Rokisiowa Big - Beat Opera - rozdział 7

“Jeszcze niecałe pół godziny i będę musiała iść do szkoły” - pomyślałam, zerkając na zegarek. Z pamięcią Rokisia cały czas było nie najlepiej. Natomiast Radek był cały w skowronkach, ponieważ wiedział, że nie będzie musiał tego dnia zostawać sam w domu. Owszem, już nieraz zdarzało mu się zostawać w domu bez nikogo ale żeby to lubił, to nie powiem. Teraz zaczął wyciągać z szafy swoje ulubione samochodziki i miśki i planować, w co się będzie bawił w to popołudnie ze swoim nowym kudłatym kolegą.

Spakowałam swój tornister a w międzyczasie umawiałam się z Rokisiem, że ma się szybko schować do mojego łóżka dla lalek, gdyby usłyszał, że ktoś niespodziewanie przekręca klucz w zamku i wchodzi do mieszkania. W piątki najwcześniej do domu wraca Baśka ale niezależnie od tego, kto to będzie, nie powinien zobaczyć czarnego kudłacza. Radek bardzo mi przeszkadzał w przekazywaniu tych niezwykle ważnych wiadomości, ponieważ znalazł w swojej szafce atlas świata i koniecznie chciał go jak najszybciej pokazać Rokisiowi. Jeszcze w przedpokoju, gdy sznurowałam buty, usłyszałam ich rozmowę:

- To są państwa Europy. - wymądrzał się Radosław. - Francja, Włochy, Hiszpania, Portugalia. A tutaj, na następnej stronie – poczekaj, przerzucę – jest gorący kontynent. To Afryka.

- Zaraz! Afryka, mówisz! - krzyknął nagle Rokiś. - Mam! Już sobie przypomniałem! Ta ulica nazywa się Afrykańska!

I z radości zaczął podskakiwać, tańczyć, hołubce wybijać!

- To cudowne! Nagle wszystko sobie przypomniałem! Odświeżył mi się nawet tekst tej piosenki z festiwalu opolskiego, o którym wam opowiadałem. No wiecie, “Moja czarownica”.

I zaczął nucić wersy pierwszej zwrotki. To leciało tak:

 

“Płaczesz wierzbą, płaczesz dębem

Maścią konia, smoczym zębem

Płaczesz noce, płaczesz dnie

Aby wzruszyć serce me”.

 

Ja już naprawdę nie miałam czasu, żeby go słuchać. Jeszcze trochę i spóźniłabym się na pierwszą lekcję. W każdym razie umówiliśmy się, że następnego dnia we trójkę znajdziemy się na ulicy Afrykańskiej.

 

- O, jest tutaj, widzicie! - tłumaczyłam chłopakom, pochylona nad planem Warszawy. - Afrykańska krzyżuje się z Marokańską.

- I odwrotnie! Marokańska z Afrykańską! Maroko skrzyżowane z Afriko Koko! - Rokisiowi jeszcze nie przeszła radość z odzyskanej pamięci. Po wypowiedzeniu tego “arcyśmiesznego” żartu parsknął śmiechem ale dołączył do niego tylko Radek – to było akurat na poziomie mojego młodszego brata. Ja zaś całą sprawę skwitowałam jedynie popukaniem się palcem w czoło. Był piątkowy wieczór a my, jeszcze przed pójściem do łóżek, planowaliśmy naszą wyprawę na następny dzień. Sprawdziliśmy, jakimi autobusami tam najlepiej dojechać (jutro sprawdzi się godziny odjazdu na rozkładzie).

 

Następnego dnia, z samego rana powiedzieliśmy rodzicom, że chcemy wyjść razem z Radkiem na dwór. Rokiś zmieścił się spokojnie w mojej torebce na ramię. Kupiliśmy w kiosku bilet dla mnie a potem wsiedliśmy do autobusu 111 i dojechaliśmy do osiedla Kopernika. Musieliśmy się trochę cofnąć do ulicy Afrykańskiej.

 

“To był maaaaaj, pachniała Saska Kęęęępa,

szaloooooonym, zielooooonym bzeeeeem” - wydzierał się Rokiś w mojej torebce. Był cały czas w radosnym nastroju. Kilku przechodniów spojrzało się dziwnie na mnie i brata.

- Rokiś, nie drzyj się tak! Ludzie się na nas patrzą. - skarciłam go. Spojrzałam do środka torebki – kudłacz akurat przeglądał się w moim lusterku, trzymając go przed sobą w swoich małych, wyprostowanych rączkach. - Lepiej wyjrzałbyś na zewnątrz i popatrzył na drogę. Jesteśmy już na właściwej ulicy.

- Już mogę wyjść? - wychylił swój mały łebek.

- Jeszcze nie! Dopiero, jak ci powiem. Musimy zaczekać na moment gdy nikt nie będzie koło nas przechodził.

Gdy zrobiło się pusto koło nas, Rokiś wyjrzał z torebki i zaczął bacznie obserwować teren. Nagle pisnął i pokazał palcem jedną z okazałych willi z dużym kominem na dachu. Szybko się tam udaliśmy.

Podbiegłam do drzwi pierwsza i zaczęłam pukać, jednak musiałam to robić mocno a to dlatego, że z zewnątrz dobiegały głośne dźwięki muzyki. Minęło kilka chwil zanim usłyszeliśmy głośny zgrzyt – taki, jaki wydaje igła w adapterze, kiedy ktoś gwałtownie zdejmuje “łapkę” z płyty.

Potem, już przy samych drzwiach dało się słyszeć kilkakrotnie “hop!”. Wreszcie zamek został przekręcony a klamka naciśnięta. Naszym oczom ukazało się osiem “Rokisiów”, to znaczy dokładnie tyle diablików w jednej piramidzie, wszyscy kropka w kropkę podobni do naszego kudłacza. Jeden drugiemu stał na ramionach, żeby mogli dosięgnąć do zamka w drzwiach.

- Czego panienka sobie życzy? - zapytał ten, stojący na samym czubku piramidy. Wtedy nasz Rokiś nie wytrzymał i wysunął się z wnętrza mojej torebki.

- Coście tak długo nie otwierali?! - krzyknął, jak się domyśliłam, do swoich braci i kamratów.

- O! Rokiś! Bracie! Wreszcie się odnalazłeś! - krzyczeli, jeden przez drugiego. - A my siedzimy w środku, Rolling Stonesów sobie słuchamy. Wiesz, ten stary dobry kawałek “Can't You Hear Me Knocking”.

- No właśnie, nie słyszycie, że my tu pukamy?! - pieklił się nadal nasz kudłaty towarzysz. “Jak łatwo on przechodzi z jednego nastroju w drugi?” - zadumałam się. - “Prawdziwie uczuciowy facet. Żadna z emocji nie jest mu obca.”.

Diabliki wpuściły nas do środka. Jak się okazało, profesora Wiosło nie było akurat w domu. Poszedł do sklepu spożywczego a biorąc pod uwagę kolejki, zajmie mu to sporo czasu. Pod jego nieobecność, kudłaci towarzysze rokisiowej doli i niedoli, których w środku było jeszcze więcej, urządzili sobie płytowisko. Rozłożyli się na kanapie, fotelach, kocach i na czym tam jeszcze mogli. Słuchali muzyki lecącej z płyt na adapterze nastawionym prawie na cały regulator. Na szczęście, gdy my weszliśmy do środka, płyta grała względnie cicho. Mogliśmy się więc przedstawić. I tak poznałam Mefistokarmelka – dziadka Rokisia, jak się domyśliłam, tego od historii z Ravelem. Poza tym:

jego tatę - Borutka,

mamę - Borucinę,

starszego brata – Luckaferka,

młodszą siostrę – Horpynkę oraz

dwoje z najmłodszego rodzeństwa – bliźniaków, Lelumka i Polelumkę.

 

W trakcie poznawania ich wszystkich zastanawiałam się, jak się żyje z czwórką rodzeństwa z piekła rodem? Oprócz rodziny, byli tam wierni kompani Rokisia:

 

Bzikowski,

Czerniński,

Przylepa

i Ciachalski.

 

Salon, w którym teraz wszyscy siedzieliśmy też prezentował się fantastycznie. Oprócz zwyczajowych mebli, kominka, telewizora była tu duża szafa wypełniona od góry do dołu płytami winylowymi. Okładki płyt, zarówno polskich jak i zagranicznych zespołów, były również przymocowane do ścian w salonie.

Stonesi przestali grać i Bzikowski zaczął się zastanawiać, jaką płytę warto byłoby puścić w następnej kolejności, gdy nagle usłyszeliśmy straszy hałas, dobiegający z ulicy. Brzmiało to jak warkot silnika jakiego strasznie starego samochodu. “To pewnie profesor Wiosło porusza się po mieście takim zabytkiem motoryzacji” - pomyślałam. Ale to nie był on.

Z okien willi zobaczyliśmy stary, rozklekotany model Rolls – Royce'a, który z rury wydechowej wypuszczał kłęby czarnego dymu, lecącego po całej ulicy. Drzwi wozu otworzyły się i z jego wnętrza wygramoliło się stare, grubaśne, szkaradne babsko ubrane w złachmanioną, długą suknię. Dodatkowo, babsko to miało podziurawioną szaro – brudną chustkę na głowie, krzywy kinol i dużą, czerwona krochę na tymże kinolu. Na jej widok Rokiś zadrżał jak osika.

- Znasz ją? - zapytałam.

- Lepiej o nic nie pytaj! - wyszeptał.

Babina zobaczyła nas w oknie a więc już nie fatygowała się do drzwi, tylko dawała nam znaki ręką, żebyśmy otworzyli. Ponieważ przez dłuższy czas nikt z nas nie chciał tego zrobić, kobiecina zaczęła czegoś szukać na chodniku. Wreszcie schyliła się i podniosła sporej wielkości kamyk. Chciała nim rzucić w szybę a więc, żeby uniknąć stłuczki, ustąpiliśmy jej.

- Witaj, mój złoty Rockefellerze! - zaskrzeczała w stronę Rokisia, całej reszty, jak się zdaje, w ogóle nie zauważając.- To ja, twoja Czarownica. Ileż ja łez wylałam, kiedy się dowiedziałam, że uciekłeś z piekła. Szukałam cię po całym świecie. Gdzież ja nie byłam w poszukiwaniu mojego ukochanego, który tak piękne piosenki miłosne dla mnie śpiewa!

- Ile razy mam mówić, - wykrzyknął, na powrót zdenerwowany Rokiś – że to nie jest piosenka o tobie ani dla ciebie! To po prostu bardzo dobrze napisany przebój “Skaldów”!

- No i po cóż się wstydzić tak pięknego uczucia, mój miły?! Ale dość już tego! Za niedługo skończy się to niepotrzebne wypieranie się miłości do mnie. Skoro już cię odnalazłam, to nie spocznę aż nie złączę się z tobą na zawsze. Teraz jadę do urzędu stanu cywilnego, żeby załatwić formalności a za tydzień – ślub! I powiadam ci, jakem Czarownica, nie pozwolę, żeby cokolwiek stanęło na drodze naszemu szczęściu!

To powiedziawszy, babsko wsadziło swoje tłuste... cielsko z powrotem do wozu, głośno trzasnęło drzwiczkami i odjechało z piskiem opon, na do widzenia zostawiając nam kolejną porcję czarnego dymu.

 

- Ale była brzydka! Brrrrr! - Radosław aż otrząsnął się z niesmakiem.

- Sprawy trochę się pokomplikowały. - smutno powiedział Rokiś.

- Nie bój się, przecież nie można nikogo siłą zaciągnąć do ślubu. - pocieszałam go.

- No właśnie! Od czego my tu jesteśmy?! - do pocieszanie dołączyła jego rodzina i kamraci. - My na to nigdy nie pozwolimy! - przekrzykiwali się jedni przez drugich. Rokiś zaś, już o wiele pewniejszy siebie, zanucił:

 

“Nie uwiedziesz mnie, kosmata

Nawet i za cztery lata”.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania