Random #18, czyli marnowanie czasu/Chodź, poćwiczymy angielski
Dwie historie o tym, że nikt nie ma prawa za Was decydować, czy marnujecie przy czymś czas, czy nie.
***
Po maturze, szukając ucieczki i odpoczynku od własnych myśli zaczęłam czytać fanfiction. Skoro już i tak oglądałam anime, to czemu nie?
[Wbrew stereotypom, nie wszystkie fanfiki to zbereźne, grafomańskie potworki – od tych starałam i nadal się staram trzymać z daleka.]
A że polskie szybko przestały mi wystarczać, wzięłam się za te po angielsku. Kontekst: mój angielski kiedyś był świetny (jak na mój wiek), ale potem zaniedbałam sprawę i zaczęłam się go zwyczajnie wstydzić. Więc bardzo się zdziwiłam, odkrywając, że je rozumiem. Wiadomo, nie każde słowo, ale sens jak najbardziej.
Czytanie ff było główną rzeczą, którą wtedy i na studiach robiłam w autobusach, podczas bezsennych nocy czy dni, kiedy nie byłam w stanie zrobić wiele więcej niż wstać z łóżka i przetrzymać. Albo kiedy po prostu nie chciałam myśleć. Oczywiście miałam do siebie pretensje o to, ile czasu na to poświęcam. Częściowo uzasadnione.
Jakiś czas później (nie potrafię dokładnie określić, pewnie koniec pierwszego/początek drugiego roku), zauważyłam, że mój angielski się poprawia. A przede wszystkim stał się dużo bardziej swobodny. Zauważyłam to nie tylko ja – przyjaciółka, z którą chodziłam do liceum, a teraz widujemy się kilka razy w roku, też zwróciła mi uwagę.
Zaletą czerpania wiedzy o języku obcym z takich źródeł jest też poznawanie go od tej mniej formalnej strony oraz uczenie się wyrażeń, których w typowych podręcznikach raczej nie znajdziesz.
„fall off the wagon”
„grippy sock time”
„Snitches get stitches” – uczyli Was tego w szkole/na kursach? Jeśli tak, to super, dajcie znać!
W fanfikach z konkretnych uniwersów pewne słowa bardzo często się powtarzają – np. stance (postawa/pozycja) w Avatar: The Last Airbender. A częste natrafianie na dane słowo ułatwia osadzenie się go w głowie. No i buduje konkretne skojarzenia z filmem/serialem/czym-tam-jeszcze, co lubisz – to też ułatwia zapamiętywanie.
Postacie w ff często doznają jakichś urazów, co oznacza, że można się z nich nauczyć sporo anatomii i słownictwa medycznego – nie sądzę, bym bez tego tak łatwo zapamiętała, że femur to kość udowa. Więc dzięki, Batmanie.
Jednak przede wszystkim zyskałam wiarę w swoje umiejętności i zachętę do dalszej eksploracji języka – stopniowo doszło oglądanie filmików na YT – z napisami, a z czasem coraz lepsze rozumienie ze słuchu; nawet piosenek, choć z tym jeszcze daleka droga. Obecnie nie mam problemu ze zrozumieniem mowy, jeśli ktoś mówi w miarę wyraźnie i pracuję nad rozumieniem tego bardziej „niedbałego” i „codziennego” mówienia. No i podłapuję z różnych źródeł coraz więcej słownictwa medycznego, co jest dla mnie dosyć istotne :)
Jaka byłam z siebie dumna, kiedy szukając źródeł do pracy dyplomowej, bez problemu przeczytałam artykuł naukowy po angielsku!
A wszystko to dzięki czytaniu fanfiction w ilościach hurtowych. Czynności powszechnie uważanej za jedną z najbardziej "przegrywowych" i marnujących czas. Coś, co robiłam, gdy nie umiałam się zmusić do niczego innego.
***
Szukając prezentu urodzinowego dla nowo poznanej i bardzo artystycznej koleżanki z liceum (nie utrzymałyśmy kontaktu, ale super było Cię poznać!) natknęłam się na fantastyczne kolorowanki odstresowujące.
[Autorem tych rysunków jest Kerby Rosanes, a kolorowanki, na które się natknęłam, mają tytuły fantomorphia, mythomorphia, animorphia i imagimorphia – nie, nikt mi nie płaci za reklamę, po prostu są fantastyczne.]
Tak mi się spodobały, że oprócz tej dla koleżanki (wybrałam mythomorphię, bo uwielbia smoki, a tam było ich pod dostatkiem), kupiłam też jedną dla siebie.
[Chociaż oczywiście drukowane z Internetu mandale czy zwierzęta też się nadają. Trochę się tego nadrukowałyśmy, kiedy na studiach organizowałyśmy terapię zajęciową dla pacjentów psychiatrycznych. A potem siadałyśmy w świetlicy i kolorowałyśmy to razem z nimi :)]
Kiedyś mój ojciec, przechodząc obok mnie siedzącej nad kolorowanką, powinszował mi marnowania czasu. Wypraszam sobie, jestem dumna z tego steampunkowego kota! To nie dlatego, ale udało mi się przez parę lat skończyć tylko dwa obrazki (są bardzo szczegółowe) i napocząć kilka innych.
Aż nadszedł czas pisania pracy dyplomowej. Mam bardzo duży problem z zadaniami, które nie oferują natychmiastowej gratyfikacji, a czas gonił, więc wymyślałam najróżniejsze sposoby, żeby się utrzymać przy klawiaturze. I wtedy wpadłam na Metodę Malowania Kwiatków.
(nazwa pochodzi od obrazka, który wybrałam – przedstawiał japońską świątynię otoczoną drzewami wiśniowymi i karpiami koi)
Zawsze, kiedy odnotowałam jakiś postęp – znalazłam kolejny tekst źródłowy, napisałam fragment, w gorsze dni nawet samo zajęcie pozycji przy biurku i uruchomienie laptopa liczyło się jako osiągnięcie – brałam kolorowankę i zamalowywałam jakiś mały element – np. pojedynczy kwiat. I działało świetnie – pozwalało się kreatywnie wyżyć, zresetować mózg, dawało motywację, bo BARDZO chciałam zobaczyć końcowy efekt i fantastycznie było obserwować, jak strona zapełnia się kolorem. Jak skończyłam (pracę i obrazek), to posłałam zdjęcie przyjaciółce, a że ładnie wyszło i była wtajemniczona w Metodę, to pogratulowała.
Obecnie nadal ją stosuję, choć powinnam chyba zmienić nazwę na Metodę Malowania Rybek, bo koloruję teraz wielką kałamarnicę (śmiech).
***
Tak więc – jeśli Wy widzicie w czymś sens (chyba, że to coś w oczywisty sposób szkodliwego, wiadomo), to niczyja opinia się nie liczy. Jeszcze możecie ich wszystkich nieźle zaskoczyć.
Komentarze (10)
Dzięki za komentarz :)
A teraz, kiedy wreszcie dane mi używać tego języka w pracy, to okazuje się, że inni, którzy często edukacji w zakresie angielskiego w ogóle nie mieli i większość znajomości łapali właśnie z TV czy fanfików, to nawet nie pojmują bardziej skomplikowanych zwrotów czy choćby słów (i nie mam tu na myśli jakiegoś technicznego czy naprawdę wyrafinowanego słownictwa). Rezultat jest taki, że czasem mam problemy z dogadaniem się, bo nie potrafię gadać, jak do małego dziecka, bez wychodzenia na aroganckiego dupka.
W sumie z polskim (i każdym innym pewnie) jest tak samo :)
Dzięki za komentarz, fajnie poznać drugi punkt widzenia.
Ogólnie filmy oglądam tylko z napisami, ale właściwie nie ze względu na chęć nauki angielskiego, po prostu polski dubbing to jest jakiś nieśmieszny żart i wydawania pieniędzy na coś, co nie działa. Nie wiem jaka w tym rola castingu, a jaka umiejętności młodego pokolenia aktorów dubbingowych.
Sam poziom swego języka ang określę na wystarczający do dogadania się w sprawach najważniejszych.
Co do fanficion, nie miałem szczęścia, bo zawsze trafiałem na niezbyt strawne wysrywy emo 13-latek które w porywie geniuszu opisywały swoje miłosne podboje randkowe z własnymi idolami, w dodatku pomijając w tych sercowych uniesieniach interpunkcję. Niektóre były tak bezczelne, że tagowały to jako sf czy fantasy, a tego to nawet poza kadrem tam nie widzieli
Fanfiki o prawdziwych ludziach to w ogóle jakiś żart. W sumie fantasy pasuje, bo szanse na urzeczywistnienie tych wizji...
Dzięki za komentarz :)
A zatem, tak jak rzekłaś, na końcu!
Przecie nasz sens, nie musi być sensem kogoś🙃→Co do ff→to nie jestem zwolennikiem.
ale z racji treści, o których wspomniałaś, były dla Ciebie→przydatne:)
P.S→Chociaż przeróbki bajek, bywają całkiem całkiem.
Pozdrawiam🙃
:)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania