Pamiętnik erotomana
Dostałem w spadku po wuju komodę dębową, inkrustowaną macicznie masą perłową, czarną, lśniącą jak trumna wysokiej klasy. Mebel był antyczny, starodawny, wiekowy, zakurzony mocno; jednak ucieszyłem się zeń - wujo był dziwakiem, to dość łagodne określenie - chodziły plotki, że nie przepuścił żadnej babie, nawet z kozami podobno eksperymentował. Jednakowoż, to były raczej bajdy, z mojej wiedzy o wuju, wynikało, że był niepokornym nonkonformistą, nie szanował żadnych świętości i co najważniejsze, był majsterkowiczem-wynalazcą. Podobno, skonstruował ongi potężny wibrator w kształcie penisa i nosił go na czole, przymocowany jakimś klejem lub też innym przemysłem. Budził zgorszenie, notorycznie przyprawiał rogi szanowanym mężom, niewiastom zaś nadmuchiwał brzuchy. Jednak jako majętny, miał jakieś tantiemy z wynalazków, płacił regularnie ojcowskie należności dla swych nieślubnych dzieciątek - po czym zniknął.
Zrozpaczone matki z płaczącymi latoroślami na rękach pisały pozwy, zażalenia, kasacje i prośby o ponowne rozpatrzenie po wszystkich sądach, wszelakich instancji, ponoć nawet pisały do Strasburga czy też innej Hagi, ale nic nie wskórały. Po latach bezowocnego śledztwa, sprawy umorzono, pozwy oddalono, wuja uznano za martwego, dokonano symbolicznego pogrzebu a mnie dostała się komoda. Stary gruchot, przepatrzony z każdej strony, czy nie ma w nim coś wartościowego, w końcu po opieczętowaniu, po rocznym pobycie w magazynach Komornika Sądowego, rzeczony grat trafił do mnie jako jedynego spadkobiercy.
Miałem sentyment do mebla, ale mi zawadzał, więc koniec końców, z bólem serca, postanowiłem go porąbać i spalić.
I wówczas to, w trakcie rozbijania go siekierką, lichą i tępą dość, spomiędzy listew i deszczułek wypadła kartka zwinięta w ciasny rulonik. Złapałem ją chciwie, rozwinąłem i oczom mym ukazał się ostatni zapisek wuja:
"Truchtem, truchtem, małym truchtem. Skocznie, podskocznie idę, przeciągam, bieżę. Słoneczko igra. Hu ha! Dobrze, dobrze. No to idę sobie.
Leciutko, swawolnie nóżkami przydreptuję. Ojej, ojej, jak swawolnie. Zamigotało udkiem bladym, dziewczęcym. Kraciaście zaspódniczyło, zabielało bluzczyną prześwitującą. No no, to się zowie co się zowie, dziewczę blade, dziewiczo zasromane, oko spuszczone pod grzywką prostą.
No patrzę. Ech, ech, ech, z taką zgrzeszyć to nie grzech, ech. Myśli robaczywe, nieładne. Gdzie mi tam? Za starym. Dochodząca twierdzi, że taka to osrać by mnie nie chciała! Czy aby, aby? No całkiem bez szans? Ech?
Popatruję lubieżnie, migocze udko łydką. Ciepło, więc nie osłonięte niczym, ale blade, blade, kurcze blade. Jakąś takąś ckliwość wywołuje, chęć niesienia pomocy, tak, zaopiekować się solennie, potatusiować czule. Ugłaskać te włoski ciemne, proste, kokardkę poprawić, zapiąć guziczek, a może rozpiąć?
Rozpiąć przypadkiem, nie nachalnie, wstydliwie, mimochodem, ale szpiegowsko, penetrująco, lubieżnie. Kuknąć, luknąć w zacienioną bladość.
O i pieprzyk tam jest. Odznacza się w cieniu intymnym. Na bladej bladości pieprzyk znamieniem kusi wzrok. I tak zanurzyć się okiem wilgotnym w te zakątki, zakamarki, w te blade krągłości, wklęsłości, pieprzyki pikantne. I tylko fale gorąca, w ten dzień skwarny, uderzają rytmicznie, gorączkę niezdrową wywołując. I tylko słoneczko zajączkami prześwituje bluzeczkę, coraz to inne tajemnice ujawniając. Dziewicze tajemnice, nieodkryte przez nikogo jeszcze. Spłonione dziewczę, coraz to szybciej pomyka, główka spuszczona, skraśniała, lękliwe oczęta. Myrdają łydy, uda, spódniczka falująca, mrugająca. Biust nie trzymający się kupy, rozszalały pod oddechami szybkimi.
Spoko, spoko. Uśmiechy mam złośliwe, wredne, lisie, kulfejsowe, trolowe, satyrowe, lubieżne i zboczone. Pomali, pomali, a wydupczymy całe stado!
Zajdę cię a to z prawej, a to z lewej, dopadnę niewinność, zbrukam i potarmoszę, podkasam spódniczkę kraciastą, wychędożę!
Już już, dopadam, zakosami błyskawicowymi, przecinam, zacinam, brukam. Dopadam ud bladych i głową złą z uśmiechami złymi pcham się w ciasnotę ciemną, słodką, pyszną. Pcham co sił, włażę niecierpliwie, rozpycham się w tej czeluści, ciemnej, ciepłej, wilgotnej. Włażę z buciorami, bez szacunku, po chamsku. Sadowię się wygodniej, moszczę. Przezieram wzrokiem, mglisto, niepewnie, ale już się wyostrza, przejaśnia. Widzę, że biegnę, uciekam w panice. Rozszalała ze strachu. Boję się panicznie, jakiś zboczeniec mnie ściga! Serce dławi się w gardle, ciemność przed oczami! Upadam."
Komentarze (26)
Ustaliliśmy, że nie powinienem, tak więc poza konkursem, bo mnie o to proszono, bym coś napisał
Utwór tak czy owak poza konkursem, więc nie mam żadnych wyrzutów sumienia
Zabawa językiem (Polskim oczywiście) przednia.
Co się stało z wibratorem?
Potężnym dodam (tak w tekście, omen nomen stoi).
„Rozpiąć przypadkiem, nie nachalnie, wstydliwie, mimochodem, ale szpiegowsko, penetrująco, lubieżnie. Kuknąć, luknąć w zacienioną bladość” – hehe, no tak, te wizje ochoczo snute już się u Ciebie pojawiały, ma to swój urok
Jeden minus - chyba pogubiłam się pod koniec. Jakby zamiana ról. Jakby cuś takiego. No nic, ale ogólnie jest dość spójne, wyjaśnienie kim był (jaki był, w zasadzie) wuj, wzbogaca, gdyż nie jest to dzięki temu takie bezosobowe „wspomnienie erotomana”.
Oki, lećmy dalej!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania