Poprzednie częściNikomu ani słowa (cz. I)

Nikomu ani słowa (cz.3)

Nikogo nie dziwiło zamieszanie i harmider na komendzie głównej Żandarmerii Królewskiej w Tannagh. Kiedy do wszystkich dotarło, że z samego rana w jednej z uliczek został znaleziony prawdziwy smok, ekscytacja sięgnęła zenitu.

Wszyscy mówili tylko o tym. Wszelkie inne sprawy zeszły na boczny tor. Zaginięcia, włamania, kradzieże, napaści. Ten stan rzeczy niezwykle irytował Herberta Isaaca, jednego

z głównych inspektorów w mieście.

Starszy mężczyzna zajmował się przede wszystkim zabójstwami. Mówiono, że nie istnieje taka zagadka jakiej Isaac by nie rozwiązał, że nie chodzi po świecie taki morderca, złodziej lub gwałciciel, którego by nie dopadł. Stary Herbert nie lubił jednak kiedy o nim mówiono. Dobrze, czy źle – to bez znaczenia. Bardzo cenił sobie prywatność i jak zawsze powtarzał, nie nadawał się na osobę publiczną, o które jest głośno w całym mieście.

Poza tym, to nie sprzyjało w uprawianiu jego zawodu. A dla Herberta Isaaca praca oraz związane z nią obowiązki, były najważniejsze. Należał do osób solidnych, rzetelnych, szczerych

i niezwykle stanowczych.

Dlatego zaistniałe zaniedbania na komendzie głównej, doprowadzały go do szału.

- Kapitan jest u siebie? - spytał uprzejmie sekretarki pana Petersona, która niezmiennie zajmowała to samo biurko tuż przed gabinetem przełożonego.

Kobieta po czterdziestce, ubrana w schludną, białą koszulę oraz czarną spódnicę sięgającą za kolana, spojrzała na Isaaca spod grubych okularów. Jej wąskie usta lekko zadrgały jakby sekretarka miała zaraz ugryźć inspektora, a wodniste oczy niebezpiecznie rozbłysły ostrzegając przed nadchodzącym zagrożeniem.

Herberta oblał pot. Jeśli istniała na świecie osoba, której się obawiał to była ta panna Matylda Korell. Kobieta musiała być czymś mocno zajęta, dlatego jej ślepia jarzyły się żywym ogniem.

- Nie – syknęła po chwili pełnej napięcia, a następnie zanurkowała we wcześniej przeglądanych przez siebie dokumentach.

- Gdzie mogę go znaleźć? To pilne. - Issac przełknął ślinę. Matylda powoli podniosła się ze swojego miejsca, ściągając przy tym okulary z ostro zakończonego nosa.

- Czy wie pan, że dzisiaj w Tanagh znaleziono martwego smoka? - spytała uprzejmie.

- Owszem. Ja właśnie w tej sprawie.

- Czy uważa pan, że to wydarzenie na tyle poważne, że kapitan powinien mu się osobiście przyjrzeć?

- Też pytanie.

- Czy jest w stanie przyglądać mu się ze swojego gabinetu? - Herbet jedynie zaprzeczył głową. - Więc gdzie może do diaska być? Pewnie, że w Katedrze Dwudziestej Siódmej, która się tym zajmuje! I pan jest inspektorem?

Usiadła, poprawiając swoją spódnicę. Przez cały czas kręciła z niedowierzaniem głową. Za chwilę ponownie założyła okulary i oddała się swojej pracy, której pod nieobecność kapitana, miała jeszcze więcej niż normalnie. A warto wspomnieć, że pan Peterson nie należał do osób radzących sobie z dokumentacją, raportami, doniesieniami, skargami, czy zapamiętywaniem jakichkolwiek spotkań, do których się zobowiązał.

Wzburzony Herbert odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył w stronę schodów. Ponieważ gabinet kapitana znajdował się na trzecim, najwyższym piętrze rozłożystego budynku, omijał go cały zgiełk, panujący na niższych poziomach.

Inspektor musiał się ponownie przebić przez szerokie, wyłożone szarymi kaflami korytarze o mdłych, żółtych ścianach. Na co dzień nie było problemu z poruszaniem się po komendzie, ale dzisiaj wszędzie stali ludzie i plotkowali, plotkowali, plotkowali! To było naprawdę irytujące, a rosnące wzburzenie Isaaca sięgnęło zenitu gdy mężczyzna dostrzegł swego asystenta uczestniczącego w tej zbiorowej paranoi. Stał sobie wraz z grupką rosłych oficerów i nadawał jak najęty.

- Lisbert – Herbert przemówił grobowym basem na co mężczyzna z czarnym warkoczem zareagował podskoczeniem w miejscu. Reszta jego towarzyszy spuściła pokornie głowy.

- Pan inspektor – odparł zakłopotany podwładny.

- Mógłbyś mi zdradzić powód, dla którego nie zajmujesz się teraz zabójstwem sędziego Westmanna? - asystent wyraźnie się zmieszał.

- Panie Isaac... no wie pan – nie wiedział jak powinien odpowiedzieć, aby nie narazić się na gniew przełożonego – ten smok.

- Ma coś wspólnego z Westmannem? - Herbert uniósł brwi na wyraz uprzejmego zdziwienia. W powietrzu zawisł najprawdziwszy nastrój grozy.

- Nie – przyznał zrezygnowany Lisbert.

- Więc wracaj do roboty i nie siej histerii. Panowie, a wy? - niebezpiecznie zbliżył się do osiłków i chociaż był od nich o połowę mniejszy, ponieważ jego tkanka mięśniowa odeszła już dawno w niepamięć, nadal wzbudzał niewyjaśniony respekt we wszystkich prócz panny Korell. - Weźcie się za pracę albo będzie mieć kłopoty – krzyknął na tyle doniośle, że cały korytarz zamarł.

Wysoki, starszy pan stał nieco zgarbiony i obserwowany przez wszystkich. Nieśmiałe spojrzenia próbowały zmierzyć się z jego czarnymi niczym heban oczami lecz szybko rezygnowały. Inspektorowie, oficerowie, pracownicy biurowi oraz kilku sierżantów, rozpierzchło się niczym dym. Herbert Isaac wsadził ręce w kieszenie spodni od garnituru. Poczekał, aż korytarz zupełnie opustoszeje, co zajęło trochę czasu, i ruszył dalej.

Sytuacja wymagała, by zapuścił się w rejony kompletnie mu nieznane. Musiał dotrzeć do Katedry Dwudziestej Siódmej, która przez wiele lat służyła jedynie do zaparzania kawy albo składowania niepotrzebnych gratów.

Magów już nie ma. Nie takich, o jakich czyta się w starych księgach. Wiedźmy? To tylko tanie wróżki na ulicy. Żywiołaki? Wszystko bujda. Przynajmniej w uporządkowanym świecie Herberta, któremu nie zdarzają się rzeczy dziwne.

Po kilku minutach dotarł do wschodniego skrzydła budynku. Najmniej zadbanego, bo najmniej używanego. Oliwkowe, odrapane ściany przypominały o stanie komendy sprzed wielkiego remontu, a kamienna podłoga niewyłożona kaflami przywodziła na myśl uliczny chodnik.

Mężczyzna przeszedł przez szklane drzwi otoczone drewnianą ramą. Już zza nich słyszał podekscytowane głosy ludzi mówiących o smoku, a kiedy wszedł do katedry, zobaczył pseudo-magów biegających bez sensu w kółko i potykających się o własne szaty. Pseudo-wróżki z wahadełkami, które próbowały za nich pomocą wyczytać coś z pogniecionych map.

Herbert się zdziwił. Po pierwsze nikt w żaden sposób nie zareagował na jego niecodzienną obecność w tym miejscu. A po drugie, nie sądził, że w tak wąskim holu, od którego odchodziło pięć par drzwi, może zmieścić się tyle osób. Lecz on szukał zaledwie dwóch.

Kapitana Petersona oraz Cecylii Colline, której zostało powierzone to dziwne śledztwo.

O ile średniego wzrostu kobietę znalazł od razu, to jego przełożony musiał się ukrywać w jednym

z zagraconych pomieszczeń.

- Dzień dobry Colline – podszedł do kobiety stojącej w otwartych drzwiach do swojego gabinetu i wydającej kilka poleceń zdenerwowanemu chłopakowi w okrągłych okularach.

- Herbert Isaac tutaj? - odparła zamiast przywitania a on wzruszył ramionami.

- Wreszcie ktoś zauważył.

- Nie liczyłabym na poklask w tym miejscu. Prócz inspektorów raczej nikt tu pana nie kojarzy.

- Domyślam się – przyznał szczerze mężczyzna – oni żyją w świecie smoków.

- To też pański świat, panie inspektorze.

- W moim rządzi nauka i postęp. Nie wróżki i jednorożce.

- Jednak smok istnieje.

- Jestem pewien, że da się te sprawę logicznie wytłumaczyć. Ciało smoka musi być podrobione.

- Poznałabym.

- Nie sądzę. Do tego potrzebni są fachowcy – Colline urosła o kilka centymetrów lecz jej wyraz twarzy pozostawał niezmienny.

Czy to wszystko panie Isaac? Jestem dość zajęta. Czeka na mnie jedna ważna osoba.

- Rodzina zmarłego? - zakpił mężczyzna a Cecylia ze złością zacisnęła zęby – Nie liczyłbym na to.

- Naprawdę nie mam czasu – kobieta chciała wejść do swojego gabinetu lecz kolega po fachu powstrzymał ją, ściskając jej ramię.

- Gdzie jest kapitan Peterson?

- W gabinecie numer sześć. Życzę miłego dnia. - wyrwała się Herbertowi po czym spojrzała na wnętrze swojego biura i serce jej zamarło. - Stefano?! - zawołała chłopaka w okrągłych okularach.

- Tan panno Colline?

- A gdzie jest pan Lottar? Nasz malarz. Ten, co go zgarnęłam z ulicy.

- A nie ma go?

Zdenerwowana Cecylia weszła do niedużego pokoju ze starym biurkiem, sięgającymi sufitu regałami i malutkim, przytłaczającym okienkiem, w którym były zamontowane kraty. Spojrzała na półmisek z ciasteczkami, w którym zostały jedynie okruszki.

- I ciastek też już nie ma! Stefano! Zawiadom wszystkich. Mają go znaleźć! Niewysoki, brodaty facet przypominający kręgla! Alfred Lottar, lat trzydzieści cztery, wyszedł w szarym płaszczu do kolan i dotąd nie wrócił!

 

***

 

Nikt nie był tak zdeterminowany, aby odnaleźć Alferda Lottara jak Rebeka Frejds. Łagodna kobieta o nieprzeciętnej urodzie porcelanowej lalki, na której widok mężczyźni stawali jak wryci, prawie biegła przez kolorowe uliczki Tanaagh.

Na co dzień starała się nie angażować w swoją pracę na komisariacie i możliwie, nie rzucać się przełożonym w oczy. Była przeciętnym oficerem w Katedrze Dwudziestej Siódmej i zwykle parzyła kawę każdemu, kto ją o to poprosił. Czasem skoczyła do cukierni po ciasteczka albo podlała gdzieś kwiaty. Nigdy nie zajmowała się żadną poważną sprawą, unikała bycia w centrum uwagi, a w oczach całej komendy była tylko pokorną oficer Frejds, która z natury jest bardzo nieśmiała.

Lecz teraz zapłonęła w niej motywacja. Jasno określony cel, który musiał się ziścić,

w przeciwnym wypadku, kobieta mogła mieć poważne kłopoty. W jej głowie panował mętlik, narastała panika, będąca jej największym wrogiem.

Rebeka zatrzymała się, zdając sobie sprawę, że sekundy dzielą ją od zaprzepaszczenia swoich szans na odnalezienie pulchnego malarza. Oddychać, przemyśleć to, poszukać logicznego wyjścia, a nie histeryzować jak reszta komendy.

- Może ten misterny, ręcznej roboty naszyjnik dla ślicznej pani? - do świata żywych przywołał ją głos młodego chłopaka o nieco ciemniejszej karnacji. Miał dziwny akcent. Na pewno pochodził z jakiegoś ciepłego kraju, a nie z lodowatego Cellodrance.

- Co? - bąknęła głupio gdy przed jej oczami zaczęły się majtać czerwone koraliki.

- Dobra cena. Ręczna robota. Mam różne kolory. - chłopak zaczął grzebać w swojej szmacianej torbie na ramię, a wtedy pannę Frejds coś olśniło.

Sama zaczęła buszować po kieszeniach swojego różowego, pudrowego płaszcza. Jako oficer Katedry Dwudziestej Siódmej interesowała się wszystkim co mistyczne i miała odpowiednie wykształcenie, aby odróżnić buble od czegoś pożytecznego. W dodatku pozostawała w stałych kontaktach z personami, o których nigdy nie powinien się dowiedzieć Peterson, Colline, Isaac, czy ktokolwiek inny.

Wyciągnęła naszyjnik z białego złota. Na cienkim łańcuszku wisiała fantazyjne poskręcana gwiazda. Jej ramiona skrzyły się delikatnymi diamencikami, a na środku widniał lazurowy, bezkształtny kamień. Handlującemu chłopakowi od razu rozbłysły oczy lecz nie minęło pół minuty gdy pierzchł w jedną z uliczek z krzykiem.

Kobieta ugryzła się w palec. Na zranionym opuszku pojawiło się kilka kropelek krwi, które wytarła o bezkształtny klejnot. Kamień pojaśniał, przyjął zapłatę, a potem zadrżał wskazując Rebece drogę do mężczyzny, którego szukała.

Zerwała się z miejsca niczym sarna, orientująca się, że poluje na nią drapieżnik. Zgrabnie wymijała spieszących w swoją stronę ludzi a ściskana przez nią gwiazda drgała coraz mocniej. Oficer Frejds zdziwiła się gdy zdała sobie sprawę, że biegnie w stronę komendy. Czy to oznacza, że Lottar został już odnaleziony? Jeśli tak to coś nad nią czuwa. Jednak sprawa nie była taka prosta.

Kiedy kobieta chciała wbiec po schodach szerokiego budynku, w którym przebywali jej przełożeni oraz poszukiwany przez wszystkich malarz, drżenie gwiazdy osłabło. Rebeka zaczęła się więc wycofywać. Ruszyła wzdłuż ścian komendy. Naszyjnik ponownie zaczął szaleć. Szła coraz szybciej, powróciła do biegu, a jej oddech przyspieszył. Znajdowała się coraz bliżej samych tyłów budynku, które nie należały do najatrakcyjniejszych miejsc w mieście.

Między cuchnącymi śmietnikami odnalazła niskiego mężczyznę w szarym prochowcu. Był niczym w transie. Namiętnie kreślił swoje kolejne dzieło na ceglanej, brudnej ścianie. W jednej dłoni miał węgiel, w drugiej kolejne trzy kawałki, a przed sobą dwie postaci.

Jedna z nich siedziała tyłem. Rebeka widziała jedynie długie włosy opadająca na ramiona.

A ta siedząca naprzeciw niej była ewidentnie kobietą. Zatroskaną kobietą z dziwnie rozwartymi oczami.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Karawan 13.11.2016
    w Tannagh. Kiedy ...smok, ekscytacja sięgnęła - napisałbym; w Tannagh, kiedy.... smok. Ekscytacja sięgnęła...
    o które jest - kolejna lit...ówka.
    - Też pytanie.- napisałbym; No...wie pani...zdecydowanie tak! ( domniemywam, że facet walczy ze swoim strachem i poczuciem obwiązku. Próbowałbym to oddać - pewnie zrobisz to lepiej!).
    brwi na wyraz uprzejmego zdziwienia. - kto się zdziwił? inspektor? jeśli on to "uniósł brwi w wyrazie..."
    albo będzie - będziecie
    do swojego gabinetu - albo bez "do" albo "do jej gabinetu"
    Interpunkcja jest moim wrogiem, ale sprawdziłbym, bo wydaje mi się, że...
    Bardzo mi się podoba subtelność z jaką wprowadzasz magię, tajemniczy, "widzący" malarz, artefakt w rękach policjantki...czekam na ciąg dalszy. W mojej skali 9.
  • Miss Grey 14.11.2016
    Dziękuję za konstruktywny komentarz, z którego mogę coś wyciągnąć :) naprawdę, będę poprawiać i czytać tekst jeszcze raz. I rzecz jasna zapraszam do dalszej lektury ;)
  • Karawan 14.11.2016
    Czytam z wielką przyjemnością i zainteresowaniem.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania