Poprzednie częściTitans: Rewritten - Prolog

Titans: Rewritten - 10. Tajemnice

Rachel wpatrywała się tępym wzrokiem w swoje dłonie. Były blade i drżały. Cała drżała. Jej ciało wciąż pozostawało w trybie „walcz lub uciekaj”, z tą różnicą, że utkwiła gdzieś pomiędzy tymi stanami. Zmroziło ją.

 

Obraz dłoni rozmył się i zniknął. Mrok ponownie pochłonął Rachel, otaczając ją setkami czerwonych oczu i mrożącego krew w żyłach krzyku Omen.

 

– Rachel… Rachel, co się dzieje?

 

Trzęsła się. Po policzkach spływały łzy. Pani Quinzel siedziała obok w milczeniu. Chociaż Rachel nie widziała jej twarzy, wręcz czuła namacalne zmartwienie psycholożki.

 

– Jesteś bezpieczna, cokolwiek widziałaś, nie zagraża ci tutaj – zapewniła kobieta.

 

Dziewczyna podkurczyła kolana pod brodę i utkwiła wzrok w butach. Czuła włoski postawione na baczność. Szósty zmysł szeptał coś o zagrożeniu. Nie wiedziała jednak, czyj był to głos. Intuicji? Czy potwora żyjącego w jej głowie? Nie mogła już sobie ufać. Nie po tym, co się stało.

 

– Mogłabyś na mnie spojrzeć, proszę? – Głos pani Quinzel ponownie sprowadził ją do rzeczywistości. – Widzę, że dryfujesz gdzieś umysłem, a chciałabym cię mieć na chwilę tutaj.

 

Dziewczyna powoli uniosła wzrok, jednak nie spojrzała kobiecie w oczy.

 

– Przede wszystkim chcę cię przeprosić, Rachel. Jest mi bardzo przykro z powodu tego, co się stało. Nie powinnam była pozwolić na to spotkanie i biorę pełną odpowiedzialność za wszystkie konsekwencje – powiedziała ze skruchą. – Chcę dołożyć wszelkich starań, by pomóc ci się z nimi uporać.

 

Zapadła cisza. Rachel balansowała na granicy świadomości. Jakaś niewidzialna siła próbowała wciągnąć ją w głąb umysłu.

 

– Co z panią Omen? – wydusiła jedyne pytanie, jakie była w stanie sklecić.

 

– Jest pod dobrą opieką i na pewno wydobrzeje.

 

Rachel kiwnęła głową, walcząc z otępieniem. Skupiła całą swoją uwagę na liczeniu sznurówek w glanach, byleby tylko znów nie odpłynąć.

 

– Ostrzegałem – syknął głos w głowie.

 

Wbiła paznokcie w uda. Uparcie powtarzała w myślach liczby.

 

– Jesteś naiwna, myśląc, że możesz zignorować samą siebie – zaśmiał się.

 

– Nie jestem tobą – syknęła.

 

Jej głos zabrzmiał inaczej. Był znacznie głębszy, gardłowy. Wręcz sama się go przestraszyła.

 

– Jesteś do niego podobna bardziej, niż chcesz przyznać.

 

– Do kogo? – spytała zdezorientowana.

 

Cisza.

 

– Odpowiedz mi! – warknęła szorstko.

 

Drwiący śmiech zadzwonił jej w uszach.

 

Powróciła do gabinetu w ośrodku. Zauważyła swoje pobielałe od zaciskania kłykcie. Uderzyła ją fala ciepła. Dyszała z trudem.

 

– Co się dzieje? – Quinzel pochyliła się do przodu, by widzieć twarz dziewczyny.

 

– Nic – mruknęła głosem ostrzejszym, niż zamierzała. – Przepraszam… – dodała cicho.

 

– Nie musisz przepraszać, Rachel. Bardzo dużo przeszłaś, możesz czuć wszelkie emocje, za żadne cię nie ocenię – zapewniła psycholożka łagodnym głosem. – Jestem tu, by ci pomóc sobie z tym poradzić. Czy chciałabyś porozmawiać o tym, co się stało?

 

– Sama nie wiem… – wydukała przez zaschnięte gardło.

 

Wzięła głęboki oddech, by choć trochę rozluźnić spięte ciało. Nie chciała wracać do tego, co stało się z Omen. Bała się. Bała się przyznać, że gdzieś głęboko czuła satysfakcję. Nie była jej, a przynajmniej tak chciała uważać. Nigdy nie czułaby satysfakcji z czyjejś krzywdy. Chciała wierzyć, że za wszystko było odpowiedzialne siedzące w niej monstrum. Jednak z drugiej strony myśl, że nie miała nad nim kontroli, wywoływała paraliżujący strach. Jednak nie to było najstraszniejsze. Była nią inna myśl.

 

Że ona i potwór to jedno.

 

– O czym myślisz?

 

Pytanie psycholożki zupełnie zbiło ją z tropu. Rozchyliła spierzchnięte wargi, ale nie przeszedł przez nie żaden dźwięk. Nie znała dobrej odpowiedzi, ani nawet normalnej. Rozmawianie z głosem w głowie było zupełnym zaprzeczeniem normalności.

 

– Czasami chciałabym móc czytać moim podopiecznym w myślach, ale na dłuższą metę może to dobrze, że nie potrafię – podjęła kobieta po dłużącej się ciszy. – Zarówno ze względu na ich prywatność, jak i na fakt, że znacznie lepszy efekt uzyskujemy, gdy samemu uzewnętrznia się te myśli. Choćbym wiedziała wszystko, co masz w głowie, nie byłabym w stanie ci pomóc, Rachel – westchnęła, marszcząc brwi w zmartwieniu. – Nie chcę zarzucać cię pytaniami z gatunku „jakie emocje pojawiły się w tobie, gdy…”, bo to sztywne formułki, które nie zawsze pomagają. Chciałabym usłyszeć twoje myśli w prawdziwej, chociażby bardzo chaotycznej wersji – urwała.

 

– Wyłącznie krzywdę… – powiedziała ledwo słyszalnym, łamiącym się głosem. – To przeze mnie zmarła mama… A teraz niemal pani Omen… – odchrząknęła. – Powinnam być zamknięta gdzieś z dala od wszystkich, jestem zagrożeniem.

 

– W jaki sposób przyczyniłaś się do śmierci mamy? – Quinzel nachyliła się w stronę dziewczyny.

 

– Przyszli po mnie… Gdyby mnie nie było, nic takiego by się nie wydarzyło – wyznała gorzkim tonem.

 

– Rachel… – Powstrzymała się przed położeniem dłoni na ramieniu podopiecznej. – Nikt nie ma prawa krzywdzić, to wyłącznie decyzja i odpowiedzialność oprawcy, niczyja inna. Chociażby wszystkie okoliczności zachęcały kogoś do wyrządzenia zła, to od niego zależy, czy je wykorzysta. W żaden sposób nie zawiniłaś.

 

– Nieprawda! – machnęła ręką, jakby chciała strącić rękę psycholożki. Oczy zaszły jej łzami. – Może gdyby to coś… – urwała.

 

Nie mogła o tym powiedzieć. Zacisnęła usta, aż zabolały ją zęby. Miała ochotę coś zniszczyć. Walić rękami, w co popadnie. Nigdy nie była normalna. Bo kto normalny jest zamykany od zewnątrz na noc? Kto normalny widzi w swoim odbiciu potwora?

 

– Nie zasługuję na żadną pomoc – wyrzuciła gniewnie. – Tracę kontrolę nad wszystkim, a przede wszystkim nad sobą i tylko czekam, aż kolejnej osobie stanie się krzywda – ciągnęła na jednym wdechu. – Jest we mnie coś, co czerpie z tego satysfakcję – wypluwała słowo za słowem. – Boję się, że to część mnie, że to ja jestem tym potworem – dodała słabiej i wzięła rozedrgany wdech.

 

Zwilżyła językiem spierzchnięte wargi. Poczuła na nich słony smak łez. Cała energia nagle z niej uciekła, zupełnie jak powietrze uciekające z dziurawego balonu.

 

Sama już nie wiedziała, na co była zła. Wszystko ją przytłaczało. Nie potrafiła pogodzić się z minionymi wydarzeniami. Czuła się jak malutka dziewczyna miotająca się w tłumie zupełnie obcych istot. Szara, zimna masa poruszająca się przed siebie i ona, zagubiona w biegu całego świata, samotna, bezradna, bezsilna.

 

Chciałaby, żeby mama przy niej była. Ile by dała, by móc znów poczuć ciepło jej uścisku, posłuchać uspokajających słów i zapewnień, że bez względu na wszystko zawsze będzie kochać Rachel.

 

Ale mamy już nie było. Nikogo już nie było. Ostatnim, co jej zostało, był głos w głowie, który nie dawał o sobie zapomnieć nawet na chwilę.

 

– Widzę, że jest w tobie bardzo dużo żalu i złości, ale także smutku, Rachel – odezwała się łagodnie Quinzel, gdy uznała, że dziewczyna wystarczająco ochłonęła. – Masz prawo do wszystkich tych emocji, w dowolnej mieszance i dowolnym czasie. Cieszę się, że podzieliłaś się ze mną tymi myślami. Wybacz mi sztywną formułkę, ale wyjątkowo się nią posłużę. – Uniosła delikatnie kącik ust. – Chcesz może jeszcze powiedzieć, jak czujesz się z tym, że sobie na to pozwoliłaś?

 

Pokręciła głową. Musiała wszystko przetrawić w samotności.

 

– W porządku, nie naciskam. Jeśli tylko będziesz chciała jeszcze porozmawiać, to wystarczy jedno słowo, masz moje pełne wsparcie – zapewniła kobieta. – To, co mogę ci jeszcze zaproponować, a nie obejmuje rozmowy, przynajmniej z innymi ludźmi, to medytacja.

 

Rachel przetarła twarz rękawem. Czuła, jak zaschnięte łzy ściągnęły nieprzyjemnie skórę.

 

– Na razie pokazałabym ci jedną technikę, ale jeśli ci się spodoba, to będziemy mogły sukcesywnie uczyć się kolejnych, co ty na to? – dodała Quinzel, puszczając do niej oko.

 

Rachel kiwnęła głową. Ożywiła się trochę i poczuła, że siła ciągnąca ją w mroki umysłu nieco zelżała.

 

– Próbowałaś jej wcześniej? – spytała psycholożka, siadając wygodniej na fotelu.

 

– Nie, ale trochę o niej czytałam.

 

– Okej, to super. Opowiesz mi, co już wiesz?

 

– Eee… – Nie spodziewała się takiego pytania. Przełknęła nieprzyjemnie gęstą ślinę. – No nie jest to mruczenie pod nosem, ani niemyślenie – wydukała zawstydzona. – Przynajmniej nie zawsze.

 

Quinzel zachichotała.

 

– Tak, zdecydowanie nie chcę, żebyś nie myślała albo mruczała „ommm” pod nosem.

 

Rachel uśmiechnęła się lekko. Uczucie rozciągających się kącików ust wydało jej się bardzo obce.

 

– No dobrze, to jak? Jesteś gotowa zacząć swoją przygodę z medytacją? – rzuciła kobieta z ożywieniem.

 

***

 

Porszaka zostawili dwie ulice dalej, by w razie potrzeby móc szybko zniknąć. Choć audi nie rzucało się aż tak w oczy, było samochodem służbowym. Jeśli komisarz dowiedziałby się, że Dick wykorzystał przydzielony mu sprzęt do popełnienia przestępstwa, urwałby mu łeb. Już i tak nie miał lekko – plotki o tym, co stało się z Omen, rozeszły się po komisariacie lotem błyskawicy.

 

Za kryjówkę posłużył opuszczony dom, stojący po drugiej stronie ulicy od wschodniej ściany zakonu. Nie udało się sforsować zabitych deskami drzwi, więc do środka dostali się przez stłuczone okno. Czekały tam na nich tylko tony brudu i pająków.

 

Ulokowali się w salonie. Donna rzuciła na kanapę torbę treningową, wzbijając przy tym tumany kurzu. Zakaszlała.

 

– Mam nadzieję, że znajdziemy tam w końcu coś, co pchnie sprawę do przodu – mruknął Dick, odkładając swoje rzeczy trochę delikatniej niż przyjaciółka.

 

Rozsunął zamek torby i wyciągnął ze środka czarny dwuczęściowy kombinezon, wykonany z kevlaru. Z prawego ramienia wystawało kilka czarnych nitek – ostatni ślad po naszywce Oddziału Specjalnego. Oprócz spodni i golfu z długim rękawem w zestaw wchodziły również wysokie, podbite wygłuszającym materiałem sznurowane buty, pas taktyczny i rękawice rewizyjne. Brakowało tylko zabezpieczenia głowy – według słów Donny Oddział zazwyczaj ćwiczył bez masek, dlatego tą kwestię pozostawiła do rozwiązania Dickowi, który postawił na stare dobre kominiarki.

 

– Ja mam za to nadzieję, że znajdziemy tam coś, co pomoże Omen – odparła Donna, zrzucając z siebie kolejno płaszcz, sweter i koszulkę. Roześmiała się nosowo, kiedy Dick błyskawicznie odwrócił się do niej tyłem. – Już nie udawaj takiego pruderyjnego. Zszywałeś mi raz pół klatki piersiowej.

 

– I do tej pory mam po tym koszmary – odparł zaczepnie, uśmiechając się lekko.

 

Zapadła cisza. Dick także zmienił strój, z pewnym zaskoczeniem zauważając, że materiał był bardzo elastyczny, a przy tym ciepły. Wyciągnął z torby sprzęt – laptopa, tablet, wzmacniacz sygnału, power bank wielkości dłoni i zewnętrzny dysk twardy. Rozłożył się z elektroniką na stoliku do kawy, uprzednio przecierając go kawałkiem zasłony. Podpiął dysk i power bank do laptopa, skonfigurował i ustawił wzmacniacz sygnału, a później odpalił odpowiedni program. Na ekranie po krótkiej chwili pojawiły się cztery pola, na których migał napis „Brak połączenia”.

 

– Gotowe. – Uśmiechnął się. Wyciągnął z kieszeni pasa niewielki bumerang w kształcie litery „R”. Ostatnia pamiątka, jaką pozwolił sobie zachować po bohaterskich wyczynach, wciąż miała przyczepiony magnes. Jeszcze w czasach szczenięcych postarał się, by każda sztuka posiadała wbudowany niewielki zbiornik na chemikalia. Tym razem zamiast chemii umieścił w środku czip własnego projektu.

 

Donna w tym czasie skończyła się przebierać. Uważnie przeglądała każdy element, który wkładała do kieszeni pasa taktycznego – szmatki nasączone środkiem usypiającym, zamknięte w plastikowych strunowych torebkach, pałkę teleskopową i komplet wytrychów. Dick do tego zestawu dorzucił jeszcze niewiele większy od swojej dłoni tablet.

 

– To chyba wszystko – mruknęła w końcu, zasuwając ostatnią kieszeń. Ujęła się pod boki i uśmiechnęła zaczepnie. – To co, gotowy?

 

– Zawsze. – Nasunął kominiarkę na twarz.

 

Wymknęli się przez to samo okno, przez które weszli. Po uważnych oględzinach przemknęli na drugą stronę opustoszałej ulicy.

 

Dick pobiegł przodem. Ustawił się blisko muru, wysunął złożone dłonie i wybił w górę rozpędzoną Donnę. Kobieta chwyciła się górnej krawędzi ceglanej ściany i podciągnęła na rękach. Przerzuciła nogi na drugą stronę, położyła na brzuchu i wyciągnęła rękę w stronę Dicka.

 

Mężczyzna wziął lekki rozbieg. Odbił się stopą od muru i z pomocą wspólniczki znalazł się na szczycie. Oboje zeskoczyli w miękkie sosnowe igliwie. Natychmiast przykucnęli.

 

– Jak za starych czasów, co? – wyszeptała Donna. Dick po jej tonie rozpoznał, że się uśmiechała.

 

– Trochę się za tym tęskniło – przyznał, próbując wyrównać oddech. Wytężył słuch, ale nie doleciały go żadne dźwięki, które mogłyby sugerować, że ktoś był w pobliżu. Rozejrzał się dookoła.

 

Znajdowali się w niewielkim sosnowym zagajniku, na końcu którego stał słabo oświetlony budynek mieszkalny. Niczym cienie przebiegli między drzewami i przylgnęli do północnej ściany budynku.

 

– Na pewno nie ma innego wejścia? – szepnęła mu tuż przy uchu Donna.

 

Pokręcił głową.

 

– Okna w celach są za małe, żeby się przecisnąć. – Wyciągnął z kieszeni bumerang i tablet. Ten drugi podał Donnie. – Pilnuj.

 

Sam wychylił się za róg i ocenił sytuację. W półmroku czerwone diody kamer migały niczym lampki choinkowe. Najbliższa z nich została zawieszona tuż pod lampą ogrodową przy ścieżce, niecałe siedem stóp od Dicka.

 

Poczuł, jak przyspiesza mu tętno. Miał takie akcje we krwi. Jego ciało działało automatycznie – obliczenie kąta i prędkości wiatru, wycelowanie, zamach i rzut. Rozległ się cichy, metaliczny brzdęk. Magnes zadziałał prawidłowo. Bumerang przyczepił się do obudowy kamery.

 

Dick wyszczerzył się. Znowu czuł się jak dzieciak. Był pewien, że zaraz usłyszy obok siebie szelest długiej peleryny. Zamiast tego usłyszał aprobujące mruknięcie Donny.

 

Sięgnął po podanego mu tableta. Przykucnął i odpalił sprzęt. Kilkoma stuknięciami palca uruchomił program do łamania haseł. Minutę później miał już podgląd z każdej kamery, która znajdowała się na terenie zakonu.

 

– Nie śpią jeszcze, cholery jedne – mruknęła mu nad ramieniem niezadowolona Donna. I rzeczywiście, pomimo późnej pory Kościół wciąż był aktywny. Grupa szesnastu osób, odziana w takie same stroje modlitewne, zebrała się pod drzwiami z napisem „Kaplica”. Trzy z kolei zajęte były inspekcją wystaw w muzealnej części zakonu. Ostatnia z osób krążyła niespokojnie po niewielkim pomieszczeniu, które chyba służyło za biuro.

 

– Tyle dobrze, że są zajęci. Musimy się wyrobić, zanim przyjdą tu spać. – Dick znowu zaczął stukać w ekran. Tak jak podejrzewał, w części mieszkalnej tylko cela Angeli była pod stałą obserwacją. Wybrał te kamery, które mogły zarejestrować ich nocną wycieczkę, i włączył nagrywanie. Po kolejnych kilku chwilach zatrzymał rejestrowanie, w osobnym programie zapętlił nagranie, po czym przesłał zapis na serwer i zapisał zmiany.

 

– To co, chętna wypróbować? – Posłał Donnie pytające spojrzenie.

 

Ta wyciągnęła z kieszeni wytrych. Wysunęła się zza rogu i wzięła zamach. Metal uderzył o betonową płytę chodnika. Po kilku chwilach Donna zdobyła się na odwagę i przemknęła w stronę zguby. Weszła w zasięg co najmniej dwóch kamer.

 

Dick uważnie przyglądał się nagraniu. Ogród na obrazie wciąż wyglądał na spokojny i opuszczony. Schował tablet do kieszeni pasa i ruszył za Donną, która czekała na niego przy drzwiach wejściowych. Wślizgnęli się do środka.

 

Cela Angeli była zamknięta na cztery spusty. Donna przykucnęła przy drewnianych drzwiach, wyciągnęła kolejny wytrych i przystąpiła do pracy. Dick tymczasem znów zerknął na tablet – kamera na korytarzu dalej nie zdradzała ich obecności – po czym rozejrzał się. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, gdy spojrzał w miejsce, gdzie jeszcze nie tak dawno przeprowadził rozmowę z Sebastianem Bloodem. Już wtedy ten facet wydał mu się podejrzany. I w końcu miał się dowiedzieć dlaczego.

 

Zamek w drzwiach wydał z siebie ciche kliknięcie. Donna nacisnęła klamkę. Drzwi stanęły otworem, a kobieta szybko schowała sprzęt i razem weszli do środka.

 

Pokój wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, gdy Dick widział go po raz pierwszy. Oko kamery wciąż błyszczało w rogu pomieszczenia.

 

– Nie żartowałeś z tym oknem. – Podeszła do ściany i stuknęła palcem w szybkę. – Mysz by się przez to nawet nie przecisnęła. W lecie musi tu paskudnie zajeżdżać stęchlizną.

 

Dick nie odpowiedział, tylko przykucnął. Chwycił za róg dywanu i zwinął go w rulon.

 

– Wiedziałem.

 

Ich oczom ukazał się drewniany właz z metalowymi okuciami, który zajmował prawie pół podłogi. Po prawej stronie, tuż nad skórzanym paskiem, umieszczono zamek elektroniczny wraz z wyświetlaczem i klawiaturą. Po dziurce od klucza nie było nawet śladu.

 

– Świetnie. Tego wytrychem nie otworzę. Zgaduję, że wyrwanie klapy razem z zawiasami nie wchodzi w grę? – Donna uklękła obok Dicka i przesunęła palcami po drewnie.

 

– Jeśli nie chcemy mieć potem problemów. – Podał jej tableta. W zamyśleniu potarł podbródek. – Miej na nich oko. Ja się muszę zastanowić.

 

Wzięła sprzęt i usiadła na skrzypiącym krześle. Dick w tym czasie nachylił się nad zamkiem. Dobrze znał ten model – policja używała go do zabezpieczania archiwów na komisariacie. Jeśli nie był specjalnie zmodyfikowany, to kod powinien zaczynać się i kończyć gwiazdką, a także składać z czterech cyfr. Nie miał ze sobą sprzętu, którym mógłby podpiąć się do zamka i złamać szyfr. Pozostawało stare dobre kombinowanie.

 

Najbardziej wytartą liczbą z całej klawiatury była jedynka. Dick zmarszczył brwi. W materiałach, które znalazł na temat Kościoła, jedynka pojawiała się w kontekście przechwalania, w czym to wspólnota nie była pierwsza. Blood może i był narcyzem, ale raczej nie na tyle durnym, by według tego klucza wymyślać hasło dla swoich sekretów.

 

Był za to na tyle zadufanym typem, by uwzględnić liczbę ze swojego oficjalnego tytułu, dziesiątkę. Co w takim razie mogło składać się na resztę kodu?

 

Dick zamknął oczy i przypomniał sobie wszystkie liczby, które jakkolwiek kojarzyły mu się z Kościołem – pięćdziesiąt zakonnic w budynku mieszkalnym, rok zbudowania i wykupienia zakonu, data przejęcia zwierzchnictwa w Kościele przez Blooda. Żadna jednak nie wydawała się na tyle ważna, by stać się kodem.

 

Dick rozejrzał się po pomieszczeniu. Sebastian ukrył coś pod podłogą w tej konkretnej celi, po czym zamontował wokół tego miejsca mnóstwo zabezpieczeń. Czy w takim razie hasło powinno się jakoś wiązać z Angelą lub z samą Rachel? Tylko co to mogło być? Dzień przybycia kobiety do zakonu, ucieczki czy data śmierci?

 

Zmarszczył brwi. A co jeśli…

 

Niepewnie nacisnął klawisz gwiazdki. Ta wyświetliła się na ekranie. Zaraz za nią ukazały się kolejne liczby. Dick zakończył kod kolejną gwiazdką i zacisnął zęby. Jeśli się pomyli, będzie miał trzydzieści sekund na kolejną próbę, inaczej alarm podniesie na nogi cały zakon.

 

Zamek pisnął cicho i kliknął. Ekran zamrugał na zielono. Dick odetchnął głęboko.

 

– Tysiąc trzydzieści jeden? – Donna wstała z miejsca. – Jak na to wpadłeś?

 

– Sebastian Blood Dziesiąty. I trzydziesty pierwszy października. – Wstał z klęczek i otarł czoło.

 

– Halloween?

 

– Urodziny Rachel.

 

Dick chwycił za skórzany pasek i pociągnął właz do siebie. Klapa z cichym skrzypnięciem uniosła się do góry. Oczom włamywaczy ukazały się wąskie, kręcone schody, oświetlone kinkietami, które stylizowane były na świece.

 

Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Dick ruszył pierwszy. Donna dla pewności zostawiła klapę otwartą.

 

Betonowe schody, wygłuszone bogato zdobionym dywanem, zaprowadziły ich do niewielkiego pomieszczenia. Elektryczne świece rzucały przygaszone światło na spływające spod sufitu gobeliny, przedstawiające skąpane w płomieniach kruki. Ciężkie kamienne ławy ustawiono wzdłuż ciągnącego się przez środek kaplicy czerwonego jak krew dywanu. Prowadził on do podwyższenia, na którym stał prosty ołtarz, przykryty haftowanym w dziwne symbole antepedium. Oprócz tego na kamiennym blacie stały ogromna misa, zdobiona rubinami oraz obita ciemną skórą księga. Za ołtarzem w niewielkiej wnęce stał złoty relikwiarz.

 

Dick wyciągnął z pasa taktycznego tablet i podał go Donnie. Podczas gdy przyjaciółka zajęła się dokładnym udokumentowaniem niespodziewanego odkrycia, detektyw podszedł do ołtarza. Uważnie obejrzał każdy przedmiot. Księga została napisana w języku, którego nie rozumiał. Prosta skórzana okładka również nie zdradzała treści dzieła. Podczas wertowania na jednej ze stron dostrzegł stylizowaną literę S – taką samą, jaką Blood nosił na liturgicznych szatach. Machnął ręką na Donnę. Ta porzuciła fotografowanie gobelinów i podeszła do przyjaciela.

 

– Jesteś w stanie to rozczytać? – Wskazał palcem na tekst.

 

– Hm… – pochyliła się nad księgą. Milczała przez chwilę, powoli przekładając kolejne strony. – Wygląda mi to na sumeryjski, ale nie jestem pewna. Musiałabym mieć więcej czasu, by móc ją dokładnie przetłumaczyć.

 

– Zrób tyle zdjęć, ile zdołasz. Wybieraj te strony, które wyglądają na ważne lub mocno zużyte – polecił. – Może w tej książce czai się odpowiedź na nasze pytania.

 

Kiwnęła głową i przystąpiła do pracy. Dick tymczasem pochylił się nad misą.

 

Złote naczynie przypominało kształtem kielich mszalny w powiększonej skali. Zwyczajowy trzon zastąpiono solidną podstawą. Zewnętrzna strona została ozdobiona rubinami i zawiłymi wzorami. W jednym ze wgłębień Dick dostrzegł małą brązową plamkę.

 

Zmarszczył brwi. Poklepał Donnę w ramię i wskazał interesujące go miejsce. Po chwili w półmroku błysnął flesz aparatu. Dopiero wtedy detektyw odważył się przesunąć palcem po zdobieniach. Plama bez problemu wykruszyła się, pozostawiając brązowe drobinki na czarnej rękawicy.

 

Cholera. Nawet w najśmielszych snach nie spodziewał się, że w piwnicy zakonu znajdzie krew.

 

Obok naczynia na aksamitnej serwetce spoczywał sztylet, jednak po uważnych oględzinach Dick nie dostrzegł w nim nic wartego uwagi.

 

Zwrócił się w stronę relikwiarza. Misternie zdobiony przedmiot przedstawiał dwa kruki w locie, które krążyły nad rubinem. Ptaki z wyciągniętymi szponami i dziobami rozwartymi w gniewnym krzyku zdawały się walczyć o klejnot.

 

Dick zamarł. Nie mógł odwrócić wzroku od relikwiarza. Czuł, jak jego mózg zaczyna pracować na coraz szybszych obrotach.

 

Kruk szykujący się do ataku. Dokładnie taki sam, jak te wszystkie tatuaże, które widział. To nie mógł być przypadek.

 

Z szoku wyrwało go kolejne błyśnięcie flesza. Donna zrobiła jeszcze kilka zdjęć relikwiarza pod różnymi kątami i oddała tablet Dickowi.

 

– Wydaje mi się, że sfotografowałam wszystko, co jest warte uwagi. – Rozejrzała się uważnie po pomieszczeniu. W końcu podniosła głowę do góry. – No, może oprócz tego.

 

Dick podążył wzrokiem za jej palcem. Przy suficie znajdowały się cztery mosiężne haki. Mężczyzna bezwiednie wykonał zdjęcie odkrycia.

 

– Nie wiem, co tu się odpierdala – szepnął. – Ale podejrzewam, że trafiliśmy na coś srogo popieprzonego.

 

W odpowiedzi usłyszał tylko aprobujące mruknięcie.

 

***

 

Bennett zamknęła za sobą drzwi biura, oparła się o chłodne drewno i westchnęła. Dopiero wtedy poczuła, jak bardzo zaciskała przez cały czas pięści. Rozluźniła je i rozmasowała dłonie. W końcu odsunęła się od wejścia. Usiadła w fotelu, w którym najczęściej siadywał Sebastian.

 

Na samo wspomnienie jego imienia poczuła ucisk w gardle. Blood nadal był nieprzejednany. Z jednej strony chciała wierzyć, że wie, co robi – z drugiej pomysł sprzeciwienia się Skatowi brzmiał jak ogromna pomyłka, która może słono kosztować wszystkich zaangażowanych w sprawę.

 

Kruki już od czasu nieudanej ceremonii z Odłamkiem szeptały między sobą, że coś się w Sebastianie zmieniło. Do tej pory udawało jej się uspokajać nastroje i tłumaczyć dziwne posunięcia Brata. Oszukiwanie jednak nie mogło trwać wiecznie. Prędzej czy później najlojalniejsi wyznawcy zaczną zadawać bardzo niewygodne pytania. Obiecała sobie, że gdy tylko opadnie kurz po tym szalonym przedsięwzięciu, przeprosi każdego z Kruków osobiście. A na razie Kościół potrzebował ich wsparcia.

 

Schowała twarz w dłoniach i jęknęła. Musiała podjąć decyzję. Dzień Sądu zbliżał się wielkimi krokami. Sam Skat kazał jej ponieść pochodnię. Na szali leżało życie każdego człowieka na Ziemi.

 

Wzięła głęboki oddech. Aby móc działać, musiała najpierw uspokoić Kruki. Postawić na szczerość. A jedynym miejscem, w którym mogła być z nimi szczera bez ryzyka przyłapania, była kaplica. Uśmiechnęła się cierpko do swoich myśli. Sama nadzorowała montowanie kamer na terenie zakonu. Doskonale zdawała sobie sprawę, że najbezpieczniejsze miejsce według Sebastiana było również jedynym miejscem, do którego nie miał zdalnego dostępu.

 

Wyciągnęła z kieszeni telefon i wpatrywała się w niego przez chwilę. Jeśli chciała wszystkich ocalić, musiała zacząć działać. Drżącymi rękami wybrała numer.

 

Odebrał po trzecim sygnale.

 

– Bennett? Wszystko w porządku? – Przymknęła oczy, gdy tylko usłyszała jego aksamitny, miękki głos. Chciała choć przez chwilę udawać, że naprawdę wszystko jest okej.

 

– Tak, wszystko dobrze. – Przełknęła ślinę. Nie nazwał jej siostrą. – Jesteś sam?

 

– Właśnie wróciłem do apartamentu. Mam za sobą ciężki dzień. – Rzeczywiście, usłyszała w słuchawce trzaśnięcie drzwiami. – Dlatego krótko, jeśli możesz.

 

– Oczywiście. – Zacisnęła dłoń w pięść. – Chodzi o Kruki.

 

Doskonale pamiętała, jakiej reprymendy jej udzielił, kiedy pozwoliła sobie jawnie wspomnieć o Krukach przez telefon. Podsłuchów bał się chyba bardziej niż samego Skata.

 

– Co z nimi?

 

Trochę zaskoczyło ją, że tym razem nie zareagował. Oblizała językiem spierzchnięte wargi. Musiała dać z siebie wszystko.

 

– Są dość niespokojne. Zbliża się Dzień Sądu, a ciebie tu nie ma. Dlatego zastanawiałam się, czy pozwoliłbyś mi odprawić z nimi mszę? – Każde kolejne słowo pozostawiało żółć na języku. – Powinno je to uspokoić, przynajmniej do czasu twojego powrotu.

 

Wyobraziła sobie, jak Sebastian stoi przed nią i pod wpływem jej słów marszczy brwi.

 

– Wiesz, że nie masz uprawnień, by prowadzić nabożeństwo – usłyszała.

 

Uśmiechnęła się gorzko i skuliła na fotelu. Wyobrażała sobie przebieg tej rozmowy już tyle razy… Znała go już tak długo. Wiedziała, które struny należy poruszyć, by uzyskać pożądany efekt. A mimo to po jej policzkach pociekły łzy.

 

– Myślę, że już najwyższa pora, byś uczynił mnie Matką – wyszeptała. – Już o tym rozmawialiśmy. Mamy założyć razem nowy świat na zgliszczach starego. Kiedy, jak nie teraz? Kruki też zobaczą, że wszystko idzie zgodnie z planem. Ich niezachwiana wiara w ciebie i w nasze dzieło będzie nam teraz bardzo potrzebna.

 

Starała się być przekonująca, ale jednocześnie próbowała nie naciskać zbyt mocno, by go nie spłoszyć. Zauważyła, że im dłużej milczał, tym bardziej trzęsły się jej dłonie.

 

– Dobrze – odparł w końcu. – Zasłużyłaś na to. Zostaniesz Matką. Oficjalne święcenia przejdziesz, jak tylko wrócę z Nowego Jorku.

 

– Dziękuję. – Zacisnęła powieki. Łzy płynęły strumieniami. Już nawet nie zadawała sobie trudu, by je zetrzeć. – To wszystko.

 

– Powodzenia na twoim pierwszym nabożeństwie. – Mogła przysiąc, że się uśmiechnął. Zagryzła wargi. Ile by teraz dała, aby móc zobaczyć ten czarujący wyraz twarzy na żywo.

 

– Dziękuję – wydusiła tylko. – Wracaj do nas szybko. I niech Skat oświetla ci drogę.

 

– Lepiej, żeby mi w nią nie wchodził. Do zobaczenia.

 

Trwała tak jeszcze kilka chwil po tym, jak się rozłączył. Skulona, targana spazmatycznym szlochem. Nigdy nie sądziła, że będzie musiała postąpić wbrew niemu. Tym bardziej nigdy nie przypuszczała, że tak łatwo uda jej się przed nim odegrać taki teatr. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie moment, w którym otrzyma tytuł Matki.

 

Miał być przy niej. Mieli złożyć przysięgę wspólnie, w krypcie, otoczeni ciepłem świec, w obecności Kruków. Ona miała zostać Matką, która opiekuje się swoimi dziećmi. On miał z brata stać się Ojcem, który prowadzi rodzinę w wierze ku świetlanej przyszłości. Mieli razem stworzyć nową cywilizację na zgliszczach starego, zepsutego świata.

 

Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Bennett natychmiast zerwała się z miejsca i pospiesznie otarła mokre policzki. Musiała wziąć się w garść. Musiała pokazać, że jest warta nowego tytułu.

 

– Już idę! – Zarzuciła kaptur granatowej szaty na głowę i wyszła z biura. Zaskoczony Kruk odsunął się z jej drogi.

 

W ciszy przemierzyli kaplicę na wskroś i wyszli głównym wejściem, gdzie czekała na nią reszta grupy. Wyszli na zimne, październikowe powietrze. Bez słowa podążyli za nią, gdy poprowadziła ich w stronę krypty.

 

Wychwyciła kątem oka ruch wśród drzew rosnących w ogrodzie. Przystanęła na chwilę, zatrzymując tym cały pochód. Wbiła czujne spojrzenie w czarną noc.

 

– Czy wszystko w porządku? – zapytał niepewnie Kruk, który szedł najbliżej. Po głosie rozpoznała w nim brata Caleba.

 

– Tak, wszystko w porządku – odparła powoli. W końcu przeniosła wzrok na rozmówcę i uśmiechnęła się lekko. – Tylko coś mi się zdawało.

 

Dalszą drogę do krypty przebyli w ciszy i bez zakłóceń. Do celi wchodzili po kolei. Puściła przodem Caleba, by otworzył właz prowadzący do krypty i rozpalił znajdujące się w środku świece. Gdy polecenie zostało wykonane, w dół krętych schodów ruszyły kolejne Kruki. Kiedy ostatni z nich zszedł do kaplicy, Bennett zamknęła za sobą właz.

 

Zajęli miejsca na kamiennych ławach, ustawionych wzdłuż przejścia. Słyszała pełne napięcia szepty. Czuła na sobie pytające spojrzenia. Zacisnęła pięści i pewnym krokiem podeszła do ołtarza. Stanęła przed nim i odwróciła się w stronę zebranych. Blood nigdy tego nie robił. Chciała, by wiedzieli, że to spotkanie będzie różniło się od innych.

 

Rozłożyła ręce w geście pozdrowienia. Szepty natychmiast ucichły. Zebrani wstali.

 

– Nadchodzi Skat Władca – zaczęła powoli.

 

– Niech jego klejnot rozświetla naszą drogę – odpowiedzieli równo.

 

– Usiądźcie proszę. – Opuściła dłonie. Kiedy już wszyscy ponownie zajęli miejsca, kontynuowała: – Dziękuję wam za cierpliwość. Wiem, że jesteście bardzo zajęci przygotowaniami do Dnia Sądu.

 

– Dlaczego nas tu ściągnęłaś? – wypaliła jedna z zakapturzonych postaci. Sądząc po niewyparzonym języku i złotych bransoletach na rękach, mogła to być tylko siostra Charlotte. – I gdzie jest brat Blood?

 

– Ściągnęłam was tutaj, ponieważ musimy omówić kilka palących kwestii. – Po rozdygotanej Bennett nie został nawet ślad. Zajmowała się prowadzeniem Kruków od kilkunastu lat. Wiedziała, jak z nimi postępować. – W tym zejście naszego brata na złą ścieżkę.

 

– Czyli w końcu podjęłaś decyzję? – zapytał Caleb. – Pozbywamy się go?

 

Pokręciła głową. Podniosła się wrzawa.

 

– Wiem, że jest to według niektórych niesprawiedliwe – odezwała się na tyle głośno, by ukrócić głosy protestu. – Zwłaszcza patrząc na naszą historię rozwiązywania problemu tych, którzy odwrócili się od wiary. Wysłuchajcie mnie jednak proszę. Ród brata Sebastiana przez wieki stał na czele Kościoła. Przez ten cały czas prowadził go ku świetności, której dziś doświadczamy. Posiada on wiedzę i doświadczenie, którego wciąż potrzebujemy. Pamiętajcie, że jest on niezbędny, aby Klejnot dotarł do nas bezpieczny. – Ruchem dłoni uciszyła te osoby, które już otwierały usta, by zaprotestować. – Powinniśmy wziąć pod uwagę jego wkład w funkcjonowanie Kościoła, i pozwolić mu dostąpić zbawienia na takich samych zasadach, jak reszta wiernych.

 

– Chcesz powiedzieć, że za dostarczenie Klejnotu mamy darować mu życie? – zapytał ktoś z tłumu.

 

Kiwnęła głową. Przez chwilę zastanawiała się, czy wyjawić zebranym, że także doświadczyła wizji od samego Skata, i tym wytłumaczyć utratę wiary przez Sebastiana, ale zrezygnowała. Zagranie kartą, że to on jako jedyny słyszy głos boga mogło ocalić go przed gniewem mściwych Kruków.

 

– Nie jesteśmy w stanie wypełnić powierzonej nam misji o własnych siłach. Sami wiecie o tym najlepiej. – Splotła palce dłoni. – W chwili, w której Klejnot przekroczy bramy zakonu, brat Blood zostanie oficjalnie odsunięty od piastowanego stanowiska. Spodziewam się sprzeciwu z jego strony, dlatego powinniśmy się na to przygotować.

 

Siostra Charlotte znów podniosła rękę.

 

– Tylko brat Sebastian może nadawać i odbierać tytuły w Kościele – zauważyła.

 

Bennett odpowiedziała jej szerokim uśmiechem.

 

– To kolejny punkt programu, który chciałam z wami omówić. Oficjalnie od dziś przyjęłam z rąk brata Sebastiana tytuł Matki.

 

Znów podniosła się wrzawa. Wśród ogólnego zaskoczenia pojawiły się również gratulacje i prośby o błogosławieństwo.

 

Bennett przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Wszystko było w najlepszym porządku. Wszystko szło zgodnie z planem. Sebastian wybaczy jej tę zdradę, kiedy pojmie, że miała rację.

 

Uśmiechnęła się do zebranych. Musiała w to wierzyć. Tylko jej wiara mogła ich ocalić.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania