Poprzednie częściTropiciel

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Tropiciel 5

Uzbrojeni w widły, grabie oraz siekiery szli przez las. Wyglądali jakby nikogo się nie bali. Życie ich Boga wisiało na naprawdę cienkim włosku.

Zgraja kilkunastu chłopów dzielnie maszerowała, a na jej czele stał Wynn. Wszyscy mieli czerwone buzie, wszyscy dyszeli – mimo faktu, iż nie byli nawet w połowie drogi – wszyscy, głęboko w sercu, byli poddenerwowani oraz przestraszeni.

To właśnie ten lęk powodował harmider, który nieśli za sobą. Głośne rozmowy zdawały się nie mieć końca. Wynn jedynie przysłuchiwał się wywodom swoich kompanów.

– A… a…. Tego! Moja babka to gadała, że jakieś ino zło przyjdzie!

– Co ty pierdolisz? Twoja babka? Moja to…

– A zamknij mordę chłopaczku! Ja ino we śnie! We śnie! Widziałem jak stawiamy czoła plugastwu… Mówia wam… To znak od samego Boga był!

– Patrzcie kurwa! Pierdolony guślarz się ino znalozł! Ja to wiedziełem, że coś nie tak jest, jak ten przeklęty śnieg spadł! Plugastwo! Htfu!

Wynn nawet nie wiedział, kto się odzywa i kto z kim gada. Mężczyzna po prostu siedział cicho. Do czasu.

– E! Wynn! – Gwizdnął ktoś z tyłu.

Ojciec Tellah odwrócił się.

– Co się stało z twoją córą, Wynn?

Pytanie padło ze strony Clutha, młodego mężczyzny z krótkimi rudymi włosami oraz szczurzymi rysami twarzy.

– Nie chcę o tym mówić… – odparł chłodno Wynn.

– Słyszałem, że…

– Zamknij mordę Cluth!

Zgraja zatrzymała się. Wszyscy patrzyli się na ojca Tellah.

Wiatr ruszył się, porywając ze sobą zalegający na ściółce suchy śnieg. Płatki białego puchu obijały się jak ślepe owady o ciała stojących w ciszy chłopów. Większość z nich ubrana była w futrzane kamizelki lub kurtki, grube spodnie oraz skórzane buty wypełnione sianem. Ich twarze jednak były odsłonięte, przez co to właśnie one najdotkliwiej odczuwały uderzenia rozpędzonych płatków śniegu.

– Nie chcę nic słyszeć o mojej córce! A ino jak który parsknie to jaja urwę! – Wynn obejrzał się po wszystkich.

Nikt nie był w stanie uciec od jego wzroku. Oczy miał pełne nienawiści, żalu oraz… strachu. Jego źrenice były wielkie, ogromne wręcz. Wyglądały jak czarne koła z cienką jasnozieloną otoczką na tle eliptycznej, lekko przekrwionej bieli.

– Zrozumiano?!

Nikt się nie odezwał.

– Zrozumiano?! – powtórzył głośniej, spoglądając na mężczyznę w rudych włosach.

– Zrozumiano – odparł beznamiętnie Cluth.

Ojciec Tellah ruszył dalej, a w ślad za nim cała zgraja, która resztę podróży przebyła w grobowej ciszy.

Wiatr dalej był niespokojny, a na niebie pojawiły się pierwsze chmury.

Mróz trwał w najlepsze.

•R•

Rodhlann bawił się ciemnopomarańczowym kamieniem, przerzucając go z ręki do ręki. Uwięziona w środku magia powodowała, że runę otaczała ledwo widoczna poświata, przez co w ruchu minerał wyglądał jak miniaturowe słońce. Jeździec boskiej śmierci jednak nie zwracał uwagi na runę. Jego wzrok był przyklejony do bariery. Znowu.

Kto kryje się po drugiej stronie? – myślał Rodhlann, łapiąc krzywo wy-rzuconą runę.

Dalej się bał. Mimo faktu, iż swój najgorszy moment miał za sobą, strach dalej nie chciał go opuścić. Uczepił się młodego tropiciela jak pijawka.

Rodhlann bardzo pragnął spotkania z Idliną. Chciał się zemścić za Stellę. Ślepe zauroczenie, głupie wręcz.

Musisz przestać o niej myśleć – przypominał sobie.

Miał rację.

Stojący za Rodhlannem Carrow ruszył w kierunku bariery. W swojej lewej ręce dzierżył diamentowy miecz, którego jasnoniebieska powierzchnia była naznaczona różnego rodzaju glifami. Znaki były wyblakłe, przez co wyglądały jak zwykły grawer.

Carrow zanurzył szpiczasty koniec głowni miecza w magicznej barierze. Jej powierzchnia lekko się wzburzyła, tworząc małe fale. Tropiciel następnie wyciągnął ostrze i przyłożył je do odkrytej dłoni.

– Możemy przechodzić – oznajmił beznamiętnym tonem.

Rodhlann przerzucił runę do prawej dłoni, po czym ją zgniótł. Młody tropiciel otworzył dłoń. Nad powierzchnią rękawicy, w której schowane były jego dłonie, unosił się malutki, ciemnopomarańczowy znak.

Protekcja – przeczytał w myślach Rodhlann.

Reszta drużyny również zgniotła kryształy. Jeździec boskiej śmierci obejrzał się po ich twarzach.

Zero emocji.

Jedynie skupienie.

Carrow przeszedł przez barierę jako pierwszy. Następny był Albion.

– Dasz radę. – Uśmiechnęła się Eileen, po czym weszła w półkulę.

Kurwa – pomyślał Rodhlann.

Wszedł jako ostatni.

•R•

Spalona ziemia była ostatnią rzeczą, której spodziewał się Rodhlann, gdy przechodził przez barierę. Życie jednak dalej potrafiło go zaskoczyć.

Śniegu po tej stronie w ogóle nie było. Podłoże było popękane, gołe oraz czarne, a drzewa…. karłowate i wypalone, pokryte zwęgloną korą.

Niektóre miejsca dalej tliły.

Wewnątrz półkuli było zadziwiająco ciepło.

Jeździec boskiej śmierci utkwił swój wzrok na ruinach dziwnej konstrukcji przed nim. Zbudowane były z obsydianu. Łukowaty portal, dwa razy wyższy od Rodhlanna, prowadzący donikąd. Wyglądało to, jakby ktoś zbudował wejście do domu, jednak zapomniał o drzwiach oraz reszcie budowli.

Przed ruinami zaś stał On.

Pierwszy.

Był zwrócony w ich stronę. Nieco wyższy od Carrowa. Odziany w ubrudzone i poszarpane białe szaty. Część skóry na jego twarzy była zwęglona, pokryta popękanymi strupami. Sączyła się nich ropa. Obrzydliwa żółta maź spływała powoli po jego twarzy, lądując później na postrzępionym ubraniu, barwiąc je.

– Co tu się stało? – wyrzucił z siebie Albion.

Nikt mu nie odpowiedział. Każdy był w szoku.

A’Chiad mówił coś pod nosem.

Zaczął zbliżać się do tropicieli.

Drużyna trzymała miecze w gotowości. Szli powoli i ostrożnie w stronę Pierwszego, jakby stąpali po cienkim lodzie. Stojący po bokach Albion oraz Carrow zaczęli zbliżać się do środka, tworząc małe, nierówne półkole.

A’Chiad zaczął biec. Słowa dalej wylatywały z jego ust, jak pszczoły z ruchliwego ula.

– … przepraszam cię … – jego głos się łamał. Bóg wyglądał jakby był na skraju płaczu. – Zawiodłem cię… Dopomóż Haggarze… NIE PRZEPRASZAJ! Przepraszam….

– Co on kurwa? Gada sam ze sobą? – zapytał Albion.

Konsternacja wewnątrz drużyny rosła. Od A’Chiada dzieliło ich już tylko kilkanaście stóp.

W rękach Pierwszego zmaterializowały się miecze. Dwa, zakrzywione, długie oraz przeźroczyste ostrza.

– Zawiodłem cię Haggarze… Byłem głupcem…. NIE PRZEPRASZAJ! WALCZ! – ton głosu Boga zmienił się diametralnie. Na początku był na skraju płaczu, lecz teraz był przepełniony złością.

Carrow wykonał pierwszy cios, przy okazji zacieśniając koło. Czterech tropicieli otoczyło Pierwszego.

Następujące po sobie w zawrotnym tempie uderzenia były blokowane przez A’Chiada. Wyglądało to, jakby zawsze był o krok do przodu przed siewcami zagłady.

Walka zaczęła wyglądać jak balet. Bóg tańczył pomiędzy ostrzami, ocierając się o nie o włos. Jakimś cudem jednak żaden cios nie chciał na niego spaść, a omijanie uderzeń było przeplatane z parowaniem i ich wyprowadzaniem. Glify na diamentowych ostrzach tropicieli zaczęły świecić na różne kolory. Od jasnopomarańczowego po ciemnoniebieski. Ich tarcze natomiast, które pozyskali poprzez zgniecenie run, już dawno zostały zniszczone przez cięcia, które precyzyjnie wyprowadzał A’Chiad.

Przynajmniej jeszcze nie zostali zranieni.

Koło zaczęło się zacieśniać. Uwięziony w środku Pierwszy miał coraz mniej miejsca.

Spodziewał się tego.

Bóg podciął nogi Albionowi, wyprowadzając go z równowagi. Następnie kopnął Eileen w brzuch. Na polu walki pozostali Rodhlann i Carrow.

Zrobili to, co przewidział Pierwszy.

Ich ciosy wyprowadzone z góry zostały sparowane za pomocą jednego ostrza, nad głową A’Chiada. Drugi miecz Pierwszego zaś był wolny. Bóg żgnął nim w brzuch Carrowa, po czym odepchnął tropiciela mocnym kopniakiem.

Wyglądało na to, że jego pancerz wytrzymał, aczkolwiek Carrow na pewno poczuł siłę ciosu.

Rodhlann został sam na sam z Pierwszym. Zaczęła się wymiana ciosów. Młody tropiciel próbował przechytrzyć A’Chiada prostymi sztychami w tors, jednak ten w dziecinnie prosty sposób unikał tych uderzeń.

Jeździec boskiej śmierci zmienił taktykę.

Odsunął się na półkroku.

– Zostaw tego dzieciaka… ZABIJ GO! Proszę… Przepraszam Ha… ZABIJ!

Po chwili spokoju, Pierwszy znów zaczął gadać do siebie. Wyglądał na zdezorientowanego.

Trzeba to wykorzystać – pomyślał tropiciel.

Walka go pobudzała. Strach zniknął, zamieniając się w skupienie.

Jeździec boskiej śmierci wykonał szybki atak z doskoku, kończąc go szybkim półpiruetem.

A’Chiad szybko uniknął ciosu przeciwnika. Następnie wyprowadził cięcie od dołu, które wylądowało na plecach Rodhlanna.

Magiczne ostrze zanurzyło swój czubek w pancerzu tropiciela, tnąc pierwszą warstwę skóry oraz lekko haratając elfi metal.

Chłopak wykonał paniczny skok do przodu, unikając przy tym kolejnego ataku, wymierzonego w jego ramię.

Nagle, znikąd pojawił się Albion, próbujący zaskoczyć Pierwszego uderzeniem w plecy.

Bóg jednak szybko sparował cios za plecami. Następnie podciął tropicielowi nogi, uginając przy tym kolana.

Albion upadł, uderzając skronią o podłoże.

A’Chiad wbił miecz w jego ramię.

Ryk tropiciela był przerażający.

Carrow i Eileen, którzy dopiero teraz otrząsnęli się po kopniakach, wrócili do walki, próbując zaskoczyć Pierwszego atakami z boku.

Bóg jednak szybko się odsunął – przy okazji wyciągając ostrze z ramienia Albiona – i pozwolił dwóm tropicielom na zderzenie się ze sobą.

Rodhlann przyglądał się jak dwójka jego kompanów próbuje osaczyć A’Chiada z dwóch stron, wyprowadzając cięcie za cięciem. Ten jednak świetnie sobie radził odpychając ich uderzenia. Mimo faktu, iż był naprawdę wysoki to miał pewną grację oraz elastyczność w swoich ruchach.

Jeździec boskiej śmierci widział jednak jedną wadę, coś co Carrow i Eileen chcieli wykorzystać, przez częste markowanie swoich ciosów.

Młody tropiciel otrząsnął się i chwycił swój miecz, który leżał parę stóp od niego. Rodhlann dyszał, a jego ręce były obolałe.

Lecz miał plan. Wiedział co zrobić.

Podszedł bliżej walki. Zgiął swój środkowy palec, po czym zagwizdał.

Ręce trzymał cały czas przy ciele.

Eileen odwróciła się w jego stronę. Zauważyła jego dłoń. Odsunęła się od A’Chiada, który nie zwrócił uwagi na Rodhlanna.

Carrow również odskoczył od Boga, jednak na jego twarzy obecne było zakłopotanie.

Rodhlann pchnął energicznie ręką do przodu, prawie tracąc przy tym równowagę. Poczuł jak ogromna ilość magii ucieka z jego ciała. Nawet złote obszycie na pancerzu jeźdźca boskiej śmierci nie było w stanie uchronić siewcy zagłady od tak znaczącej utraty energii.

Ściana rozpędzonego powietrza przesunęła Pierwszego o parę stóp do tyłu, jednak go nie przewróciła.

Eileen i Carrow chcieli podciąć mu nogi, kiedy ten ślizgał się po podłożu, jednak A’Chiad wzbił się w powietrze, przelatując wysoko nad ich ostrzami. Samemu zaś wyrzucił swoje miecze, celując nimi w ramiona obojga tropicieli. Trafił, przyszpilając ich do podłoża. Krzyk, który z siebie wydobyli był nie do zniesienia.

Bóg podszedł do szarpiącej się Eileen, po czym zabrał jej miecz, leżący kilka stóp od niej.

Wziął zamach, jednak jakimś cudem stracił równowagę.

Rodhlann podciął mu nogi szybkim sztychem w kolano. A’Chiad zatoczył się. Jeździec boskiej śmierci wykonał kolejny cios, z prawej strony. Bóg sparował uderzenie. Młody tropiciel próbował walczyć z doskoku, jednak ta taktyka bardziej męczyła go, niż przeciwnika. Spróbował inaczej. Zaczął markować swoje ciosy, raz pojedynczo raz podwójnie, jednak i to nie dawało żadnych skutków.

Nagle, przypomniał sobie.

Sięgnął do swojego lewego biodra i wyciągnął sztylet. A’Chiad to zauważył.

Rodhlann zamarkował swój upadek, przez co Pierwszy kopnął tropiciela w kolanem w brzuch.

Podczas gdy jeździec boskiej śmierci leciał do tyłu, wyrzucił on sztylet, celując nim w kolano przeciwnika.

Młody siewca zagłady w końcu upadł na ziemię – ślizgając się po niej – jednak szybko stanął na nogi, wykonując umiejętny przewrót do tyłu.

A’Chiad ryczał z bólu, jednak i to nie przeszkodziło mu w wyprowadzeniu kolejnego ciosu.

Pierwszy cisnął błyskawicą w kierunku Rodhlanna.

Siewca zagłady nie zdołał jej uniknąć.

Przeciął ją, a glify na jego diamentowym ostrzu zaświeciły się na jasnopomarańczowy kolor. Rozpłatał ją jak lecącą strzałę.

Rozdzielony na dwie części piorun rozbił się o lustrzaną powierzchnię magicznej bariery, niszcząc ją.

Płatki śniegu zaczęły spadać na spaloną powierzchnię wewnątrz półkuli.

Rodhlann spojrzał do góry. Niebo na zewnątrz było pokryte chmurami. Poczuł przeszywający mróz na swoich gorących policzkach. Porywisty wiatr zamienił pot na jego czole w cienką warstwę szronu, przypominającą mech.

Nie pozwól sobie chociażby na chwilę dekoncentracji podczas walki…

Było za późno.

A’Chiad kopnął Rodhlanna w brzuch, przez co tropiciel poleciał parę stóp do tyłu.

Podczas tego krótkiego lotu jeździec boskiej śmierci miał trochę czasu na przemyślenie swoich błędów. Jednakże ból, który teraz odczuwał tłumił wszystkie jego myśli.

Bóg opuścił ostrze Eileen i zaczął kuśtykać w stronę leżącego w agonii Rodhlanna.

Chłopak próbował przeczołgać się, uciec od zbliżającego się zagrożenia, jednak nie miał jak.

Zatrzymał się.

Wypuścił swój miecz.

Przegrał.

Pierwszy znów zaczął mówić coś pod nosem.

– … nie zabijaj go, Haggar mówił… ZABIJ! ZNISZCZ GO! Nie… Nie mogę…

A’Chiad zbliżał się nieubłaganie, a z jego kolana strumieniami sączyła się krew. Diamentowy sztylet został wyciągnięty i porzucony gdzieś na polanie.

W otwartych oraz pobrudzonych dłoniach Pierwszego zmaterializowały się magiczne ostrza. Ich powierzchnia jednak była brudna.

Brudna od krwi.

– …nie zabijaj… ZABIJ! Przepraszam… Zawiodłem cię… Zgrzeszyłem… Nie powinienem… ZNISZCZ GO! ZNISZCZ! MUSISZ GO ZNISZCZYĆ!

– O co ci chodzi? – zapytał lekko przerażony Rodhlann.

– Dla Idliny… Przepraszam Haggarze… – oznajmił A’Chiad, spoglądając jeźdźcowi boskiej śmierci w oczy.

Wziął zamach.

DLA IDLINY?! – pomyślał Rodhlann i pochwycił swój miecz. Zablokował cios przeciwnika, jednak czuł, że nie będzie w stanie wytrzymać oporu.

Pierwszy miał więcej sił.

Tropiciel chciał użyć znaku, lecz nie był w stanie. Jego wolna dłoń została przydeptana przez Boga.

Przegrał. Wiedział to. Ręka, w której trzymał miecz zaczęła drętwieć. Blokowanie ciosu Pierwszego zabierało coraz więcej sił. Czuł jak śmierć wypełnia jego ciało, jak mięśnie wiotczeją. Nie mógł z tym walczyć. Spojrzał Bogu w oczy.

Jasnoniebieskie, malutkie, eliptyczne, wytrzeszczone w jego stronę ślepia wyglądały jak koraliki zostawione w błocie, którym była twarz Pierwszego. Oczy pełne desperacji i nienawiści. Przekrwione oraz pełne łez, które jakby ostatkami sił trzymały się lekko zmrużonych powiek.

Po chwili ich wyraz się zmienił. Bóg zawahał się. Wyglądało to, jakby coś zrozumiał, jakby wstydził się, że chce kogoś zabić.

Potem był już tylko strach.

Nagle, A’Chiad zaczął się dusić. Strużka krwi zaczęła wypływać z jego gardła. Czerwona ciecz wylała się na twarz Rodhlanna, chwilowo go oślepiając.

Pierwszy przestał siłować się z młodym tropicielem i opadł na bok. Krew sączyła się niebotycznymi ilościami, tworząc małe, karmazynowe rzeczki na spalonym podłożu.

Zabójcą był Carrow. Oglądał jak jego ofiara upada. Oglądał to ze wściekłością w oczach.

Oczy Pierwszego stały się zamglone.

Bóg umarł.

•R•

Siedzący na kłodzie drewna Detmond, obserwował prawie opustoszały górny dziedziniec Wielkiej Warowni. Arthair zostawił niziołkowi około dwudziestu ludzi, by mógł później zabezpieczyć teren, na którym teraz walczyli tropiciele.

A może już nie walczyli?

Nie miał pojęcia. Czekał na informację zwrotną. Czekał na swojego kruka.

Było już popołudniu… chyba. Nie wiedział. Chmury przysłoniły nieboskłon. Zbierało się na śnieg.

Mam nadzieję, że chłopak się na mnie nie obraził – pomyślał Detmond.

Mag rozmyślał nad swoim zachowaniem, które przejawiał poprzedniego dnia wobec Rodhlanna. Dziwnie się czuł roztrząsając przeszłość, gdyż od tamtych wydarzeń starał się tego nie robić. Jednak jego natura mu na to nie pozwalała. Co jakiś czas przyłapywał samego siebie na rozmyślaniach na temat rzeczy dokonanych. Tych, których już nie był w stanie odmienić.

Szukał usprawiedliwienia w swoim zmęczeniu tamtego dnia. Szukał, lecz ta perspektywa go nie satysfakcjonowała.

Po co to tak roztrząsam? Przecież nic się takiego nie stało – pocieszał w myślach samego siebie.

I w gruncie rzeczy miał rację.

Gdyby tylko Cadan powodował u mnie takie emocje – zaśmiał się sucho w duchu.

Mag przez te rozmyślania nie zauważył, że na zewnątrz zaczął padać śnieg, a słońce – dalej znajdujące się za chmurami – przemieściło się lekko. Nie wiedzieć czemu, lecz przez ten cały czas Detmondowi nawet przez chwilę nie było zimno.

Stojący na zewnątrz żołnierze zaczęli dreptać w miejscu, lub zataczali koła wokół dziedzińca, trzepocząc się przy tym niemiłosiernie. Ich czarne, skórzane buty były brudne od zaschniętego błota, zalegającego na placu.

Błota, które zamarzło na kamień wraz ze zmniejszeniem się liczby żołnierzy stacjonujących w warowni.

Miniaturowe góry mułu wznosiły się i opadały. Szaroczarna masa wyglądała jak powierzchnia morza, wzburzona wiatrem.

Detmond strzepał zalegający śnieg z rękawów swojego białego płaszcza.

Wstał z kłody i popatrzył się po żołnierzach.

Idioci – pomyślał.

– Dobrze wiecie, że nie musicie tutaj sterczeć jak banda debili – oznajmił beznamiętnie.

– Dostaliśmy rozkaz pilnowania panicza – odparł jeden z nich. Miał krzywy nos, a jego twarz pokryta była szramami. Jego głos był naprawdę niski.

Nie miał zamiaru się kłócić.

Z głównego budynku warowni wyszło kilku żołnierzy.

Stała gwardia – pomyślał niziołek.

Górny dziedziniec był prawie opustoszały tak samo jak koszary, główny budynek oraz mury obronne, gdzie można było spotkać kilkunastu szlajających się gwardzistów.

W powietrzu rozległo się odległe krakanie. Biały punkcik zaczął świecić w oddali, jakby spóźniona gwiazda, która pomyliła dzień z nocą. Świecidełko zbliżało się, a jego kontury stawały się coraz lepiej widoczne.

Biały kruk przeleciał nad murem warowni. Jego drapieżna oraz majestatyczna sylwetka zaczęła krążyć nisko nad głowami strażników, znajdujących się na górnym dziedzińcu. Patrzyli się na ptaka z niedowierzaniem. Niektórzy rozdziawili swoje usta z podziwu.

Kruk podczas lotu wydawał z siebie charakterystyczny, wysoki dźwięk, przypominający podrzucanie sakiewki pełnej monet.

Nie… Nie to nie ptak go wydawał a jego pióra… Nie! To nie były pióra.

Detmond wyciągnął swoją rękę w stronę białego kruka. Zwierzę usiadło na jego przedramieniu, spoglądając swoimi czarnymi ślepiami w jego stronę. Skóra ptaka pokryta była półprzeźroczystymi kryształami, w kształcie malutkich, kanciastych kolumienek o ostrych końcach. To one powodowały brzęczenie podczas lotu lub bardziej stłumione oraz ciche dzwonienie.

Mag spojrzał zwierzęciu w ślepia.

– Dotarli na miejsce? – zapytał troskliwie.

Ptak zatrzepotał skrzydłami w miejscu, ukazując ich maksymalną rozpiętość. Wyglądał majestatycznie.

Jego niby-pióra zadzwoniły.

– Żyją? – indagował niziołek.

Biały kruk powtórzył czynność.

Przynajmniej tyle – pomyślał Detmond.

Strażnicy patrzyli się na niziołka jak na dziwaka, jednak nie byli w stanie opędzić czystej fascynacji, która kryła się w ich oczach, gdy ich wzrok wędrował w stronę ptaka.

– Dziękuję ci, synu – odparł, spoglądając na zwierzę, które w majestatyczny sposób uniosło się w powietrze. – Ruszamy!

Mag swoim krzykiem obudził strażników z transu. Fascynacja w ich oczach zamieniła się w skupienie. Mężczyźni ruszyli w szyku do bramy warowni, gdzie czekały na nich konie z załadowanym ekwipunkiem.

– Prowadź nas – rzekł Detmond do białego kruka, który latał teraz nad jego głową.

•R•

– Masz bieluń przy sobie? – zapytał Carrow, pomagając Eileen wstać. Kobieta miała roztrzaskaną kość łopatkową, tak samo jak tropiciel o szmaragdowych oczach i Albion. Małe obrażenia jak na siewcę zagłady.

– Ah… W jukach… Ah… W jukach mojego konia – tropicielka stęknęła, próbując utrzymać się na dwóch nogach.

Nieźle nam dokopał – pomyślała, oglądając się po okolicy.

Obsydianowy portal stał w tym samym miejscu. Nie wiedzieć czemu, lecz ją to zdziwiło.

Rodhlann kucał obok niej, próbując pomóc Albionowi. Łysy tropiciel wyglądał na ospałego. Z trudem otwierał oczy. Jeździec boskiej śmierci podał mu fiolkę ze środkiem przeciwbólowym. Albion ledwo ją przełknął, prawie się nią krztusząc.

– Pójdę po bieluń – oznajmił beznamiętnie Carrow.

Już chciał ruszać w stronę koni, jednak Eileen go zatrzymała.

– Nie. – Spojrzała mu w oczy. – Nie możemy… Musimy poczekać, na Detmonda… Mówił… Mówił, że przyjedzie...

– Jedyne co musimy, to się pozbierać Eileen – odparł chłodno Carrow.

– Nie chcę… Ja nie… – Eileen upadła na ziemię.

– Świetnie – prychnął tropiciel. – Rodhlann! Zaopiekuj się nią – dodał i ruszył w stronę koni.

Jeździec boskiej śmierci zastanawiał się ile fiolek środku uśmierzającego ból wypił jego wyższy kompan. Trzymał się naprawdę nieźle. Wyglądał tak, jakby w ogóle nie ucierpiał podczas pojedynku.

Rodhlann położył Eileen obok Albiona. Wyglądali jak gdyby zaraz mieli wyzionąć ducha. Ich mięśnie były rozluźnione, a oddech rzadki i spokojny.

Jeździec boskiej śmierci obserwował swoich kompanów… Z pozoru przynajmniej. Był pogrążonych w swoich myślach. Trawił słowa, które wypo-wiedział Pierwszy.

Dla Idliny…

Młody tropiciel spojrzał na ciało A’Chiada, które oddalone było o kilka-naście kroków. Krew przestała sączyć się z gardła Pierwszego. Mimo to, że był martwy, chłopak dalej czuł strach, gdy na niego patrzył. Pamiętał to uczucie. Uczucie nieuniknionej śmierci, gdy się z nim siłował, będąc przygwożdżonym do podłoża. To zakłopotanie oraz wściekłość, gdy Bóg wypowiedział imię Idliny. Pamiętał i przeżywał to po raz drugi, nawet jeżeli tego nie chciał.

Rodhlann odwrócił swój wzrok na kompanów. Dalej leżeli nieruchomo. Płatki śniegu osiadające na ich twarzach topiły się, tworząc malutkie kropelki wody, które następnie spływały po ich ciepłej skórze. Zwęglona ziemia została przysłonięta cienką warstwą białego puchu. Wyglądała jak ciasto czekoladowe posypane pierzynką ze skruszonego cukru. Jedno z dań kuchni książąt oraz wysoko urodzonych, której młody tropiciel miał zaszczyt skosztować, przybywając na organizowane przez nich uczty.

Dania, w odróżnieniu od ludzi obecnych na przyjęciach, przypadły do gustu jeźdźcowi boskiej śmierci. Wyrafinowana paleta smakowa była idealną odskocznią od nudnych potraw, będących podstawą diety tropiciela na trasie. Czasami nawet bochen chleba z serem i marchwią, jedzony w skrajnie nieprzyjemnych warunkach był rarytasem, dla wracającego z misji tropiciela.

– Coś się stało jak mnie nie było? – zapytał Carrow, tym samym wytrącając jeźdźca boskiej śmierci z transu.

Rodhlann zauważył, że przez ten cały czas ślepo wpatrywał się w swoich leżących kompanów.

Miałeś ich pilnować, a nie się na nich gapić jak debil – wkurzył się na samego siebie, odwracając swój wzrok w stronę Carrowa.

– Nie – odpowiedział krótko, z dozą niepewności w głosie.

Starszy siewca zagłady ukląkł obok Eileen, podając jej doustnie bieluń. To samo po chwili uczynił z Albionem.

Nagle, Rodhlann poczuł znajomy dreszcz na plecach. Ten sam, który pojawił się poprzedniego dnia, w tym samym lesie, kiedy wyczuł obecność zbliżających się elfów.

Młody tropiciel odwrócił się na pięcie. Zauważył maluteńkie, czarne postaci, krążące wokół drzew. Byli w miarę daleko, jednak i stąd widział, że byli uzbrojeni. Elfy? Nie… Może żołnierze? Również nie… To co trzymali w rękach nie wyglądało na miecze, tym bardziej na sztylety czy łuki.

Odległość pomiędzy nimi a jeźdźcem boskiej śmierci malała. Dopiero po jakimś czasie zauważył, że postaci były uzbrojone w widły.

Wieśniacy.

– Carrow… Popatrz – oznajmił chłodnym głosem, wskazując palcem na zbliżające się sylwetki.

Figur było przynajmniej kilkanaście. Wyglądali na mężczyzn. Bardzo wściekłych mężczyzn.

Starszy tropiciel popatrzył się w ich kierunku. Był zadziwiająco opanowany. Jak on to robił?

– Wywęszyli nas – oznajmił spokojnym głosem. Jakim cudem był w stanie zachować spokój?

– Ukryj ich, Carrow – wycedził Rodhlann przez zaciśnięte zęby, w tym samym czasie wskazując na leżących kompanów.

– Nie mogę. Podałem im bieluń. Muszą leżeć w miejscu, jeżeli chcesz, żeby przeżyli.

Cisza.

Postaci zaraz ich zobaczą, o ile już tego nie zrobiły. Czas mijał nieubłaganie, a nowe plany nie pojawiały się w głowach tropicieli.

– Masz jeszcze w sobie trochę magii? – zapytał beznamiętnie Carrow.

Rodhlann wziął głęboki wdech i wstrzymał go. Poczuł jak krew płynie mu w żyłach. Osiągała zawrotne prędkości, jak konie wyścigowe na ostatniej prostej przed metą. Młody tropiciel wczuł się jeszcze mocniej. Zajrzał w głąb siebie. Poczuł ją… Poczuł resztki tej tajemniczej energii, która mieściła się w jego organizmie.

Magia. Niewiele. Musiał się nią wypełnić. Musiał wykorzystać jeden ze swoich ogników…

Nie miał go. Panicznie przeszukał wszystkie kieszenie oraz schowki w swoim tropicielskim pasie. Jakim cudem o nim zapomniał?

Rodhlann podszedł szybkim krokiem do ruin. Położył swoją dłoń na powierzchni portalu. Zaczął głęboko oddychać.

– Co ty robisz? – zapytał zdezorientowany Carrow.

– Nie mam ognika.

Rodhlann czuł jak jego ciało wypełnia magia. A raczej jej niewielka ilość. Naprawdę niewielka. Byłaby niezauważalna, gdyby nie towarzyszyło jej wyczuwalne uczucie zrastających się strzaskanych żeber.

To na nic – pomyślał jeździec boskiej śmierci i popatrzył się na swojego kompana.

Carrow wstał i podszedł bliżej zbliżających się mężczyzn. Pomiędzy nimi było może już tylko kilkanaście kroków.

– Coście wy tu kurwa wyczynili?! – wykrzyknął jeden z nich, ściągając przy tym czapkę z głowy. Był łysy i niewielkich rozmiarów. – Coście wy… KURWY PLUGAWE!

Zgraja kilkunastu mężczyzn popatrzyła się na ciało zabitego Boga. Wszyscy osłupieli. Gapili się na niego jak na obrazek.

– Wy skurwysy…

Carrow nie miał zamiaru się z nimi cackać. Pstryknął palcami swojej prawej ręki. Nad powierzchnią jego dłoni zaczął unosić się wysoki płomień. Wieśniacy zrobili krok do tyłu. Wiedzieli co ich czeka.

Szmaragdowooki tropiciel pchnął prawą ręką do przodu. Rozpętało się piekło na Ziemi. Chłopi próbowali uciekać od ognia, którym szczuł ich teraz siewca zagłady. Tylko niewielu się to udało. Cała reszta natomiast zaczęła się palić. Biegali pomiędzy drzewami jak dzieci we mgle. Ich krzyk był ogłuszający oraz potworny. Ból musiał być niewyobrażalny.

– Pomożesz mi?! – wyrzucił z siebie Carrow. W tym samym czasie kolejni mężczyźni stawiali się ofiarą znaku Ifrinn.

Niektórzy nawet próbowali tarzać się w śniegu żeby ugasić płomienie, lecz i to nie pomagało. Wyglądali jak banda dzieciaków, która nieumiejętnie stara się przepędzić goniącą ich chmarę pszczół.

Rodhlann przyglądał się temu wszystkiemu w ciszy. Jego palce – kciuk oraz środkowy – były złączone. Czekały cierpliwie, aż młody tropiciel zdecyduje się pomóc swojemu kompanowi. Czekały i czekały…

Carrow przeszył jeźdźca boskiej śmierci wzrokiem. Chciał, żeby mu pomógł, lecz Rodhlann… Stał i się patrzył.

Niektórzy z chłopów przestali się palić. Zaczęli czołgać się po ziemi w żałosny sposób. Inni zaś umarli. Krzyki jednak, nigdy nie ustały. Pięciu ocalałych wyskoczyło zza sośnianych i lekko przypalonych pni. W ich oczach była nienawiść. Patrzyli się na Carrowa, chcieli go zabić. Nie… Chcieli, żeby cierpiał. Umierał w męczarniach, tak, jak ich polegli przyjaciele.

Rodhlann stanął pomiędzy swoim kompanem a chłopami, którzy ruszyli w stronę tropiciela, tworząc tym samym małe półkole. Młody siewca zagłady pstryknął palcami po czym pchnął energicznie ręką do przodu.

Jeździec boskiej śmierci patrzył jak pięciu mężczyzn pada ofiarą płomieni wydobywających się z jego dłoni. Patrzył jak upadają na ziemię, jak tarzają się po niej, panicznie próbując ugasić bezlitosny żywioł. Przysłuchiwał się ich krzykom, słyszał, jak błagają o pomoc, jak proszą o litość. Widział, jak ich ubrania spalają się i przylepiają do skóry, którą miały chronić.

Patrzył się na to… Patrzył, lecz miał to gdzieś. Był potworem. Widział ich cierpienie i miał je w dupie. Czuł się z tym dobrze. Czuł się wolny.

Wszyscy chłopi leżeli martwi. Porozrzucani wszędzie. Ich ciała tliły się cienkimi smużkami dymu. Zwęglone posągi. Świadectwo męczeńskiej śmierci. Śmierci z rąk drugiego człowie…

Nie.

Śmierci z rąk potwora. A raczej dwóch.

Rodhlann obejrzał się po ciałach, po czym podszedł do Albiona i Eileen. Nie rozmyślał nad czym, co zrobił. Nie było potrzeby. Ich cierpienie było chwilowe. Po chwili przecież ustało. A śmierć? Śmierć się nie liczyła. Młody siewca zagłady miał ją gdzieś. Widział jej na tyle dużo, że nie robiła już na nim wrażenia.

Carrow zaś stał w miejscu. Chwytał się za swoje ramię. Jego dumna postura zniknęła. Garbił się i chwiał jak brzoza na wietrze.

Po chwili upadł.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania