Płonące Królestwo / The Kingdom Ablaze, cz. 1 (rozdział 7)
Anxawrix wybałuszył oczy i tym razem to on zupełnie stracił panowanie nad sytuacją (i mową), w panice zbierając szybko myśli i zdobywając się jedynie na krótkie: —To już? Dzisiaj?!
— Tak! Nawet teraz! – piał z ekscytacji Żabò tupiąc nerwowo nóżkami, podczas gdy jego ulubiony sąsiad stał nadal gapiąc się, ale jakby nie widząc ani jego, ani jego fikuśnych trzewików, udekorowanych jadowicie-fioletowym atłasem – na co czekasz? Mlask. Zakładaj coś na grzbiet, bierz Papier i fruniemy! Biegusiem! Wszyscy już dawno poszli... – urwał Żabò, żeby odetchnąć głębiej, przerywając tę czynność jednym potężnym KHY.
Spanikowany Anxawrix próbował zebrać się do kupy, ale jego myśli równie szybko się rozpadały, jak formowały, co sprowadziło się do tego, że złapał się już sam pięciokrotnie na tym, że usilnie próbuje wcisnąć obydwa ramiona w jeden rękaw koszuli. A że w rozległej historii ubraniowych gaf szósty raz jest tym szczęśliwym, tak i tym razem się też w końcu udało.
Nie starczyło już niestety tyle szczęścia, żeby pamiętał, że ubiegłej nocy, w stanie wysoce wielkozbiorowym podjął próbę umycia się, która — choć należy docenić starania i dobre nawyki— okazała się tylko połowicznym sukcesem. A dokładniej: połową ciała, która została umyta.
Nie zważając już więc na takie drobiazgi jak higiena osobista czy choćby zamknięcie drzwi, wybiegł pędem z domu w stronę urzędu, zanim Żabò zdążył był krzyknąć za nim zdziwionym:
„Hejże!”
Mniej więcej w tym samym czasie, Zipiurr, Specjalista II Stopnia ds. Rejestracji Osób Potencjalnie Magicznych — pieszczotliwie nazywany panem Stempelkiem — przeciągnął się bezgłośnie i spojrzał na ciągnącą się serpentynami kolejkę interesantów, która wychodziła — zdawałoby się że na papierosa — za nigdy niezamykane wrota urzędu, po czym wracała do środka pięknie ślimakowym zawijasem.
Nie próbował nawet oszacować liczby oczekujących, ponieważ nawet jeśli w jednym momencie tuzin osób podszedłby do poszczególnych okienek, kolejka ani by drgnęła. Lustrował sobie właśnie jednakowo umęczone twarze tłumu, gdy jeden z Krzykaczy (formalnie: Specjalistów I Stopnia), których imion nigdy nie pamiętał, zaanonsował: „Następny!”.
Wiedział, że ma jeszcze czas na codzienne przemyślenia, ponieważ przepchnięcie się przez ludzki labirynt, w którym wpychanie się w kolejkę było niepisaną zasadą przetrwania, trwało dobrą CHWILĘ. Uśmiechnął się w duchu, wspominając swoje własne słowa: „Może i praca nudna i żmudna, za to kiepsko płatna. Ale przynajmniej nie pada na głowę”. No i nie musi już zdzierać sobie codziennie gardła jak przed laty. A Wyższy Mag ds. Możliwości Awansu ledwie wczoraj przekazał mu, że jest pierwszy na stanowisko Maga-asystenta w tym samym oddziale — oczywiście jak tylko stary Nikk Pierr w końcu umrze, albo przestanie trafiać do swojego basenika pod biurkiem. Blady uśmiech rozlał się na jego papierowej twarzy na tę myśl, lecz zaraz zniknął, a mięśnie ułożyły się znów na kształt uprzejmego zniechęcenia, kiedy stanął przed nim w końcu petent. Z perfekcyjnie beznamiętnym spojrzeniem, dłońmi splecionymi pod właściwym kątem i idealną proporcją wystawania łokci poza kant biurka w stosunku do jego długości, zapytał krótko i rzeczowo:
— Komisja?
— T-tak, chyba... – odpowiedział wątły człowieczek o zalęknionym spojrzeniu.
— To standardowe pytanie. Nie ma się czego obawiać. Ma za zadanie odsiać Osoby Nie-Inicjujące.
— Jakie?
— Takie, które się nie nadają. Chyba nie chcemy, żeby kwiatem naszego ludu byli... ONI?
— N-nie, skądże... – rozejrzał się nieprzytomnie – ale zaraz... jaka komisja?
— ... – Zipiurr zmarszczył brwi i rzucił przelotne spojrzenie na przerażone oczy osoby po drugiej stronie okienka. Od początku wiedział, że ma do czynienia z Ony-m. Postura, mowa ciała, nieobecny wzrok — wszystko się zgadzało. Ale procedura to rzecz święta. – Proszę wypełnić formularz O.D.R.Z.C.N. i zostawić w okienku 15. Papier nie będzie potrzebny. Chwała Vurtessmonowi. – pożegnał petenta z idealnie odmierzonym ułamkiem uśmiechu.
Tak naprawdę nie miało żadnego znaczenia, czy interesant faktycznie wypełni formularz. Ten krok jedynie wydłużał jego drogę do domu i do uświadomienia sobie, co właściwie zaszło. A tym samym oddalał możliwość złożenia zażalenia (do którego i tak trzeba było swoje odstać w kolejce).
Przy okienku pana Stempelka pojawiła się właśnie kolejna osoba i jeden wprawny rzut oka pozwolił mu ocenić jej kompetencje, a przy okazji — z wyrazem wyraźnego wzburzenia w okolicach żołądka, ale nie dając zupełnie po sobie tego poznać — również wygląd interesanta, niewybrednie komentując jego szalik w myślach, a jednocześnie zachowując przy tym pełen profesjonalizm podczas standardowego pytania:
— Komisja?
— Żabò. Okrąg zachodnio-centralny. Trzydzieści-cztery lata. Khym. Pierwsze miejsce w Okręgowym Konkursie Czarów Podwórkowych w wieku lat sześciu. – wyrecytował tak zaskakująco maszynowym głosem, że ostatnia część wywodu zabrzmiała tylko trochę komicznie.
— Ród? – odpowiedział pytaniem Zipiurr, podskórnie przeżuwając ten niebywały afront niewpadnięcia w jego pułapkę przez OCZYWISTEGO Ony-ego.
Żabò rozejrzał się dyskretnie, po czym wyszeptał prawie nie otwierając ust:
— Pasibrzuch.
— JAK? PASIBRZUCH? – zapytał przesadnie głośno, z ledwie dostrzegalnym cieniem tryumfu w oczach.
— T-tak... – wymamrotał Żabò i zachrumkał nerwowo, przybierając na twarzy po tym odcień głębokiego szkarłatu.
— Rozumiem. Ża-bò, Pa-si-brzuch. – zanotował, zjadliwie akcentując każdą sylabę.
Nasyciwszy się już jednak zdenerwowaniem i strachem wywołanym u petenta, wrócił zaraz do swojego administracyjnego tonu:
— Pokój 107, piętro drugie. Puka raz przeciągle, drugie puknięcie puste i siedem razy krótko i zwięźle. Papier i notkę bierze ze sobą. – wcisnął Żabò w rękę karteczkę, żegnając go słowami „Chwała Vurtessmonowi”, wypowiedzianymi zza prawie-zamkniętego już okienka, na którym widniał teraz napis: „Przerwa. Minimalnie do 15:00, choć nie dłużej niż do 20:00 dnia następnego”.
Skołowany i na miękkich nogach Żabò poczłapał w bliżej nieokreślonym kierunku, byle z dala od tego diabelskiego miejsca. Dopiero po chwili zorientował się, że kieruje się w stronę wyjścia, zamiast do schodów po drugiej stronie lobby; jak również że pomięty świstek, który ściska, nie jest częścią jego pięści. Rozprostował pożółkły papier i wyczytał swoje imię i ród zapisane wąskim, ciasno upakowanym pismem, tuż obok wielkiego stempla z krwistoczerwonego laku z wykwintnym „M” pośrodku i tak samo drobnego szyfru wokół niego:
Zipiurr, Grry
Sp. II st. ds. Rej. Os. Pot. Mag.
Przyglądał się w skupieniu mikroskopijnym literom, kiedy w końcu blask zrozumienia spłynął na jego umysł i rozjaśnił jego lico: Tak! Dostał się! I to właśnie on, Żabò!
Oczyma wyobraźni ujrzał siebie w karmazynowym surducie i swoim klasycznym szalu, siedzącego na wygodnym krześle (z oparciem!) i zajmującego bliżej nieokreślone jeszcze stanowisko w Urzędzie. Podskoczył na tę myśl radośnie z raz czy dwa, ale widząc rzędy szarych twarzy bez wyrazu — i wiedząc, że przesadna radość może być uznana za skłonność wywrotową — udał zaraz, że to tylko skurcz go złapał w nodze, i pokuśtykał niezgrabnie w końcu do schodów.
Post scriptum auctoris
Dla lepszego zrozumienia przesadzonej, zdawałoby się, reakcji Anxawrixa, trzeba by dodać, że termin zapisów do Gildii przypada zazwyczaj na dziesiąty dzień po trzeciej kwarcie księżyca —o ile nie wypada to w czwartym tygodniu danego miesiąca, ponieważ wówczas przesuwa się go na dzień wcześniej lub później, w zależności od dyspozycyjności odpowiedniego urzędnika— co w wolnym „tłumaczeniu” na naszą szerokość psychogeograficzną oznacza przyszłą środę.
Niejasność tego przepisu już wielokrotnie była powodem cichych utyskiwań przy piwie w barze przez tych, których dany termin ominął, jak również do głośnych narzekań w urzędzie w kolejce do Rejestracji Rzepaku. Jeśli akurat niezadowolona gawiedź natrafiła na decyzyjnego urzędnika, ów tłumaczył się księżycową migreną, złą koniunkcją planet, albo odsyłał do swojego przełożonego, tj. Wyższego Maga ds. Zażaleń, który, z kolei, przyjmował jedynie we wtorki wypadające ostatniego dnia roku przestępnego.
Nic dziwnego więc, że strudzeni petenci, z życiem przeciekającym im przez palce na zimną posadzkę urzędniczą, próbują sobie jakoś ubarwić szarą rzeczywistość, co — jak historia dowodzi — bezpośrednio prowadzi do niebezpiecznie frywolnych przyśpiewek, typu: „by ustrzelić urzędasa, w rytm podryguj, hej! hopsasa!”
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania