Poprzednie częściOtwórz karczmę, mówili... [1]

Otwórz karczmę, mówili... [4]

Okryty niesławą Pchli Targ w Geres był miejscem wszelakich wolności gospodarczych, dopóki dopóty silni panowie z miejskiego garnizonu nie wpadną z wizytacją li inspekcją. Targ zwany był pchlim nie ze względu na smród, brud i ubóstwo tych co dali się orżnąć w jednej z kilku szulerni, lecz przez fakt iż niezwykle łatwo można było nabawić się onych maluczkich robaczków w targowych uliczkach.

 

Otóż włos jakowegoś nieszczęśnika mógł stać się domem dla pchełek jeśli ino ten nieopatrznie wpadł w objęcia jakowejś ladacznicy wulwerskiej. A była na Targu onych psiogłowych białogłów istna chmara termitierowa, z każdego zaułka, zza każdego parawanu wyglądały wilczyce łowiące w rzece mieszczańskiej co cięższych kies. Nie żeby szło im to z trudem.

 

A mówi się w szerokim świecie, iż człek to nienawiść ma wrodzoną do innych ras.

 

Oślik przeciskając się przez zatłoczone bramy, wąskie z winy straganów skrzyżowania czy ubite na skamielinę rynsztoki, jął prawdziwie rozumieć czemu na Geres mawiano Otwarte Miasto. Cały kalejdoskop czupiradeł a paskud. Mrowisko na które jakby mrówkojad napadł, toby pękł a połamał sobie wszystkie trzy paszcze.

 

Mimowolnie zatrzymał kroku przy straganie z apetycznie ugotowanymi, równo poporcjowanymi skorupiakami na drewnianych szpicach. Jakaś stara krasnoludzka baba o brodzie wiązanej wokół pasa w mig ocknęła się z sennej miazmaty. Zacierając opuchłe od przeliczania monet łapska uradowała się nielicho.

 

- Szaszłyki z homarów prościutko z Ankod'ghwa, rzemieślnicza robota doskonalona przez tysiąclecia w szamańskich rodach. Mogą być twoje za jedyne dwadzieścia siedem radzieszy.

 

Oślik zbladł oraz zachwiał się.

 

- Rozbój w biały dzień...

 

- Jak się szaszłyczek nie marzy, to może garum języczek poparzy?

 

Na blacie postawiła baba wyjętą spod lady amforę i zakrzywionym paznokciem odkorkowała wąską szyjkę. W nozdrza Oślika wleciał swąd sosu garum, to jest fermentowanych flaczków rybnych, wielkomiejski przysmak niejednej nadmorskiej wiochy Imperium.

 

- Kwaterka jedyne pięćdziesiąt pięć radzieszy...

 

- Toć to rabacja! - zawył przerażony Oślik.

 

Przekupka przewróciła oczami i bez ostrzeżenia uzbroiła łapsko w miotełkę chruścianą li wzięła się za młócenie niedoszłego klienta.

 

- Poszedł! Skąpiradło biedackie! Niech se wraca do nory i ziemniaki żre! - zaskrzeczała starucha.

 

Oślik zbiegł spod straganu wystraszony. Sandałem przydepnął ogon jakiemuś kotu, wystraszył się ponownie. Zarąbał małym palcem lewej stopy o taborek przy kramie ciesielskim, syknął z bólu padalcowato.

 

Klaskając sandałami doczłapał pod baldachim stoiska zadymionego kadzidlanymi duszkami a zaprószonego wyschłymi na ślimakowy łupież pachnidłami.

 

Zwęszywszy świeżą krew, niczym pirania z bajora na skrzelowych skrzydłach wyskakującą, kupiec rasy jaszczuratów dopadł blatu zza ściany zasłonek. Szaleństwo w oczach, pysk jak u anorektycznego aligatora, nozdrza usmarkane, zaciekami od olejków nakrapiane.

 

Strzelił z ozora jak kiścieniem po przyłbicy, aż Oślik się wzdrygnął. W szponiastych dłoniach pojawiła mu się szkatułeczka.

 

- Prawdziwe nie podrabiane! Magiczne balsamy na ból wszystkiego! Tradycyjne znachorstwo wulwerskich zaklinaczy z Półwyspu Jednorożca! Same naturalne niemagiczne składniki, ślina jednorożca pozyskiwana zupełnie moralnymi sposobami! - łgał przekupa.

 

- Masz ty co na lelekiuki? - zakwilił Oślik.

 

Migawki na ślepiach jaszczura nie zdążyły się przymknąć do końca a ten już trzymał flakon mętnego żuru.

 

- Specyfik najdoskonalszy na gryzonia wszelkiego, jedynie stówka się należy. No, gonią mnie trochę z haraczem, pół stówki! I proszek z zębów meduzy ci dorzucę do tego Zwyciężnika!

 

Z przerażeniem w oczach karczmarz odskoczył w bok masując pulsujący palec. Zderzył się z rosłym orkiem, wystraszony potrójnie zasłonił twarz myśląc iż to jeden z koleżków Zrenaja Wykręcacza. Zielonoskóry jednak ino prychnął i odszedł w swoją stronę głośno pobrzękując żelazną obrożą z blaszką wypisaną imieniem i adresem swojego właściciela.

 

Oślik wreszcie się uspokoił, przyklepał grzywkę i wtopił się w tłum. Szukał sam do końca nie wiedział czego, prawdopodobnie nadziei. Nic innego pomóc nie mogło.

 

Wszak resztę wczorajszego dnia zmarnowali na lataniu za znachorem dla poturbowanej Ulgarii i wielu beznadziejnych próbach wykurzenia lelekiuków poprzez wpuszczenie do karczmy bezdomnych kundli. Oczywista rzecz, iż nie podziałało.

 

Więc błąkał się po Pchlim Targu dalej.

 

Z melancholią gryzącą nerwy spoglądał na mijane garkuchnie li jatki. Zastanawiał się czy jeszcze kiedyś i jemu przyjdzie serwować gościom swej karczmy wykwintne trunki takie jak czyste pszenicówki z Drendelu Górnego, berbeluchy buraczane z podgórskich ostępów dzikich, gorejące we łbach grogi jakimi raczą się najczęściej lecz nie tylko, jaszczurowi marynarze.

 

Marzył by jeszcze kiedyś móc zakrzyknąć do Pleszki by ta szybciej ćwiartowała tego barana, gotowała tamtą kokoszę czy wałkowała boczek z dzikacza. Chciał raz jeszcze zgarnąć z lady stosik monet i wyćwiczonym ruchem w ślizg wprawić talerz wypchany ćwierciami koziorożca li udkami gągoła. A zaraz potem nalać do wysokiego kufla zmęczonemu podróżnemu solidnego trójniaka anyżem wionącego podniebnie.

 

Chciałby do tego wrócić. Teraz jednak czuł się okropnie, jakby ten demon z elfickich bajań Chandrą zwany, wziął i kły swe fantomowe na biednym sercu mu zacisnął. Zagapił się przez to i znów niechcący zderzył się z jakimś dziwakiem.

 

To też był człowiek, mieszaniec tak właściwie. Turkusowa skóra, lewa brew w puchu ptasim prawa normalna ino blizną przecięta. Oczy jakby zabrudzone, trochę tęczówki widać było lecz źrenice rozlane na nie zostały szeroko. Nieznajomy ubrany był dziwacznie, bufiasta toga z głębokimi a wypchanymi kieszeniami zamykanymi nie raz na kilka guzików. Na głowie niby nioska na rzędzie pęczniał mu przepocony kapelusz szpiczasty, oklapły jak zadziobany bakłażan.

 

- Jełopie zważaj jak kroki stawiasz! - sarknął dysząc zza żółtych zębów zapachem jakby przejadł się sosem garum.

 

Oślik skrzywił się zawstydzony i nerwowym tonem jął przepraszać:

 

- Wybaczy pan, tragicznie roztrzęsiony jestem, małe przedsiębiorstwo prowadzę. Problem mam z lelekiukami w mojej karczmie...

 

Nieznajomy strzelił z kręgów kręgosłupowych nagle przestając się garbić. Skutecznym manewrem szarpnięcia za tunikę, podpatrzonym niechybnie u lokalnych kurtyzan, sprowadził Oślika w załom ściany jakiegoś murku ochwaszczonego.

 

- Barman jesteś? - wypalił mieszaniec.

 

- Karczmarz - odpalił człek.

 

- I tawernę masz?

 

- Karczmę... Włóczykije. Może słyszałeś? - odpowiedział człek z maciupeńką dumą w głosie.

 

- Jeszcze nie, a dziwota. Ja to każdą knajpę w Geres znam. Czemerges mi mówią.

 

- Oślik jestem. Jak mówiłem, lelekiuki...

 

Dziwak wydobył z jednej z wielu kieszeń manierkę i zachłeptał z niej nad wyraz głośno. Zbiło to z tropu Oślika. Kiedy mieszaniec wepchnął sobie kawałek manierki w usta, człek wytrzeszczył oczy. Ostatnie krople trunku spadły w oczy dziwaka, ten jednak się tym nie przejął ino dalej trząsł naczyniem pustym jakby pełne było.

 

- Ja rozwiążę twój problem magią, a ty mi zapłacisz flaszeczką... no, może kilkoma jakiegoś... cóż, czegokolwiek byle mnie sponiewierało - ozwał się po chwili.

 

- M... magią?

 

- A jak! Czarnoksiężnikiem jestem

 

- Duchy Wszechświata... a to aby nielegalne?

 

Czemerges beknął, zagryzł wargi z trudem koncentrując wzrok i pokiwał głową. Pierw na potwierdzenie lecz zaraz poprawił się i zamajtał czerepem przecząco.

 

- Kodeks prawny to wymysł rządzących żeby ciemny lud za mordę trzymać. W dół na kompost z imperializmem, matka anarchia swych synów kocha a króle króliki nas zostawią na żer barbarzyńcom mieszańcom rasowym. Czaisz? No widzę że nie czaisz, nie kiwaj łepetyną. W każdym razie, zaklęciem urokiem, wal lelekiuczą hołotę - wyrecytował niby wstęp do zdecydowanie nieprawomyślnego manifestu.

 

- Z nieba żeś mi pan spadł! - zachwycił się Oślik ściskając dłoń czarnoksiężnikowi.

 

- Prędzej z dachu komandytowej gorzelni jak mnie wywalili za zrzyganie się do głównego zbiornika. Imaginujesz że nie pozwolili mi zatrzymać tamtej partii?

 

Czemerges zarechotał w sumie to sam do siebie po czym wydobył z togi kolejną manierkę. Pochlupotał nią, pstryknął zaciskiem i sztachnął się magicznym odorem den dębowych beczek.

 

- Chcesz tego drania?

 

- Nie, ostatnio za dużo pije...

 

- I dobrze, i tak bym się nie podzielił - uciął czarnoksiężnik.

 

***

 

Lelekiuki jak zwykle harcowały. Tym razem jednak dziać musiała się jakaś znajdująca się poza zrozumieniem płytkich umysłów rozumnych, haja wojenna.

 

Szaniec u zachodniej ściany karczmy, taborety a krzesła poobgryzane na wiedźmi stos ułożone. Szaniec na flance wschodniej, stół przewalony z jednym lelekiukiem nieszczęsnym co pod nim spał i się wpół akcji obudził, tuż przed rozparcelowaniem na dwoje.

 

Armia zachodnia uposażona a krwiożercza, orda bardziej fioletowa niż pomarańczowa. Noże w łapkach, majchry z tłuczonej zastawy, kufle powciskane na bananowe łebki jak hełmy garnczkowe. Wojska wschodnie gotowe li karne, zastępy bardziej fiołkowe niźli oranżowe. Ciężko zbrojne chochlami, widelcami a chronione napierśnikami z sandałów o rozgryzionych rzemykach.

 

Wódz z zachodu na blankach fortu stanął, pozwolił by przeciąg od wiszących na jednej zawiasie drzwi pogłaskał jego styrane bojami ciało. Głowa krzywo osadzona nad popalonym torsem lecz w oczach moc, siła godna cesarzowej lub imperatora. Dać mu dzień to zwojuje stolicę, rok a na Słońcu flagę wbije.

 

Bożek ze wschodu wzniósł się na garbach wyznawców zza murów. Pogardą obrzucił wroga, zabłyszczał widelcową koroną i wypiął zadek by nieczystości oddać w fosę pod zamczyskiem. Elegancja dyktatorska, królewska elokwencja, głód na całopalne ofiary ze smoczych jaj jeszcze nie wyrósł.

 

W antycypacji na rzeź zatrzymane dwa te obozy mierzyły się wzrokiem. Nie było już anarchii, nie było swawoli, lada chwila karczma Włóczykije mogła zostać przetransmutowana w potażu kupę a popiołu cetnar w efekcie brutalnego konfliktu zbrojnego. Zakładając iż lelekiuki zrobią coś więcej niż się pogryzą.

 

Z takim nastawieniem obijali się przy ladzie Fonnai z Pleszką, niewzruszeni wzniesieniem przez szkodniki miniaturowych cytadel.

 

Kucharka przysypiała na stojąco wsparta o blat, zaś elf wysoki żywo gestykulując perorował co rusz wskakując i zeskakując z ostatniego ostałego się taboretu.

 

- I ja tedy do niego, młynarzu twój młyn miele szczury a mysze! I wiesz co? Bydlak się okazał rybakiem, tak mi wędką zarąbał przez kark, że aż wszystkich pradziadów swych zobaczyłem, prababek nie. Kiedyś mi jakiś astrolog powróżył że to dowód na moje królewskie korzenie. Fascynujące jakie to tajemnice Wszechświata się odkrywają po kilku zawijaskach z sałaty dymnej... wracając! Łażę po tym grądzie i się rozglądam za kwiatem paproci...

 

- Fonnai! Ja cię bardzo lubię, jako przyjaciela mego rzecz jasna, ale na bogów wszelkich... zamknij się. Jeszcze jedna historyjka o amatorach armatorach czy innych zawodach w rzucaniu kurwami...

 

- ...jak oszczepami! - wyrwał się elf ku niezadowoleniu ludzkiej dziewczyny.

 

Pleszka westchnęła cierpiętniczo, trzasnęła otwartymi dłońmi w drewno i odbiła się od lady. Chciała uciekać do kuchni lecz w ostatniej chwili przypomniała sobie, że po wczorajszej rozróbie koczujące tam lelekiuki kąsają po łyskach każdego kto ośmieli się przekroczyć próg.

 

Chcąc nie chcąc została z Fonnaiem.

 

- A słyszałaś ten kawał o hobgoblinie co przybywszy do Forsycjofortu zaczął wąchać tamtejsze akwedukty ściekowe, no bo myślał że skoro się tak nazywa mieścina...

 

- Tak, Fonnai. Słyszałam to, rano żeś mi opowiadał. Dwa, kurna, dwa razy - zaburczała kucharka wbijając kciuki w skronie.

 

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia czy wybijających się ponad uliczny szmer wrzasków, do karczmy wpadł Oślik z wytrzeszczonymi gałami i rumieńcami na policzkach. Strzelił z sandała jakby miał zaraz zacząć stepować i z nieukrywaną, monumentalną dumą w głosie ogłosił ciesząc się jak w błocie skąpane prosie:

 

- Towarzysze! Oto specjalista jaki nam pomoże! Czarnoksiężnik Czemerges!

 

Karczmarz zagarną uwagę nie tylko rozbudzonej Pleszki i Fonnaia, ale i lelekiuków co błyskając tępymi oczkami jęły się gapić. Niepewne były komu w końcu przyjdzie im wydać walną bitwę, swoim pobratymcom czy kolejnemu pajacowi co nachodzi ich krainę.

 

Za Oślikiem trzaskając drzwiami wczłapało zdecydowanie nieświeże indywiduum. Mieszaniec zasalutował o mile morskie mijając dłonią głowę i niby cytując księgi magiczne, wybełkotał spod nosa:

 

- Panowie! Pani! Zaraz się tu dla lelekiuków rozpęta jamochłonna czeluść spod ogona kiego demona! Lecz pierw... jeszcze łyczek tego drania...

 

Wyrwał z kieszeni manierkę, zębami odkorkował i oblewając się cały po pysku wylał mocno wyleżakowaną ambrozję płynną li nektar anielski do gardła. Zadowolony wyrzucił naczynko, wyszczerzył się i padł na glebę z hukiem.

 

Sekundy potem w okolicach lędźwi czarnoksiężnika wykwitła kałuża woniąca obornikiem.

 

Oślik był zszokowany, Fonnai był zszokowany, Pleszka była znów zaspana. Lelekiucze hordy zaś wyglądały na znudzone.

 

Wtem drzwi wywaliło z framugi i lotem skośnym nakryły one spitego czarnoksiężnika, zaraz za nimi spadł spory kufer z rozwartym wiekiem na szpaler zasuw. W progu stanął zaś dziwak nad dziwaki, najosobliwszy eksponat egzotyki jakiego karczma Włóczykije miała wątpliwą przyjemność gościć.

 

Człek poszpecony ospą, trądzikiem, różyczką i bogi wiedzą po czym jego lico się jeszcze zabliźniało. Wysoki, bo koturny u sandałów noszący. W żupan ubrany jakoby z folwarku na przechadzkę się urwał. Wieńczyła go srogo wielgachna, tłusta niemożebnie, czapa cylindryczna z jaskrawych futer lelekiuków.

 

Gibając się w tył, nabrał powietrza w spękane usta. Jak tylko się odezwał to w uszach zebranych zachrobotało od chrapliwej piskliwości jego głosu.

 

- Witam Ośliku, me miano Skurwignój. Przybyłem tu by rozwiązać wszystkie twoje problemy. Wierz lub nie, lecz jestem zaklinaczem lelekiuków.

 

- Ale ja grosza przy duszy nie mam! - zaskomlał Oślik.

 

- Nie martw się, tą duszą zapłacisz... eee... znaczy się co!? Nie nie nie! Aktem własności mi zapłacisz, chcę sobie w tej ruderze łacną kwaterę główną urządzić. Nie macie podłączenia do kanałów miejskich? No jasne, nie w Dolnej Dzielnicy. Grzyb na strychu jest? Och, przecież wiem. Wygodny siennik se w nim zrobię. Urocze lokum, muszę je mieć.

 

Skurwignój wydobył zza pazuchy trójkąt ze srebrnego pręcika, pstryknął weń paznokciem i jakby urok roztoczył. Wraz wszystek lelekiuków rzucił co tylko miał, przerwał co tylko robił, w strumień padły stwory, kipiel utworzyły oraz nawałą lawy błotnej w kufer uderzyły.

 

Rzeka z cytadel meblowych, potoki z dziur u ścian, powódź z kuchni dopieniona maruderami piwnicznymi. Ot tak, całość inwazji wskoczyła tłocznie do kufra, szast prast i po kłopocie. Zaklinacz Skurwignój kopnął w wieko a to opadłszy zatrzaskało wszystkimi skoblami.

 

- To jak będzie Oślik? Oddajesz tą ruderę czy znów otwieramy ten kubryk klątw? - zagaił uśmiechnięty wyciągając dłoń oczekującą na uścisk.

 

Na to w bieg rzuciła się Pleszka, porwała brata za tunikę i zatrząsała nim jak chochołem słomianym. Za nią doskoczył Fonnai, nie mniej zhisteryzowany.

 

- Druhu kurna! Pomyśl o mnie! Gdzie ja indziej pracę znajdę! - zawodził dozorca.

 

- Bracie opanuj się! Co by ociec powiedział? Och... on to by kazał na wieś wracać. Co by matka powiedziała!? Cholercia, ona w sumie też... - plątała się w słowach kucharka.

 

- Mam już tego dość! Skurwignoju bier ty całą tą ruinę! I długi, i oprychów jaszczuratów! Ja mam kurwa dość! - wrzasnął skrzekliwie Oślik i z rozmachem uścisnął grabę zaklinaczowi.

 

- Przecież nie możesz od tak oddać tej karczmy! To twoje marzenie! - zakrzyczała Pleszka.

 

- A właśnie że mogę siostra, wracam na wieś. Do licha z karczmowaniem, będę na fujarze owcom grał!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania