co przyniosło tą zarazę na ten łez padół, naplułbym temu palantowi w ryj - dodał Oślik przysysając się do butelki żytniej gorzałki.

 

Jak zaglonowany grzywacz na fali sztormowej, lelekiuki naparły na komodę. Dechy skrzypnęły wraz, zapiszczały stopy mebla, o dziwota tryumfalny jazgot wyleciał z majtającego się u góry wspinacza.

 

Ze środka komody posypały się talerze, sztućce i inne zapasowe drobiazgi. Poszło to wszystko w niwecz roztrzaskane o podłogę. Z tłumu wyskoczył jeden pechowy lelekiuk z widelcem na sztorc wpadniętym nad oko.

 

Ranny pokręcił się wokół jak pies za własnym ogonem, popróbował dosięgnąć czuba główki lecz nie zdołał. Przystanął chwilkę, zupełnie jakby potrafił zanalizować problem. Efektem zadumy był beztroski zwrot w bawiącą się hałastrę.

 

- Pleszko, siostro moja kochana... powiedz proszę, iż zabrałaś stamtąd tą czarkę porcelanową po naszej nieodżałowanej babce nieboszczce - ozwał się Oślik ze stalowym przygnębieniem w głosie.

 

Mebel poleciał jak długi w kolorową czerń lelekiukową. Kilku włochatych paszczurków zdołało nawet umknąć przed zderzeniem.

 

- O kurczę! I po porcelanie. Oślik, myślisz że babcia może nas za karę nawiedzać?

 

- Jak za niedługo do niej w kawałkach dołączę to samemu ją tu wyślę żeby ciebie i Fonnaia do grobu wpędziła w pizdu.

 

Komoda krzesząc drzazgi zaczęła podskakiwać z boku na bok jakoby mściwy poltergeist babciny już dorwał się martwego drwa i w tany je targał. Było to jednak jeno i aż jeno, niechcące by ominęła je kolejna zabawa lelekiuki.

 

Rodzeństwo w cięższej niż dotychczas ciszy patrzyło jak bez najmniejszego uszczerbku, spod mebla wypryskują kolejne futrzaste antałki. Tylko to mogli uczynić, patrzeć i czekać rozmyślając czy aby fatalistyczne czarnowidztwo nie za bardzo uderzyło im z podkowy w potylice.

 

I czekali... czekali... czekali...

 

***

 

Był już późny wieczór kiedy większość lelekiuków zabrała swoje tłuste kałduny i udała się na leżakowanie do piwniczki. Ci co zostali, błądzili po niedoświetlonej salce ni to tańcząc ni wyścigi urządzając. Szybko przerodziło się to w drapanie i gryzienie.

 

Delikwent z widelcem w oczodole w pewnym momencie musiał zazdrość wzbudzić u kumów swych. Coś bowiem w mrocznych kątach izby zapiszczało, zaszczękało igiełkowymi ząbeczkami i potarzało się puchatym futrem po dechach.

 

W perymetr blasku świecznika u lady, wmaszerował widocznie z siebie pyszny lelekiuk o widelcu wrażonym w lewe uszko.

 

- A może jak się stąd wyniesiemy na parę dni to one same się wykończą? - zasugerowała Pleszka ziewając przeciągle.

 

- Nie mamy kilku dni. Poza tym ja nie wracam na wieś, za żadne skarby świata moja droga, noga moja znów nie postanie w Gryfim Fyrtlu! Albo ja się nie nazywam Oślik, syn Włóczygracy!

 

Człek zachłystnął się powietrzem, wstał na miękkich nogach odbijając się od lady. Wypiął dumnie pierś i na hejnał wypił resztkę żytniówki.

 

Jakby wyczuwając odpowiedni moment, na blat wskoczył pewien lelekiuk z przekrzywioną główką. Popiskując gniewnie ruszył kłusem na karczmarza w łapkach ściskając broń.

 

- Na Duchy Wszechświata! On ma nóż kuchenny! - przeraziła się dziewczyna.

 

Oślik wyparskał coś niezrozumiałego, odrzucił butelkę niby gotujący się na finał elficki samurai swą złamaną katanę. Jaskrawy potwór podniósł rozochocony okrzyk chcąc zapewne naśladować kiego wojennego wodza orkowego.

 

Zaciśnięta pięść karczmarza wystrzeliła po łuku wżynając się w sam środek włochatej baryłki. Lelekiuk poleciał jak z grzbietu pegaza, rozpłaszczył się o regał z trunkami tłukąc kilka egzemplarzy absyntu.

 

- Hurra! Ludzkość zwyciężyła! - zawył zwycięsko mężczyzna.

 

- Tobie już wystarczy braciszku - odezwała się siostra.

 

Wtem przez nieszczelne drzwi doszedł ich jazgot ni to szklany ni drewniany. Zagruchotało skrzypiąco i przez rozwalone na oścież drzwi do karczmy wtarabanił się Fonnai wraz ze swym znajomym.

 

Również był to elf wysoki, obcięty nierówno z wynędzniale dziurawym czepcem na łbie. U nosa nosił maluczkie i grube okularki a na cienkich barkach wisiała oplatana pasami z fiolkami toga. Przed sobą pchał interesującą hybrydę szafki li taczki, poobryzgiwanej zaciekami a dostrojonej pękami uschłych chwastów.

 

Zapewne nie za wiele widząc przez odrutowane szkiełka, rozpędził się z taczkoszafką aż pod ladę barową. Zderzył się z nią mocno, spoiwa w dziwnej konstrukcji zatrzaskały.

 

- Świetnie, kolejny szpicouchy tego właśnie potrzebowałem... - wymamrotał Oślik.

 

- I tyś w takiej melinie mistrzem miotły Fonnai? No, spodziewałem się czegoś więcej - odezwał się alchemik jakby nie zauważając rodzeństwa obok siedzącego.

 

Lekko zdyszany Fonnai podreptał do reszty uśmiechnięty i od razu zatrajkotał:

 

- Och, teraz to nic Kielt. Normalnie to miejsce pełne życia! Mamy nawet kilku stałych bywalców, znaczy się... chciałbym żeby tak było. Ale wiadomo, lelekiuki.

 

- Witamy w Karczmie Włóczykije! Ja jestem Pleszka a to mój brat, Oślik. Swoją drogą, co tak długo Fonnai? - odezwała się dziewczyna.

 

- A tam... pierdoły. Jakieś zbiry chciały dopaść Kielta. Coś tam bełkotali o czyszczeniu uszu kilofem i przelotach nad cudzymi matkami, nie załapałem za bardzo ale chyba...

 

- Furda to! Panaceum działało, jako placebo lecz jednak! Może już poczynajmy? Słyszałem że macje na chawirze rabana z lelekyukami, nie mylić z lelekami, ha! - przeszkodził dozorcy w ujawnieniu szczegółów Kilet.

 

Wziął się za grzebanie w wózku, na blacie ustawił żelazny kociołek, szereg fiolek i parę puzderek. Wraz zabrał się wiedźmowymi ruchami paraluszu pełnymi za pichcenie na zimno wywaru.

 

Szczypta tego, garść tamtego. Łupniak moździerzem, dźgnięcie łychą. Iskry w oczach oraz skry skrzypiące w ciemnej masie.

 

- Co on tak dziwnie zaśpiewuje? - zaciekawiła się karczemna kucharka.

 

- Pewnie z Dzielnicy Źwierzynieckiej jest, tam to tak gadają jak potłuczeni - odburknął jej brat bujający się już na nogach z braku sił.

 

Kielt załomotał kociołkiem parokroć o ladę, nachylił się nad alchemicznym ciastem prawie wsadzając głowę do środka. Wyprostował się w mig niby struna na granicy trzaśnięcia. Poprawił patrzałki a drążącą ręką wytargał z wózka butlę z nasmarowanym kredą piktogramem pirackim, czaszką po goblinowemu nieforemną.

 

Wyrwał korek szczypczykami i dolał zawartość naczynia na sztorc je zawieszając nad kociołkiem. Pustą butlę wpakował z powrotem do taczkoszafki i jął mieszać posrebrzaną łopatką w specyfiku.

 

Jak zawsze przyjazna Pleszka zbliżyła się do gościa nie przejmując się parującym gorącem kociołkiem. Oparłszy się łokciem o blat zagadała:

 

- A więc jesteś alchemikiem Kielt? Może studiowałeś na uniwersytecie w Ceres? Zawsze chciałam tam zamieszkać... może poopowiadasz? Prawda to że każda kamienica ma tam kanalizację?

 

Kielt na samo tylko wspomnienie najbogatszej a największej z trzech stolic Imperium, zagotował się. Wbił okulary w oczodoły wyćwiczonym ruchem, łopatka zachrobotała dociskana na dno w gniewnych ruchach. Alchemik zaczął syczeć jadem bez opamiętania swoją specyficzną gwarą:

 

- One psory za kiesy sznytkę mje gadały, wariat! A ja do niech, toć to warjat siem podaje! Kajstraty besrozumne, od co! Z abcasa jeden z drugiem w rzyć, to by się nie ostał żodyn! Ja im jeszcze pokażem, a y pokarze jako rakarz chłostą. A temu dzyekanowi herbu Sowa, ta krwje mać gówno nie sowa, to po pysku bym wyszczelał pypetą raz jeszcze! Nje po to ja do stolycy się tłuk, żeby mnie żartowali. Lyst ja dostałem, że mje na facjate zbitą wytrzaskują z unywersytetu y mam onym ljutni nje zwracać okoniem, bujajcie sie! Bryndzarze mózgowe! Ja do żadnej maściarni urabjać nie ujdę! Ja! Jestem! Alkemik!!!

 

Przy każdym brzemiennym gniewem słowie, ręka Kieltowi latała jakby go drgawki tężcowe opętały. Kociołek zabujał się, zachlupotał. Elf jakby chciał zadźgać miksturę, jął walić łopatką bez namysłu.

 

Drgawki a uniesienie skończyły się kiedy roztrzęsione krople specyfiku ochlapały rękaw togi. Smużki dymu poszył pod sufit a w ubraniu wykwitły popielate dziury jak u budki lęgowej dla dzięciołów. Dało się słyszeć nawet delikatny syk przepalanego materiału.

 

- Cóż... to ciekawe tło dal twojej osobowości przyjacielu... - skomentowała słomianowłosa niewiasta uważnie oglądając swoją kieckę, czy aby na nią kwas nie chlapnął.

 

- Chyba ociupinkie za dużo rozcieńczalnyka dałem - zauważył Kielt, zgoła słusznie li trafnie.

 

- Tegoż żeś się takoż nawąchał - wybełkotał ciężko uwieszony o regał Oślik.

 

- Pachnie raczej nieprzyjemnie... z czego to druhu? Wiesz, na dziegć lelekiuki są odporne... - wtrącił się Fonnai.

 

Alchemik renegat odchrząknął, strząsnął popiołu łaty z rękawów i niebezpiecznie zamaszyście uniósł gotowy kociołek zagotowany kwasem nad głowę. Pleszka wycofała się tyłem w zwinnych, kocich ruchach niespełnionej baletnicy.

 

- Zacier z łobody nadbrzeżnej, dwie miarki. Nektar czernidłaka, pół miarki. Starta wylinka ogonowa gowpieża, pół miarki. Mielone rogi żyrafy cesarskiej, jedna miarka. A na deser to maczużnik nasięźrzałowy. Sześć miarek bo więcej to by mnie finansowo zrujnowało. W rzyć kopana konglomerata kupieckia! To one, te lyczykrupy z forwarkami myast mózgowi hamują rozwój alkemii wy tej osranej stolycy! Oneee! - dokrzyknął gwarą samemu się rozjuszając.

 

- Szczerze powiedziawszy to nie zdziwiłabym się jakbyś to ty rezerwuar wody tej konglomeratowej destylarni w Teres zatruł. To z dwa miesiące temu było... - wspomniała troszkę zaniepokojona Pleszka.

 

- Ehe... w każdym razie. Panowie y pani. Oto elyksir, mykstura kto jak woli. Prawdziwy grzmotnik, rozwalacz, myażdżyciel y pogromca. Zwę ja go, Zwyciężnik.

 

Wyczuwając że Kielt czeka na oklaski, Fonnai ochoczo zaplaskał dłońmi. Alchemik dygnął w zamyśle dworsko a kociołek nad głową zachlupotał oparem parując.

 

- To świetnie druhu! Teraz do piwniczki, tam lelekiuki się lęgnął! - zawołał dozorca.

 

- Do pywnicy więc! Na zgubę lelekyukom! - krzyknął alchemik.

 

- Pozbędziemy się ich! Na dobre! - odkrzyknął druh jego.

 

- Na osiem stron świata je rozpędzimy! - oświadczył Kielt.

 

- Zamordować skurwysynów!!! - wrzasnęła Pleszka nabuzowana emocjami.

 

Trójka krzykaczy ruszyła skandując niby zapite w one osiem stron wiatrów róży, kibice na hipodrom w czas mistrzostw wyścigów rydwanów. Oślik też chciał się przyłączyć i z pierwszego rzędu podziwiać upadek tyranicznej cywilizacji lelekiukowej co niweczyła jego biznes. Niestety był już tak pijany że jak tylko odlepił się od regału, padł jak długi.

 

Pochód rządnych rzezi osobników już miał wkraczać na okupowane ziemie kuchni, gdy to zaskoczyła ich straż graniczna. Zabarwiony absyntem na zielonkawo, lelekiuk z przekrzywioną główką chciał zapewne sprawdzić co też przewożą przez granicę i czy aby nie podlega to ocleniu.

 

Kielt wstrzymał kroku, Fonnai wyrżnął w jego plecy. Pleszka zaś wychyliła się zza elfów mocno zdziwiona.

 

- Bogowie... niezłe szczury wam się zalęgły. Fonnai ty się tu normalnie opierdzielasz nie miotłujesz - zagwizdał alchemik.

 

- Kurna Kielt, to lelekiuk jest - odparł dozorca.

 

- Co? O ja pier... jakie bydle! Na czym to się tak upasło? Krowę żeście w pywnicy trzymali!?

 

- One wszystkie takie wysokie na pół golenia.

 

- Krwje mać... ja myślałem że to mniejsze jest. Jak lelek.

 

- Kielt... - wycedził zdenerwowany Fonnai.

 

- Nie krzykaj ino! Przecież nazywają się podobnie! Mogło mi się pokićkać...

 

- Na Duchy Wszechświata! On ma nóż! Kuchenny! - zaskowytała przerażona Pleszka.

 

W istocie, lelekiuk trzymał w łapkach majcher. Bez zwłoki uniósł go nad główkę i wraził w stopę Kielta. Mocarz z baryłki się okazał, ostrze wyraźnie stuknęło o dechy podłogi.

 

Elf wysoki wrzasnął jakby mu wilcy jelita rozkradali a kociołek wypadł mu z rąk. Łupnąwszy w kolano a przesunąwszy rzepkę, żelazny gar wylał Zwyciężnika w całości na nogi alchemika.

 

Potępieńczy ryk tysiąca i jednego demonów spod najstarszych kurhanów czarnoksięskich, jaki wydostał się z gardła popalonego Kileta był całkiem głośny. Głośniejsze były jednak niosące się ulicami dzielnicy wycia bezpańskich kundli do księżyców.

 

Oznajmiały one północ jak i definitywny koniec dnia.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania