Poprzednie częściNikomu ani słowa (cz. I)

Nikomu ani słowa (cz.5)

Zgon został potwierdzony. Lekarz nie miał najmniejszych wątpliwości i pozwolił, aby eleganccy panowie z zakładu pogrzebowego wynieśli panią Tallu nogami do przodu.

 

Herbata już dawno ostygła, kukułka w zegarze znów zajrzała do salonu żeby ogłosić godzinę czwartą. Przybita Abrill siedziała pośród kryształów, porcelanowych figurek kotków i piesków, książek oraz haftowanych serwetek jakby wszystko straciło sens. Przez różowe zasłony nie przebijał się ani jeden promień światła przez co pokój topił się w ciemnościach.

 

Lekarz, który potwierdził zgon czekał aż pracownicy zakładu pogrzebowego zejdą na dół i odjadą. Doktor Kuzma chciała uniknąć setki pytań zainteresowanych sąsiadów, którzy zawsze atakowali akurat ją. Może dlatego, że ma przyjemną aparycję i ludzie po prostu lubili do niej mówić? Albo boją się ludzi z zakładu pogrzebowego więc zaczepiają lekarza?

 

Wysoka, krótko ścięta blondynka ze skórzaną torbą w ręce, nie myślała o tym więcej i założyła płaszcz. Dzisiaj była już wolna. Mogła iść do domu. Ordynator jej oddziału wybiegł za nią ze szpitala w ostatniej chwili. Powiedział, że jest jeszcze jedna rzecz o jaką chce ją dzisiaj prosić, po czym zapewnił, że nie zajmie jej to sporo czasu. Nieboszczka, o której mówił przełożony zeszła w kamienicy, którą Kuzma miała po drodze do domu.

 

Lekarka zgodziła się więc od ręki. Wiedziała, że w klinice każdy zawsze ma coś do roboty, a stwierdzenie zgonu u starszej pani nie jest niczym nadzwyczajnym ani zanadto absorbującym. Większym problemem jest zwykle rozpaczająca rodzina zmarłego, która za każdym razem wiesza się ramienia Kuzmy i pyta, czy to oby na pewno jest zawał? A może mama jeszcze żyje? Może da się coś zrobić?

 

Teraz było inaczej. Blondynka znalazła się w znacznie gorszej sytuacji, w której jej empatia zostawała wystawiana na najwyższą próbę. W mieszkaniu zaśmieconym niepotrzebnymi bibelotami była jedynie córka staruszki. Przypadek o tyle zły, że doktor Kuzma powinna jakoś pocieszyć młodą kobietę, a może nie? Może powinna pożegnać się i wyjść?

 

Nigdy nie wiedziała jak się zachować w takiej sytuacji. Rudzielec wyglądał żałośnie pośród ciemności oraz rupieci wskazujących na mieszkanie osoby starszej.

 

- Wszystko w porządku? - lekarka zdobyła się na miły gest. Młodsza od niej kobieta nie zareagowała więc Kuzma powtórzyła – Proszę pani? Dobrze się pani czuje? Może potrzebuje pani czegoś na uspokojenie?

 

- N-nie – odezwała się po sekundzie lub dwóch – dziękuję. Wszystko jest dobrze tylko... - usiadła na tej samej pufie, na której siedziała dwie godziny temu. - to wszystko przeze mnie – złapała się za głowę po czym schowała twarz w dłoniach.

 

- Proszę się nie obwiniać. To był zawał. Z tego co wiem to pani matka miała problemy z sercem więc...

 

- Pani nie rozumie – Abrill weszła jej w słowo. Wysoka pani doktor zaczęła żałować, że nie rzuciła uprzejmego do widzenia i nie poszła w swoją stronę tak jak zamierzała. - to moja wina. Ja powiedziałam jej... - przez chwilę się zawahała – coś szokującego. Nie uszanowałam jej zdrowia.

 

- To nie jest pewne i mogło wydarzyć się w każdej chwili. Śmierci nikt nie przewidzi.

 

Nie odpowiedziała nic więc doktor Kuzma uznała to za znak do natychmiastowego odwrotu. Nie zakładając szalika ani rękawiczek, ukłoniła się lekko pogrążonej w żałobie dziewczynie i prędko skierowała się na klatkę schodową. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, odetchnęła z ulgą.

 

Już na pierwszym roku studiów profesor Dafford mówił żeby nie wchodzić w zbytnią interakcją z pacjentem ani jego rodziną. Lekarz ma leczyć, wykonywać swoje obowiązki a nie być ramieniem, w które mogą płakać i wyżalać się inni.

 

Przeklinając samą siebie, zeszła po równiutkich schodach. Im bardziej oddała się od mieszkania nieboszczki, tym lepiej się czuła. Jakby opuszczała ją zła aura. I nie chodziło tutaj o aurę jaka wytwarza się w towarzystwie trupów. Przez jej ręce przeszło już tyle umarlaków, że kolejny nie robił na niej wrażenia.

 

W tamtym mieszkaniu było coś innego. Coś bardzo przytłaczającego i złego. Kuzma stanęła przed bramą do strzelistej kamienicy. Instynktownie złapała się za prawe ramię. Miała wrażenie, że ktoś położył na nim dłoń. Lecz nic nie poczuła.

 

- Dziwne miejsce – mruknęła do siebie otrząsając się z zimnych dreszczy i ruszyła w stronę domu.

 

***

 

Trudno powiedzieć kto miał większe pretensje do kapitana Petersona, Cecylia Colline czy Herbert Isaac. Obydwoje byli urażeni przez to, że ktoś zmusił ich do swojego wzajemnego towarzystwa. Równie trudno jest orzec, kto w tym duecie żywił do siebie większą nienawiść.

 

Stary inspektor był znany ze swej pogardy do Katedry Dwudziestej Siódmej natomiast Colline gardziła nagannym zachowaniem Isaaca. Mężczyzna nie miał w zwyczaju być uprzejmym dla ludzi chyba, że dla Matyldy Korell, której panicznie się bał.

Kapitan Peterson był jednak nieubłagany w sprawie stworzonego przez siebie duetu i uznał, że współpraca dwóch jakże skrajnych osobowości z kompletnie różnych wydziałów jest świetnym sposobem na integracje. Bez widoków na zmianę decyzji przełożonego, Cecylia wraz ze swoim nowym partnerem siedziała u siebie w gabinecie, wpatrując się to w Lottara, to w namalowane przez niego prace.

Szkicownik pracujący na komendzie wykonał również kopie malunku widniejącego na ścianach budynku żandarmerii, aby był do niego stały wgląd, a inspektor Colline w międzyczasie wprowadziła Isaaca w szczegóły.

 

- Dlaczego pan to namalował? - spytała otwarcie kobieta i pokazała artyście jego pracę z martwym smokiem.

 

- Nie wiem – odparł obojętnie malarz nadmiernie zainteresowany swoimi butami.

 

- A to coś na ścianie?

 

- Nie wiem.

 

- Przestań kręcić – włączył się Herbert – musiałeś mieć jakiś powód. Co cię do tego nakłoniło?

 

- Bo ja wiem? - niedbale podrapał się po brodzie. Potem siorbnął ostentacyjnie nosem. Najwyraźniej był przeziębiony od ciągłego stania na mrozie. Oczy Cecylii rozbłysły. Niczym szczupak, rzuciła się przez blat biurka do znudzonego Lottara i złapała go za rękę, którą się drapał.

 

- Aha! - przyciągnęła ją do siebie odwracając tak, że mogła lepiej widzieć nadgarstek – Jesteś wróżbitą!

 

- Co? wcale nie – bronił się głupio.

 

- Masz tatuaż ważki na nadgarstku, masz nas za idiotów? Myślisz, że nie rozpoznamy symbolu twojego zakonu?

Lottar pobladł, a Isaac milczał żeby nie wyjść na jeszcze większego kretyna. Zakon? Myślał sobie spoglądając na wygiętą Cecylię i brodacza bliskiego omdlenia. Coś tam kiedyś słyszał, nie był ignorantem, ale uważał wszystkich ludzi z nim związanych za pajaców. Ogółem reagował na takie bzdety alergicznie. Nie chciał dopuszczać do siebie myśli, że coś takiego jak zjawiska nadprzyrodzone, czy najzwyklejsza, czysta magia istnieją chociaż dowody, które to potwierdzały, same pchały mu się pod nos.

 

- Praktykujesz? - Colline wreszcie puściła ulicznego malarza.

 

- Nie.

 

- Dlaczego?

 

- Bo nie.

 

- Nie jesteś aktywnym członkiem zakonu?

 

- Zakonu nie ma.

 

- Niby od kiedy?

 

- Rozpadł się – westchnął zapatrując się na malutkie okienko za głowami inspektorów. Kiwał się w przód i w tył niczym w transie i od czasu do czasu mruczał pod nosem - no tak, no tak.

 

- Pajac – nie wytrzymał zażenowany Herbert i wstał. - życzę miłej zabawy Colline.

Poszedł do wyjścia z gabinetu. Prawie wyrwał drzwi kiedy chwycił za klamkę. Poziom głupstw jakie mógł znieść na jedną dobę sięgnął właśnie zenitu. Zatrzymał się w niewielkim korytarzu, w którym urzędował Stefano, sekretarz całej Katedry Dwudziestej Siódmej, i wyciągnął sobie papierosa.

Chciał już sięgnąć po zapałki i odpalić fajka kiedy z jednego pokoju wyszła najpiękniejsza kobieta jaką w życiu widział. Chociaż nigdy tego nie robił, zagapił się na nią jak zwykły szczeniak lecz w miłym wgapianiu przeszkodziło mu nachalne ciągnięcie go za rękaw marynarki.

 

- Isaac, Isaac, co ty wyprawiasz?

 

- Przestań do cholery – odpędził od siebie Colline niczym natrętną muchę. Porcelanowa piękność gdzieś przepadła. - Czego chcesz?

 

- Co z Lottarem? Dlaczego wyszedłeś?

 

- A nie widzisz, że to jakiś błazen? - uwaga inspektora wróciła do obecnej czasoprzestrzeni. Mężczyzna odpalił papierosa.

 

- Ten facet ma wizje. Autentyczne wizje. Jest lepszym wróżem niż myśli.

 

- Pusta głowa, to wiele w nią wleci. Poza tym, wróżem? - otarł spocone czoło – To naprawdę ma formę męską?

 

- To żaden wstyd być jasnowidzem. Gdybyś wiedział jakie to trudne, inaczej byś śpiewał.

 

- Colline, czy wiesz jak wygląda leniwiec? – nachylił się, bo był wyższy od brunetki

o głowę. Ona nie wiedziała, czy to żart, a może ważne, sprawdzające pytanie więc po sekundzie zdecydowała się pokiwać głową – To wiesz, że ma bystrzejszy wyraz twarzy niż ten facet. Marnujesz czas. On sam nie wie dlaczego żyje.

 

- Dokąd idziesz? - mężczyzna zaczął się od niej oddalać pozostawiając za sobą ślad z papierosowego dymu.

 

- Do ciała smoka. Chcę zobaczyć co wykazała analiza. W przeciwieństwie do niektórych – syknął kąśliwie, zawieszając się na drzwiach wychodzących z katedry – ja lubię fakty.

 

Drewno uderzyło o framugę głośniej niż zazwyczaj. Wzburzona Cecylia zaciskała mocno szczęki, aby nie wybuchnąć. Jeśli tak dalej pójdzie to niedługo rozpocznie się nowe śledztwo

w sprawie zagadkowego zaginięcia Herberta Isaaca.

Wzięła głęboki wdech. Potem drugi. Dało jej to minimalne oczyszczenie chociaż największą ulgę poczułaby, mogąc oddać się destrukcji jakichś niewinnych przedmiotów. Wciąż zdenerwowana, powróciła do swojego gabinetu gdzie siedział apatyczny Lottar. Usiadła naprzeciw niego dziwiąc się, że tak szybko przeszedł z zakłopotania do bierności.

Zaraz potem dostrzegła kolejny obrazek, który namalował i spoczywał na jego kolanach. Malarz był raczej wykończony ciągłą pracą, a nie obojętny.

Colline zerknęła na nową pracę i zobaczyła portret Isaaca. Na pierwszy rzut oka, nic nadzwyczajnego. Banalny szkic narysowany od ręki, w pośpiechu, w nieładzie. Lecz im dłużej kobieta mu się przyglądała, tym więcej widziała. Dostrzegła baletnicę wkomponowaną gdzieś w ramię starszego inspektora oraz młodą dziewczynę, w tle. Bardzo malutką, ledwo widoczną. Tak drobną, że Cecylila musiała porwać kartkę z kolan malarza i przyłożyć ją bliżej oczu.

Dziewczyna z obrazka podawała komuś dłoń. A ten ktoś wyglądał jak smok.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Karawan 21.11.2016
    Psze Pani a czy smok musi być koniecznie zły? Skoro Go personifikujemy to może one smoki są i dobre? Czekam niecierpliwie na CD. 8,5=5

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania