Ciemna Strona Miasta Wichrów cz 3.

Przemiana

 

Do “rodzinnego baru O’Tolley” Artur wszedł jak zawsze punkt 18 – przed wejściem zrobił dwa głębokie oddechy – wiedział, że po drugiej stronie kasy zamiast klimatyzacji, miłej muzyki i uśmiechniętych buziek malowanych na ścianach w części dla klientów, jest smród gorącego tłuszczu, gorąc bijący od pieców i wieczne krzyki managera. „No, ale przecież sam tego chciałem” mówił sobie w myślach za każdym razem. Nie chciał przyznać również racji matce w innej sprawie – to miejsce istotnie zabijało w nim coś – niemal od razu po przestąpieniu progu czuł się otępiały, niezdolny do skupienia uwagi na niczym… Nie był w tym jedyny, widział że niektórzy z jego kolegów zachowywali się niemal jak maszyny, patrząc wiecznie przed siebie, często ze sztucznym, nieobecnym uśmiechem.

Dziś jednak za bardzo dręczyła go tajemnicza fotografia i owa piosenka – w swoim smartphonie zdołał ją zidentyfikować jako „Lili Marleen” – przebój powstały w Niemczech tuż przed wojną, lecz popularny po wszystkich stronach frontu w trakcie wojny. Piosenka ta opowiadała historię spotkań między żołnierzem a dziewczyną, z którą to spotykał się w świetle latarni, przez co Anglicy nazywali tą piosenkę „Lily of the lamplight” czyli „Lily przy latarni”.

Ciągle pogrążony w myślach nie zwracał uwagi jak trzyma stalowy koszyk wypełniony świeżo usmażonymi frytkami – na ziemię błyskawicznie ściągnął go ból: koszyk nie trafił na swoje prowadnice i krople wrzącego tłuszczu wylądowały na jego ręce.

-Aaaałaaa! – Zakrzyknął i zamachnął się odruchowo.

To tylko pogorszyło tragedię – rozgrzany koszyk pełen „Rodzinnych Frytek OTolleya” uderzył w jego kolegę:

-O mój Boże, Martin! - zakrzyknął ponownie Artur –Tak mi przykro, nic ci nie jest?

-Jesteś nieuważny Arturze, to nie sprzyja optymalizacji pracy – odparł beznamiętnie Martin podnosząc gorące naczynie i zbierając rozsypane frytki – szef potrąci ci to z pensji.

- Pierdzielić pensję! Mogłem cię poważnie poparzyć! Musimy cię wziąć do biura, opatrzyć… rzuć ten cholerny koszyk! Jeszcze gorzej się sparzysz!”

-Nic mi nie jest, koszyk musi trafić na prowadnicę przy frytkownicy.

-Ale daj mi chociaż zerknąć na twoją rękę! – zażądał Artur chwytając dłoń kolegi. Była cała czerwona, pierwsze bąble poparzeń zaczynały się już pojawiać. -Stary, biegnij z tym pod kran i jedziemy na pogotowie!”

-Już mówiłem, nic mi nie jest – odparł Martin – przez ciebie nie zdążyłem zrobić „Zestawu Rodzinnego” w wymaganym czasie.

-Co się tam dzieje? Artur, popatrz jaki bajzel narobiłeś! Sprzątaj to i dawaj na kasę! – zrzędliwy głos jego managera zwanego czasem „Sierżantem Frytką” przedarł się do uszy Artura.

-Panie Stevens, Martin się sparzył i potrzebuje pomocy! – zaprotestował Artur.

-To już nie twoja sprawa! Rób, co ci kazałem! Za te frytki zostaniesz tutaj godzinę dłużej! – zakomenderował Stevens.

Artur musiał przyznać, że się go czasem bał, a jego szef potrafił to wykorzystać. Zresztą nie tylko on tak się czuł – Stevens wyglądał jak zapaśnik na wcześniejszej emeryturze: szerokie barki, zaleczone blizny pokrywające jego wiecznie wściekłą twarz, ramiona grube niczym bochny chleba; chodził wiecznie przygarbiony niczym zwierzę gotowe rzucić ci się do gardła. Czasem dawało się również dostrzec tatuaże na jego ciele – niektóre wyglądały na więzienne „dziary” lub oznaki przynależności do gangu, jeden z nich - duża, dziwna spirala na bicepsie zawsze przyciągała uwagę Artura, gdyż (zapewne ze względu na jej umiejscowienie) zdawała się czasem drgać i żyć własnym życiem.

Zerkając jeszcze za siebie Artur wykonał polecenie, „przykleił” do twarzy profesjonalny uśmiech i stanął za ladą. Jego pierwszym klientem był chłopak w jego wieku, ale ubrany dość osobliwie: znoszona, zielona kurtka, czarne, dziurawe jeansy i… melonik oraz trzcinowa laseczka, zupełnie jak wyjęte z filmów z Charlie Chaplinem. Klient wyszczerzył żeby na całą szerokość:

-Dobry, podwójny cheeseburger proszę z extra piklem – powiedział nie przestając się uśmiechać, po czym zaczął wysupływać drobne monety z najróżniejszych kieszeni jego ubioru

-To będzie $3,90 – powiedział Artur i zaczął z westchnieniem odliczać drobniaki – Obrabowałeś świnkę - skarbonkę?- dodał po chwili.

-Hehe, same mnie napadły, słowo honoru panie władzo!

Artur uśmiechnął się mimowolnie i wrócił do liczenia, jednakże w tym momencie do kasy dopchnęła się inna klientka:

-Słuchaj no, zamówiłam „Potrójnego” z bekonem, a dostałam bez! Jak tak można traktować klienta? – powiedziała kobieta rzucając na ladę resztki hamburgera – Zrób mi nowego, tym razem z bekonem!

-Przepraszam, ale teraz obsługuję tego pana – odparł Artur – zaraz się panią zajmę. Szybko skasował resztę należności i podał dziwakowi w meloniku jego burgera.

-Też mi pan! – prychnęła klientka – pośpiesz się, ja nie mam czasu!

Artur zerknął na resztki posiłku walające się na ladzie. Istotnie, brakowało w nim bekonu… oraz niemal całej reszty.

-Przepraszam, ale pani praktycznie zjadła całość a teraz prosi o nowy za darmo. Mogę pani zwrócić 50 centów za brak bekonu, ale nie mogę dać nowego posiłku.

-Jak śmiesz! Dawaj mi tu managera! Ja wiem, co mi się należy! Ty nie wiesz, kim ja jestem?

-Co się dzieje, co znowu spieprzyłeś? – usłyszał nagle za sobą znajomy głos szefa

Artur zacisnął dłonie na blacie lady, czuł że kolejny atak jego dziwnej choroby nadchodzi, a tabletki miał schowane wraz z jego „cywilnym” ubraniem w szafce z tyłu baru. Poczuł jak jego ramiona zaczynają się trząść, palce konwulsyjnie wbiły się w twardy plastik. Miał wrażenie, że krew się w nim zaraz zagotuje; mięśnie drgały konwulsyjnie, nawet kości zaczynały trzeszczeć. W jego nos uderzył odór tłuszczu, potu, przypraw i środków czyszczących. Czuł w sobie powoli rosnący, niekontrolowany gniew; jego świadoma cząstka chciała uciec, zgubić to COŚ w znajomym rytmie kroków.

-Przepraszam… nie czuję się dobrze – wycharczał przez zaciśnięte zęby i próbował ominąć Stevensa – muszę…wyjść.

-Nigdzie nie idziesz, pani ma do ciebie pretensję, masz jej zrobić nowego „Potrójnego O’Tolleya” z bekonem i zapłacić za niego z własnej kieszeni! – rzekł Stevens zagrodziwszy Arturowi drogę.

-Ja… naprawdę…muszę… - Artur wiedział, że coś się dzieje z jego ciałem, jego obranie wydawało się nagle zbyt ciasne, cała skóra go swędziała – ze zdumieniem zauważył, iż pokryła się gęstym włosiem.

-Nigdzie nie idziesz! – powtórzył Stevens i położył na ramieniu Artura ciężkie łapsko.

W Arturze coś pękło; miał tego dość – chwycił za trzymające go ramię i usiłował je odepchnąć. Jego 70 kg z mięśniami głównie w nogach kontra ładne 130 ulokowane w potężnych ramionach dawało na to raczej mizerne szanse…lecz o dziwo Stevens nie tylko cofnął ramię ale zatoczył się pod ścianę.

-Ty mały skurywysynu, jak ci zaraz! –wysapał zdziwiony manager i wymierzył chłopakowi prawy sierpowy.

Potężna jak szynka pięść z łoskotem uderzyła Artura w szczękę, posyłając go na podłogę; poczuł w ustach krew, potworny ból wybitego zęba. Resztki samokontroli stopiły się w ogniu, który nagle zagotował się w jego wnętrzu: Nie zauważył jak jego paznokcie zmieniły się w długie pazury, jak jego szczęka wydłużyła się i wypełniła ostrymi kłami, nie czuł jak rwie się na nim ubranie przeznaczone dla chudego chłopaka zamiast ponad dwumetrowego, pokrytego sierścią potwora. Czuł tylko siłę płynącą z jego rozrośniętych mięśni i nieopanowaną chęć by ich użyć, by złapać coś, i rozerwać. Nogi ugięły się pod nim, po czym rozprostowały posyłając jego nowe ciało w kierunku Stevensa, jego pazury z łatwością przeorały ciało, ostre jak brzytwa kły zacisnęły się na ramieniu, które chwilę temu wymierzyło mu cios, a które teraz starało się ochronić twarz przed tym szaleńczym atakiem. Artur poczuł w ustach gorącą krew zmieszaną z potem, tłuszczem i… czymś jeszcze, czymś, co sprawiało, że miał jednocześnie ochotę zabić jak i zwymiotować. Uczucie obrzydzenia jednak wygrało, więc rozwarł szczęki krztusząc się. Gdzieś do granic jego świadomości dobiegł przeraźliwy krzyk klientki, wrzask jego współpracowników (z wyjątkiem Martina, który dalej mechanicznie szykował nowe frytki) i pomruk rannego szefa.

-Szczeniak pokazał kły i myśli, że jest wilkiem – wycharczał Stevens. Jego ciało też się zmieniło: pokryło się skundloną, burą sierścią, groteskowe ramiona sięgały niemal podłogi a gigantyczna szczęka wypełniona była krzywymi kłami. Tatuaż czarnej spirali wił się niczym jadowita żmija; z olbrzymiej rany na ramieniu sączyła się ciemna, niemal czarna krew. – Chodź, pokażę ci jak gryzie prawdziwy wilk!

-Te, brzydki! Uśmiech dla potomnych! – dobiegło nagle od strony drzwi, po czym pomieszczenie wypełnił oślepiający blask. Stevens zawył zakrywając oczy. Artur poczuł, że ktoś go ciągnie za rękę.

-Chodu młody! –usłyszał koło ucha.

Ktoś pomógł mu wstać i pociągnął go w kierunku wyjścia. Świeże powietrze otrzeźwiło go nieco, lecz dalej czuł niepohamowaną agresję, która szukała ujścia. Jednakże znajomy rytm biegu uspokoił go, poczuł jak wraca do siebie… dosłownie, bo jego ciało stawało się ponownie jego własnym. Wraz z jego wybawcą przebiegli kilka przecznic klucząc między budynkami.

-Okej, spoko, lepszy z ciebie biegacz niż ze mnie, chyba jesteśmy dość daleko – wysapał jego towarzysz. Artur ze zdziwieniem spostrzegł, że był to ów dziwny chłopak w meloniku. – Paskuda dostał prosto w oczy południowym światłem, ładowałem ten fetysz przez dobry miesiąc – dodał machając czymś, co podejrzanie wyglądało jak urwane lusterko motocykla oplecione starannie różnokolorowymi kablami.

-Co do cholery się dzieje? Co mi się stało? Kim jest pieprzony Stevens? I kim do matki nędzy ty jesteś?! – Wykrzyknął niemal jednym tchem Artur

-Ooo, widzę, że kolega dopiero stracił dziewictwo! Nie bój się, boli tylko pierwszy raz! – odparł nieznajomy. –Zacznijmy od najprostszego: Na imię mi Charlie – dodał kłaniając się głęboko i z gracją godną cyrkowego artysty zakręcił melonikiem na końcu laski. Artur spostrzegł, że z głowy chłopaka wyrastały spore rogi, do tej pory ukryte pod kapeluszem.

-Co do… ty masz rogi! – zakrzyknął zdziwiony Artur

-Taa, moja panna się ponoć puszcza – odparł z udawanym smutkiem Charlie – A za młodu wąchałem marihuanę. To wszystko przez telewizję i modyfikowaną żywność – dodał po namyśle zakładając melonik. – Słuchaj, wiem, że masz mnóstwo pytań, ale ja nie jestem najlepszy w udzielaniu odpowiedzi, ale znam kogoś…

-Nigdzie do jasnej kurwy z tobą nie idę! To wszystko jakieś nieporozumienie, halucynacja wywołana moją chorobą, idę więc do domu odespać to wszystko, jutro wrócę i przeproszę Stevensa…

-Eeeeeeek zła odpowiedź! – odparł Charlie – do knajpy ja bym się na Twoim miejscu nie wybierał. Ale jak chcesz iść do domu, twój wybór. Tyle, że szybko zobaczysz, iż twoje życie się zmieniło na zawsze – powiedział ze smutkiem. –Och, i załóż coś na siebie, nie będziesz świecił gołym tyłkiem po ulicy – dodał rzucając Arturowi swoją kurtkę.

Istotnie, dopiero teraz Artur spostrzegł, że nie licząc strzępów odzieży jest praktycznie nagi, a zimny wiatr sprawiał, że zaczął drżeć z zimna. Z ulgą założył więc oferowana kurtkę.

 

- Jak zmienisz zdanie, w kieszeni znajdziesz adres. – powiedział Charlie odchodząc w mrok – Ach, i jeszcze jedno: Witamy w wśród swoich, młody Garou!”

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • wolfie 10.01.2015
    Umiesz zaskakiwać. Na plus dla Ciebie jest również sposób, w jaki piszesz: naturalnie łączysz wszystko w całość, umiesz zainteresować. Twoje opowiadanie jest jednym z najlepszych jakie czytałam na tej stronie. Pozdrawiam :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania