Poprzednie częściTropiciel

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Tropiciel 4

III

Strach

 

Powiadam wam zaś, iż spotkanie na swej drodze tropiciela jest większym nieszczęściem, niż ujrzenie czarnego kocura w dzień pogodny.

Gyvlarr Vadin, Ciężej miałem w polu, niż na wojnie

 

Księstwo Aberrach, 32 dzień Chłodnych Deszczy roku 719

 

Dziewczynka zatarła ślady butów, które zostawiła za sobą w śniegu, po czym pobiegła za najbliższy świerk, znajdujący się na małym wzniesieniu.

Ciemnowłosa dyszała, ledwo łapiąc oddech. Zimne powietrze, miarowo wkraczające do jej płuc, wysuszało jej gardło, powodując uczucie drapania.

Zabawa w chowanego zaprowadziła ją głęboko w las, gdzie miała nadzieję, że nikt jej nie znajdzie. Zdeterminowana po poprzednich porażkach, dziewczynka znalazła się osamotniona pośrodku Lasu Haggrin, daleko od wsi Lahvann.

Daleko jak na tak młodą osobę.

Tellah jednak nie bała się oddalać od domu. Poranne słońce chroniło ją przed zgubieniem drogi, a leśne licha, o których mówiła jej mama, podobno straszyły tylko w nocy, której ciemności się już nie bała.

Ciemnowłosa bała się jedynie tego, że przegra zabawę, jednak i ten strach zaczął ustępować z czasem.

Uderzenia serca można było liczyć już w setkach, a małej Tellah nikt nie był w stanie znaleźć.

Nagle, z prawej strony usłyszała ciche skrzypienie śniegu. Ciemnowłosa wstrzymała oddech. Ostatni obłok pary, który wydobyła ze swych ust, majestatycznie unosił się w powietrzu, zwiększając swoją objętość, gdy powoli wspinał się do góry.

Dziewczynka na początku myślała, że została znaleziona przez kolegów, jednak zgrzytowi śniegu nie towarzyszyły żadne inne dźwięki.

Żadnych rozmów.

Żadnych śmiechów.

Jedynie odgłosy stawiania kroków na suchym śniegu.

Skrzyp białego puchu powoli stawał się coraz głośniejszy oraz złowrogi. Po kilkudziesięciu uderzeniach serca, dźwięk zaczął dobiegać zza drzewa, za którym chowała się Tellah.

Leśne licho – pomyślała powstrzymując łzy przerażenia, po czym zakryła swoje usta dłońmi.

Jej nogi zamieniły się w chybotliwą konstrukcję, z trudem unoszącą jej ciężar.

Dalej wstrzymywała swój oddech.

Skrzypienie śniegu było nieregularne, jakby licho miało kilkanaście nóg. Stwór za plecami Tellah ciężko dyszał. Do paraliżującego strachu dołączyła…

Ciekawość?

Ciemnowłosa walczyła sama ze sobą.

Czy licho wie gdzie ona jest? Czy licho poluje na nią? Czym jest to licho? Czy licho chce ją zabić?

Kolejne pytania pojawiały się w głowie Tellah, którą niechętnie oraz powoli wychylała za obręb drzewa. Serce podeszło dziewczynce do gardła. Zaczęła ciężko oddychać.

Oślepiająca biel pokrywy śnieżnej mocno kontrastowała z czarnym odzieniem czterech jeźdźców. Ich konie powoli stąpały w białym puchu. Czarne płaszcze skrywały tajemnicze sylwetki, a kaptury twarze. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na głowę Tellah, wychylającą się zza pnia świerku.

Ciemnowłosa patrzyła w przerażeniu.

Po chwili znowu się skryła.

Czekanie aż tajemniczy jeźdźcy w końcu przejadą ciągnęło się w nieskończoność dla młodej dziewczynki. Łzy przerażenia spływały po jej czerwonych polikach.

Po dłuższej chwili paraliżu, Tellah w końcu zdołała się ruszyć.

Przez ten cały czas stała w jednej i tej samej pozycji.

Szybko spojrzała za drzewo. Nikogo za nim nie było.

Rozejrzała się na boki. Tajemnicze postaci jedynie mieniły się jako małe czarne punkciki w odmętach lasu.

•R•

Promienie słoneczne przebijały się przez ośnieżone korony iglastych drzew. Śnieg osadzony na drodze skrzypiał pod kopytami koni. Połacie białego puchu otaczały Rodhlanna i jego kompanów ze wszystkich stron. Niekończąca się biel z czasem zaczęła oślepiać siewców zagłady.

Ćwierkanie ptaków oraz krakanie gawronów rozbrzmiewało w oddali. Owa melodia lasu towarzyszyła drużynie tropicieli od dłuższego czasu. Wiatr dalej był niespokojny, przez co biały puch był co jakiś czas podrywany przez jego gwałtowniejsze podmuchy. Konie natomiast dyszały prze potwornie. Wydobywająca się z ich nozdrzy para, swoją objętością jakby dorównywała wielkim chmurom, które gromadnie przypływały, swoją obecnością zwiastując nastanie pór deszczowych. Natomiast na grzbiecie każdego z wierzchowców siedziała postać, odziana w gruby oraz ciemny płaszcz. Ich twarze pozostawały skryte w ciemności założonych kapturów. Mimo faktu, iż wyjechali o świcie, tropiciele nie byli zmęczeni, a ich dumna postawa potęgowała terror, jaki siali swoją obecnością. Czterej jeźdźcy zbliżali się do celu powolnym tempem.

Drużyna Rodhlanna parę chwil wcześniej okrążyła wioskę Lahvann. Teraz, gdy słońce wisiało wysoko na nieboskłonie – zapowiadając rychłe nadejście południa – w końcu zbliżali się do celu. Prowadzący całą zgraję Carrow, siedział pochylony na swoim srokatym koniu. W jednej dłoni trzymał skórzane wodze, natomiast w drugiej nakreśloną przez Detmonda mapę, prowadzącą ich do obszaru, w którym znajdowało się miejsce aktywne magicznie. Margines błędu w oznaczeniu punktu docelowego wynosił może kilkaset stóp, co i tak było wynikiem wysoce satysfakcjonującym, zważając na fakt, iż informacje, którymi dysponował niziołek na temat położenia owego miejsca, były naprawdę nikłe.

Rodhlann podczas podróży rozmyślał nad misją. Wydawałoby się, że ogromny stres, który towarzyszył mu w tej chwili, powinien wręcz go paraliżować. Tak jednak nie było. Jeździec boskiej śmierci był nad wyraz spokojny i cichy. Przynajmniej tak to wyglądało na zewnątrz.

Nie mogę zawieść – ta sentencja odbijała się echem w jego umyśle.

Rodhlann walczył z myślami od początku drogi. Ich strumień był ciągły, rozpraszający, przez co tropiciel nie był w stanie skupić się na żadnej z nich. Jego umysł płatał na nim figle, co jeszcze bardziej go rozwścieczało. To była walka, której nie mógł wygrać. Musiał ją przeczekać. Jednak pokłady cierpliwości Rodhlanna były już na wyczerpaniu.

– Denerwujesz się? – rzuciła niespodziewanie jadąca obok niego Eileen.

– Hm? – odparł Rodhlann, udając, że nie usłyszał pytania.

– Czy się denerwujesz? – powtórzyła swoje pytanie tropicielka, zdejmując kaptur.

Patrzyła się w stronę Rodhlanna. Uśmiech na jej twarzy był subtelny, a jej fioletowe oczy przyciągały uwagę.

Tropiciel również zdjął kaptur.

– Trochę – oznajmił lekko drżącym głosem.

– Spokojnie – pocieszała go Eileen. – Nie idziesz zabić Pierwszego sam. Po prostu skup się na swojej misji…

– Dasz radę młody – przerwał Albion, wyłaniając swoją głowę zza ciemności kapuzy.

Jego łysina mieniła się w blasku porannego słońca.

– I nie zwracaj uwagi na swoje myśli – dokończyła tropicielka, spoglądając wściekle na niskiego mężczyznę.

Albion uśmiechnął się pod nosem.

– To tylko twoja pierwsza misja młodziak… – zaczął, spoglądając w stronę Rodhlanna.

Młody tropiciel czuł, że pod fasadą uśmieszku, który widniał na twarzy Albiona, krył się strach. Jednak owo przerażenie nie wynikało ze zdenerwowania. Było ono wynikiem szacunku.

Szacunku do Pierwszych.

– Co złego może się wydarzyć? – dokończył, poszerzając swój uśmiech.

Albion aż emanował aurą fałszywej pewności siebie.

– Mogę umrzeć – odparł zdziwiony Rodhlann.

– A co w tym złego?

– Wiele, Albionie. Naprawdę wiele – odezwała się w końcu Eileen.

– Przecież żartuję sobie tylko – odpowiedział Albion, nieudacznie próbując zakamuflować nieudaną próbę rozluźnienia Rodhlanna.

– W takim razie nie idzie ci to za dobrze.

– Staram się…

– Wiem. Ale nikomu nie pomagasz.

Rodhlann jedynie patrzył przed siebie. Niezręczność tej sytuacji rosła z każdym uderzeniem serca.

Po chwili niewygodnej ciszy Albion ruszył do przodu, zapełniając lukę, jaka się utworzyła pomiędzy Rodhlannem i Eileen a Carrowem.

– I się obraził… – rzekła tropicielka, spoglądając w stronę wyprzedzającego ją białego konia.

Łysina Albiona traciła swój połysk wraz ze zwiększającą się odległością.

– Często tak ma? – zapytał Rodhlann, spoglądając na Eileen.

Nie mógł oderwać wzroku od jej oczu.

– Hm? – odparła zdezorientowana.

– Że się tak obraża?

– Aaa… Niestety tak…

– Przynajmniej się stara.

Suchy śnieg skrzypiał coraz głośniej. Przynajmniej takie wrażenie odnosił młody tropiciel. Na chwilę rozproszony rozmową Albiona i Eileen, jeździec boskiej śmierci finalnie wrócił do swoich myśli. Cisza mu nie służyła. Rodhlann utkwił swój wzrok w lesie, który rozpościerał się przed nim. Iglaste drzewa, pokryte warstwą białego puchu, były rozmieszczone jeden na drugim, zmuszając tropicieli – oraz ich konie – do umiejętnego lawirowania pomiędzy nimi.

Młody tropiciel zauważył, że podążali po wcześniej udeptanej ścieżce. Wgłębienia, których kształt przypominał ślady zostawiane przed podeszwy butów, były lekko zasypane śniegiem.

Niewystarczająco jednak by ukryć ślady.

– Zauwa…

– Do jakiej drużyny wcześniej należałeś? – zapytała znikąd Eileen.

Jej wzrok znów zawędrował w stronę Rodhlanna.

– Eee… Żad… Żadnej – odparł wyrzucony z rytmu. – Eh… Przepraszam. Żadnej. Długo wykonywałem zadania sam.

– A ile już jesteś „na trasie”?

– Trochę ponad rok… Chociaż wygląda na to, że dopiero niedawno zorientowali się, że nie przydzielili mnie do drużyny.

– Wyboru i tak nie mieli wielkiego – oznajmiła sarkastycznie tropicielka. – Eh… Drużyna i tak niewiele zmienia.

– Zauważyłem – odparł jeździec boskiej śmierci, odwracając swój wzrok w stronę Eileen. ¬– Chociaż myślałem, że będzie inaczej.

– W jakim sensie?

– Szczerze? Nie mam pojęcia. Chyba myślałem, że w końcu nie będę jeździł sam na misje. Drużyna w końcu kojarzy ci się z bliskością oraz braterstwem…

– Podczas gdy tak naprawdę jest pretekstem do zrzeszenia czwórki ludzi, by pokonać Pierwszego! – krzyknął jadący z przodu Albion, w tym samym czasie lekko odchylając swoją głowę do jadącego za nim Rodhlanna.

– Dokładnie, – Westchnęła Eileen, odwracając swój wzrok przed siebie. – Spotykasz się może raz na pieprzony rok. Łudzisz się, że magowie znajdą kolejnego Pierwszego. Ba! Łudzisz się, że ty lub ktoś z twojej drużyny znajdzie jednego z nich! A ty w tym samym czasie jesteś zdany sam na siebie. Jeździsz od jednego końca księstwa do drugiego, badając ślepe tropy, omijając przy tym szerokim łukiem jakiekolwiek wsi.

– Drużyny to w tym momencie jedynie tradycja, symbol – oznajmił Albion, w tym samym czasie każąc swojemu koniowi zwolnić.

Rodhlann wtenczas obserwował, jak udeptana ścieżka lawiruje pomiędzy drzewami.

– Prawda… Przez ostatnie kilka lat dużo się zmieniło… Drużyny kiedyś były czymś więcej. Ba! Było ich więcej – powiedziała zatroskanie Eileen.

– A teraz zostały tylko dwie – dodał beznamiętnie Albion, spoglądając na Rodhlanna.

Jeździec boskiej śmierci jedynie przysłuchiwał się wymianie zdań.

– Czemu w takim razie wybrali nas do tego zadania? – wyrzucił z siebie niespodziewanie.

– Przez ciebie… Chcą cię sprawdzić młody – odpowiedział beznamiętnie Albion.

Melodia wygrywana przez ptaki ustała parę chwil wcześniej, zostawiając tropicieli z szumem powoli słabnącego wiatru. Udeptana ścieżka dalej lawirowała pomiędzy drzewami.

Nikt jej nie zauważył.

Oprócz Rodhlanna.

•R•

Tellah rozpaczliwie pędziła w stronę wioski. Podczas biegu drżały jej kolana przez co niepewnie stawiała kroki. Śnieg miarowo zaczynał wsypywać się do środka jej butów. Wiatr zaczął pchać dziewczynkę, powodując, że co jakiś czas traciła równowagę. Ciemnowłosa więc raz po raz lądowała twarzą w białym puchu lub – jeżeli zdążyła – amortyzowała swoje upadki dłońmi. Jednakże szorstka ściółka leśna, chowająca się pod śnieżnym dywanem, raniła skórę dziewczynki przy każdym mocniejszym upadku. Twarda skóra beżowych ogrodniczek oraz wełniany sweter, w które ubrana była Tellah, zaczęły się zdzierać oraz haratać przy kontakcie z szorstkim podłożem, kryjącym się pod białym puchem.

Ciemnowłosa przebiegła obok bawiących się dzieci.

– Tellah?! – krzyknął w przerażeniu jeden z chłopców.

Dziewczynka wyglądała jakby została stratowana przez konia.

– Szukali cię! – dodał po chwili, unikając przy tym lecącej w jego kierunku śnieżki. – Poczekajcie! Ja się teraz nie bawię!

Chłopak pospieszył za Tellah. Jego aksamitnie czarne włosy, falowały podczas biegu.

– Tellah zaczekaj!

Na błotnistych ulicach wsi Lahvann panował spory ruch. Zbiorowisko kilkunastu domów, otoczonych murem wykonanym z wielkich oraz ostrych drewnianych pali, zrzeszało w swoich granicach około setki mieszkańców.

Ciemnowłosa biegła pomiędzy drewnianymi chatami, na strzechach których zgromadzony był śnieg. Żywiczny zapach lasu szybko zamienił się w smród łajna zwierząt.

Ludzie z przerażeniem patrzyli na Tellah, na jej brudną i poharataną twarz, na jej podziurawione spodnie. Dziewczynka wyglądała jak zagubiona upiorzyca.

Biegając w te i we w tę, dziewczynka w końcu znalazła swój dom.

Drzwi do chaty otworzyły się z hukiem, a do środka wleciała ciemnowłosa. Drewniana i wilgotna podłoga – malutkiej oraz surowo wykończonej chatki – zaskrzypiała, kiedy Tellah na nią upadła. Siedzący przy próchniejącym stole ojciec – obok którego mieściło się skromne i powoli gasnące palenisko – szybko podbiegł do swojej córki.

– Co się stało?! – głos ojca załamał się z zatroskania.

Tellah objęła tatę, wciskając swoją głowę w jego ramię. Na powierzchni skórzanej kamizelki, którą miał na sobie mężczyzna, zaczęły zbierać się łzy. Ciemnowłosa zaczęła cicho szlochać.

W wejściu do domu stanął chłopak, który gonił Tellah. Po chwili zjawiła się również jej mama. Obydwoje mocno dyszeli.

– Co się stało? – zapytał ojciec, spoglądając na swojego syna.

Chłopak o ciemnych włosach i orlich rysach uklęknął obok dziewczynki. Jej matka uczyniła to samo.

– Nie wiem, tato – odpowiedział przerażony. – Nie bawiłem się z nią przysięgam…

Mężczyzna uciszył swojego syna spokojnym gestem.

Wnętrze domu szybko się wychładzało.

– Weź ją na chwilę – oznajmił ciepło ojciec, oddając ciemnowłosą, kobiecie.

Matka wzięła swoją córkę w objęcia. Dziecko wtuliło się w jej jasnobrązowe włosy.

– Co się stało? – zapytała spokojnym tonem.

Brat dziewczynki usiadł na krańcu łoża rodziców, które mieściło się na końcu malutkiej chaty, prostopadle do paleniska, po czym zaczął cicho szlochać. Ojciec wtenczas poszedł zamknąć drzwi.

– Cie… Cie… – głos dziewczynki się łamał, a płacz przeszkadzał w mówieniu.

– Ciemni jeźdźcy… W lesie… Ja się… Bałam… – dodała po chwili, po czym mocniej wtuliła się matkę.

Zatroskanie u taty zmieniło się we wściekłość.

– Ilu ich było? – indagował chłodnym głosem.

– Wynn przestań… – odparła równie chłodno matka.

– Ilu ich było Tellah?

– Czte… Czterech…

Dziewczynka nie mogła przestać płakać. Jej brat tak samo.

– To oni Aggie – oznajmił lodowato Wynn.

Jego obła twarz poczerwieniała. Wysokie czoło mężczyzny zmarszczyło się.

– Ten pierdoleny szot mieł rację – dodał rozwścieczony.

– Skąd możesz mieć pewność?

– Objechali naszę wioskę. Ten kupiec cały gadał o siewcach zagłady, co niby w te tereny zawitali. Mówił ino, że w Wielkiej Warowni byli.

– Niech Bogowie mają nas w opiece…

– Teraz pewno jadą do gaju, Aggie!

Wynn z każdym uderzeniem serca stawał się coraz bardziej wściekły. Zaczął chodzić od jednego końca domku do drugiego. W końcu pochwycił swoje grabie, które stały oparte o drewnianą ścianę chatki.

– Zbieram chłopów… – oznajmił mężczyzna, zakładając czapkę na swoją łysiejącą głowę. – Idziemy wykurzyć to pierdolene plugastwo.

Tellah dalej płakała, podczas gdy jej matka bezradnie próbowała ją uspokoić.

•R•

– Nie podoba mi się to… – Albion westchnął, spoglądając na drewniane figurki leżące w śniegu.

Obok ręcznie wystruganych posążków znajdowały się również różnego rodzaju medaliony, okraszone dziwacznymi wzorami.

Rodhlann podniósł jeden z nich i otrzepał ze śniegu. Wypalony znak mienił się na biało, kontrastując przy tym z sośnianym owalem główki medalionu, na której się mieścił. Chłopak od razu rozpoznał wzór składający się z kilkunastu większych oraz mniejszych prostych linii.

Błogosławieństwo – pomyślał tropiciel, odczytując glif.

Rodhlann w końcu oderwał wzrok od drewnianego naszyjnika i spojrzał na rozmawiających kompanów.

Eileen w tym czasie upewniała się, czy wodze koni są odpowiednio przywiązane do drzewa.

Wszyscy mieli zdjęte płaszcze.

Ciemne pancerze obszyte cienkimi nićmi ze złota, wydawały się pochłaniać wszelkie światło. Rynsztunek w całej swojej okazałości wyglądał na bardzo ciężki, a w szczególności jego tors. Jednakże prawda była zupełnie inna. Zbroja – nazywana przez rzemieślników pieszczotliwie „idealną kanapką”, w której zamiast jednego kawałka chleba były dwa – składała się z trzech, odpowiednio cienkich warstw. Korzystając z kanapkowego porównania, kromkami chleba były w tym przypadku płaty umocnionej oraz garbowanej skóry. Zaś pomiędzy kromkami znajdowało się mięsiwo w postaci cienkiej warstwy elfiej stali. Całość składała się na bardzo poręczny oraz dość wytrzymały pancerz, który w dodatku nie krępował ruchów tropiciela.

– Zapomniałeś – rzekła Eileen, podchodząc do Rodhlanna i zarazem podając mu pochwę z mieczem w środku.

Jeździec boskiej śmierci stał zdezorientowany.

– A! Em… Dziękuję – odparł, wyrwawszy się z transu.

– Nie pozwól sobie chociażby na chwilę dekoncentracji podczas walki – ostrzegła chłodno tropicielka, sprawdzając zawartość sakiewek, przymocowanych do jej pasa.

– Te skurwysyny ukrywały Pierwszego! – ryknął Albion.

Jego wysoki głos zadrżał.

Carrow wysłuchiwał zażaleń swojego kompana, samemu w tym czasie milcząc.

– Uspokój się, Albion – rzuciła lodowatym głosem Eileen.

Łysy tropiciel spojrzał wściekle w jej stronę.

– Ty nie widzisz co tu się dzieje, kobieto? – odparł rozwścieczony. – Te wsioki ukrywały jednego z Nich! Pierdolony Bóg krył się w ich ogródku!

– Skąd masz pewność, że ci wieśniacy wiedzą o jego obecności? – zapytał beznamiętnie Carrow. – Jesteśmy kawał drogi od tamtej pieprzonej dziury. Równie dobrze mogą to być pozostałości jakichś elfów. Sam wiesz, że grasują w tym lesie…

– Po drugie czego ty się spodziewałeś Albion? Że wydadzą swojego Boga? – Dołączyła się Eileen, szydząc ze swojego kolegi. – Można było się spodziewać, że jak jakiegoś znajdą, to będą próbowali go ukryć.

Cisza.

Podczas gdy pozostali się kłócili, Rodhlann sprawdzał kompletność swojego wyposażenia. Wszystkie podstawowe mikstury oraz proszki odkaża-jące były na miejscu, schowane w kieszeniach przymocowanych do tropi-cielskiego pasa.

Diamentowy sztylet mieścił się na lewym biodrze jeźdźca boskiej śmierci.

Mężczyzna lekko dostosował pochwę z mieczem, który dumnie prezentował się na plecach mężczyzny. Diamentowe ostrze czekało uśpione w swoim pokrowcu, czekając na wybudzenie. Złoto-brązowa rękojeść wystawała ze skórzanego pokrycia, stanowiąc pewnego rodzaju preludium do tego, jak prezentować się będzie miecz w całej swojej okazałości. Powyginany złoty jelec – wyglądający jak trzy węże próbujące pożreć siebie nawzajem – krył w swych abstrakcyjnych kształtach zalążek harmonii oraz perfekcji, przez co stanowił idealną przeciwwagę dla prostego oraz idealnie wyprofilowanego brązowego trzonu ostrza. Zaś na złotej, owalnej głowicy widniała wygrawerowana litera R , sprawiając, iż miecz stawał się rzeczą wysoce bliską jeźdźcowi boskiej śmierci, czyniąc każde dokonane zabójstwo personalnym oświadczeniem, jakby na ciele nieboszczyka pojawiał się napis „Zginął z ręki Rodhlanna”. Ostrze to miało taką samą wagę dla tropiciela, jak pióro dla artysty.

Oczywiście. Za sztukę odpowiedzialny jest człowiek, nie przedmiot, który umożliwia jej zapis. Utensylium pisarskie nie odpowiada również za treść czy emocje obecne w utworze. Jednak jeżeli już trzeba spisać jakieś dzieło, to warto to zrobić w sposób taktowny.

Piórem idealnym.

– Po prostu miejmy nadzieję, że ktokolwiek tu był… – zaczęła Eileen, spoglądając na wystające ze śniegu drewniane figurki. – Nie przyjdzie po nas – dodała, wodząc wzrokiem po drużynie.

– Może powinniśmy schować gdzieś nasze konie? – zaproponował Rodhlann, spoglądając na oddalone o kilkadziesiąt stóp wierzchowce.

Jego głos zdradzał obecną w nim niepewność.

– Gdzie ty chcesz je schować, młody? – parsknął Albion.

– Gdzieś dalej… Głębiej w lesie. – Zawahał się młody tropiciel. – Jeżeli istnieje prawdopodobieństwo, że ktokolwiek tutaj przyjdzie…

– Rodhlann ma rację – oznajmił beznamiętnie Carrow. – Powinniśmy je schować chociażby dwieście stóp stąd.

– Chcesz mi pomóc Albion? – zapytała życzliwie Eileen, kierując się w stronę wierzchowców.

Łysy tropiciel wiedział, że ma niewiele do gadania, więc jedynie przeklął pod nosem i ruszył za kobietą.

Podczas gdy Eileen i Albion prowadzili konie w bezpieczniejsze miejsce, Rodhlann przyglądał się magicznej barierze, rozpościerającej się przed jego oczami.

Wyglądała jak płynne lustro, odbijające kawałek lasu, który ją otaczał. Zniekształcenia pojawiające się na jego powierzchni – a szczególnie w jej górnej części – zdradzały, iż bariera ta miała kształt zbliżony do półkuli.

Masywnej półkuli.

Jej ogrom ledwo mieścił się w polu widzenia młodego tropiciela, który obserwował, jak jego odbicie faluje na jej powierzchni. Czarny słup, na tle pokrytego bielą lasu.

A raczej słupek. Patrząc się na to jak malutki Rodhlann był przy iglastych drzewach Lasu Haggrin, które wyglądały jak ciemne oraz szerokie iglice, zdające się dotykać nieba swoimi prawie niewidocznymi koniuszkami. Niektóre z nich powoli zaczęły zrzucać swoje igły.

Jeździec boskiej śmierci ślepo wpatrywał się w swoje odbicie obecne na powierzchni bariery. Jego serce waliło coraz mocniej, a źrenice rozszerzyły się do niebotycznych rozmiarów.

Rodhlann zajrzał w głąb swojej duszy. Zobaczył siebie. Prawdziwego siebie. Sparaliżowanego strachem młodego mężczyznę, który próbował owo przerażenie schować pod maską spokoju. Aczkolwiek lęk zawsze znajdzie drogę. Jego kończyny zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa.

Jeździec boskiej śmierci obejrzał się wokół siebie.

Cisza i spokój.

Jego drużyna gdzieś wyparowała. Tropiciel przymknął na chwilę oczy, po czym znów je otworzył. Uspokoił się. Przestał się trząść.

Znów spojrzał na barierę. Krew sączyła się z jego oczodołów, brudząc jego twarz. Rodhlann przejechał po policzku dłonią – odzianą w skórzaną rękawicę – po czym na nią spojrzał.

Czarna maź, pochłaniająca wszelkie światło, zaczęła pożerać jego dłoń, powoli oraz nieubłaganie przenosząc się na jego rękę.

Rodhlann próbował krzyczeć, jednak jego usta odmówiły mu posłuszeństwa. Były sklejone. Tropiciel próbował je otworzyć, wkładając w to coraz więcej siły. Po chwili siłowania się, poczuł, jak jego buzia napełnia się jakąś gęstą cieczą. Chciał zwymiotować, lecz nie miał jak.

W końcu jego usta rozerwały się, zostawiając młodego mężczyznę z krwawiącym otworem na twarzy.

Ciemna ciecz wylała się z niego. Oczy zamieniły się w czarne ślepia. Jego blond włosy zmieniły barwę na szare, tylko po to by po chwili wypaść, zosta-wiając Rodhlanna z ołysiałą głową.

Tropiciel nie chciał się na to patrzeć, lecz jego oczy go do tego zmuszały. Nie mógł ich ruszyć. Szyja mężczyzny była drętwa. Jeździec boskiej śmierci stał w bezruchu i przyglądał się jak jego ciało jest pożerane przez śnieg, w którym stał.

Biały puch zamienił się w ruchome piaski, powoli pożerające swoją ofiarę.

Śnieg był głodny.

Ciało tropiciela odrętwiało, a jego czarne oczy ¬krwawiły coraz mocniej.

Ślepia po chwili wybuchły.

Ciemność.

– Młody?! – krzyczał zniecierpliwiony Albion.

Jego ręka spoczywała na ramieniu Rodhlanna. Łysy tropiciel energicznie potrząsał młodym człowiekiem, próbując go wybudzić z transu.

Jeździec boskiej śmierci upadł na kolana. Zaczął powoli dochodzić do swoich zmysłów. Jego oddech był ciężki oraz nieregularny, a serce waliło jak szalone.

– Młody?!

– Już… – Rodhlann dyszał. Poczuł jak łzy zbierają się w kącikach jego suchych oczu. – Już dobrze… Po prostu…

– Może jednak powinniśmy go postawić na straży? – zapytał beznamiętnie Carrow. – Zamiast prowadzić go na walkę z Pierwszym – dodał, spoglądając na Eileen.

Siewczyni zagłady stała obok Carrowa. Obydwoje patrzyli się, jak pochylający się Albion próbuje pomóc Rodhlannowi.

– On ma zostać tropicielem, a nie gwardzistą tropicieli, Carrow – kobieta odparła pretensjonalnie.

– Patrząc na to co się z nim dzieje, wolałbym, żeby został gwardzistą – odpowiedział pogardliwie.

– Idzie z nami. – Głos Eileen był zimny jak lód.

Albion próbował pomóc wstać Rodhlannowi, jednak młody tropiciel nie był skory do zmiany pozycji. Ślepe wpatrywanie się w śnieg na czworaka widocznie odpowiadało chłopakowi.

– Żyjesz młody? – indagował łysy tropiciel.

Rodhlann nie zwracał uwagi na swojego kompana, gdyż jego głowa była zaprzątnięta czymś innym.

Młody siewca zagłady czuł, jak jego umysł wyzwala się z kontroli wewnętrznego lęku. Jeździec boskiej śmierci zaczął łapać oddech, co tylko dodatkowo go uspokajało.

Strach wycofywał się powoli.

Następne częściTropiciel 5

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Rafał Łoboda 02.07.2021
    Ciemnowłosa dyszała, ledwo łapiąc oddech. - podmiot się nie zmienił. "Ciemnowłosa" niepotrzebna. W ogóle używanie jasnowłosa czy ciemnowłosa w prozie nie jest najładniejsze.
    Zimne powietrze, miarowo wkraczające do jej płuc, wysuszało jej gardło, powodując uczucie drapania. - A po co te jej i jej? Wytnij je i zobacz czy sens zdania się zmieni.
    Jej nogi zamieniły się w chybotliwą konstrukcję, z trudem unoszącą jej ciężar. - Znów zaimkoza.
    Wydobywająca się z ich nozdrzy para, swoją objętością jakby dorównywała wielkim chmurom, które gromadnie przypływały, swoją obecnością zwiastując nastanie pór deszczowych. - swoją, swoją, brak przecinka przed imiesłowem.
    Jeździec boskiej śmierci był nad wyraz spokojny i cichy. Przynajmniej tak to wyglądało na zewnątrz. - wyszedł z siebie i obejrzał, jak wygląda z zewnątrz?

    Tyle zdołałem doczytać, ale nie wypisywałem każdego błędu. Masz bardzo wolne tempo akcji. I nie, to nie jest budowanie nastroju. Powtarzasz informacje, które napisałeś innymi słowami nieco wcześniej. Nie musisz opisywać absolutnie każdej rzeczy, skup się na tym, co istotne.
    Masz dużo zdań niepotrzebnie zaczynających się od nowego akapitu.
    Popracuj nad zaimkozą i interpunkcją.
    Pozdrawiam
  • fjoloP 02.07.2021
    No cóż, nie będę mówił, że nie oczekiwałem komentarza właśnie od Pana, gdyż byłoby to kłamstwem. Dziękuję za dostrzeżenie zaimkozy – napewno się do tego dostosuję. Nadmierna ilość opisów również zostanie zredagowana oraz obcięta. Z niektórymi punktami oczywiście się nie zgadzam (jak chociażby jasnowłosa czy ciemnowłosa), jednakże dziękuję za merytoryczny komentarz. Szkoda jedynie, że nie było chociaż jednej rzeczy, która przykuła Pańską uwagę w dobrym sensie.
    Również pozdrawiam :)
  • Rafał Łoboda 03.07.2021
    fjoloP
    To nie tak, że widzę dobrych stron, bo i słownictwo masz całkiem bogate i niektóre zdania są ładnie napisane. Nie czytałem całości, nie czytałem każdej części, a wejście we fragment jest kłopotliwe i nie daje takiego oddźwięku.
    Ciemnowłosa nie jest dobra i tyle. Możesz ją pominąć, jeśli inaczej napiszesz zdanie. Nie trzeba cały czas powtarzać podmiotu, skoro się nie zmienia. Poza tym lepiej już używać częściej imienia ew. dziewczynka niż tworzyć jakieś ciemnowłose. Weź książkę uznanego autora i sprawdź, czy znajdziesz tam ciemnowłose i jasnowłose :)
    Pozdrawiam
  • fjoloP 03.07.2021
    Ciemnowłosa zniknęła już w oryginalnym dokumencie, bo co do bezsensownego powtórzenia nie miałem złudzeń. Co do brzmienia tego wyrazu dalej mam jakieś wątpliwości( wydaje mi się ono naturalne; może w tym jest problem?), lecz muszę się posłuchać człowieka o większym warsztacie. Jak na razie jeszcze (przynajmniej dzisiaj) nie polecam czytać poprzednich części, bo zaimkoza tam jest w zaawansowanym stadium. Ale jeżeli najdzie Cię kiedyś ochota Rafale, to zapraszam :).

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania