Poprzednie częściNikomu ani słowa (cz. I)

Nikomu ani słowa (cz.4)

- Dlatego uważam, że to nie był stary smok. - zakończył triumfalnie, przypominający szkielet mężczyzna w krzywo zawiązanym krawacie. Chciał mówić coś dalej, lecz powstrzymał się, widząc jak do zajmowanego przez niego gabinetu wchodzi Herbert Isaac.

 

Inspektor bacznie przyglądał się wszystkiemu dookoła. Wszedł przez ciemnie drzwi ostrożnie, jakby podłoga miała się zaraz zawalić. Katedra Dwudziesta Siódma wciąż stanowiła dla niego nowość i kojarzyła mu się jedynie z zapomnianym składzikiem na miotły.

 

W każdym pokoju, do którego zajrzał, panował mniej więcej ten sam układ.

 

Biurko na środku, regały podtrzymujące sufit, dwa lub trzy fotele, każdy z innego kompletu, oraz to okropne, malutkie okienko z kratami. Isaac nie mógł pojąć jak można egzystować w takich warunkach. Jego gabinet był schludny - wszystkie szafki zawsze wypolerowane, okno lekko uchylone, aby w środku nie panowała duchota, do tego na jednej ze ścian wisiało lustro. Bardzo ważne, bo sprawiało, że pomieszczenie wydawało się być przestronne.

 

- Pan Isaac – chorobliwie chudy człowiek najwyraźniej go znał lecz inspektor nie znał jego, co nie było niczym nadzwyczajnym.

 

- Isaac tutaj? - w jednym z foteli siedział kapitan Peterson. Jako, że siedzisko było ustawione tyłem do wejścia, mężczyzna nie widział jak jego podwładny przez nie wchodzi.

 

- Dzień dobry kapitanie. Szukałem pana.

 

- Świetnie się składa. Też chciałem się z panem widzieć. Proszę usiąść – wskazał oliwkowe siedzisko obok siebie – zakończę rozmowę z panem Homerem i przejdziemy do swoich spraw.

 

Inspektor przez chwilę się zawahał. Nie był pewien czy chce słuchać tego, co ma do powiedzenia ten cały Homer. Z tego co się zorientował, chodziło o smoki. Temat równie interesujący, co przyglądanie się jak jak rośnie trawa. Skinął jednak głową w nadziei, że Peterson zaraz zakończy rozmowę i zajmie się nim. Z pewnością dostrzegł niekompetencję Colline i chciał mu przekazać nową sprawę, która poruszyła dzisiaj całe Tanaagh.

 

- Dobrze, a więc uważa pan, że smok był młody. Rozumiem. - kapitan profesjonalnie założył nogę na nogę i uprzejmie powrócił do swego skonsternowanego rozmówcy.

 

- T-tak – Bernard Homer starał się nie patrzeć na zdegustowanego Isaaca. Wiedział, że cokolwiek nie powie, inspektor i tak uzna jego słowa za brednie.

 

- A co może pan powiedzieć o tych kryształkach, które znaleziono przy smoku?

 

- To łzy – odparł pospiesznie mężczyzna. Peterson i Herbert wymienili spojrzenia.

 

- Smok płacze świecącymi kamieniami? - zakpił Isaac.

 

- Owszem. Smoki to stworzenia o niezwykłych właściwościach, niespotykanej anatomii oraz wybitnej inteligencji.

 

- Jak można wypłakać coś takiego? - irytował się inspektor.

 

- Mnie bardziej ciekawi, dlaczego? - dodał żywo zainteresowany kapitan z długim wąsem.

 

- Łzy smoka nie różnią się niczym od ludzki. Przynajmniej na początku – tłumaczył ekspert – dopiero gdy wypłyną, ulegają krystalizacji. To dziwna materia. Ani diament, ani kwarc, ani agat, ani inny znany nam minerał. To po prostu łzy smoka. Rzadka sprawa – dodał zakładając ręce na piersi. - zdarza się gdy smok naprawdę cierpi. Psychicznie lub fizycznie. A żeby do czegoś takiego doprowadzić trzeba się naprawdę mocno postarać.

 

- A więc mamy pierwszy trop – podsumował Peterson uderzając dłońmi o swoje uda. Zaraz potem wstał spoglądając znacząco na inspektora Isaaca, który również podniósł się ze swojego miejsca – mordercą jest ktoś, kto najprawdopodobniej był blisko związany z ofiarą.

 

- Mhm. – stary inspektor nawet nie próbował udawać zadowolonego. - Kapitanie – rozpoczął więc zupełnie innym, rzeczowym tonem. - może mi pan zdradzić powód, dla którego chciał mnie pan widzieć?

 

- Myślę, że z tego samego powodu, dla którego pan szukał mnie – wąsaty mężczyzna uśmiechnął się przebiegłe. - przydzielam pana do śledztwa w sprawie zabójstwa smoka. Będzie pan w nim uczestniczył jako asystent panny Colline.

 

Po tych słowach w gabinecie zapadła niemal namacalna cisza. Zestresowany Bernard nerwowo przełykał ślinę i wodził wzorkiem z inspektora Isaaca na kapitana Petersona. Jeden z nich był z siebie wyraźnie zadowolony, a drugi chwiał się na granicy złości. Patrzyli na siebie przez najdłuższe trzydzieści sekund w życiu specjalisty od smoków aż wreszcie Herbert pokręcił głową, a jego usta wykrzywiły się w grymasie niedowierzania.

 

- Ja asystentem Colline? Świat staje na głowę. Dlaczego właściwie ona prowadzi to śledztwo? Nie ma wystarczająco dużo doświadczenia, jest za młoda. Rozumiem, że potrzebny jest ktoś z Katedry Dwudziestej Siódmej. Dlaczego nie inspektor Gill?

 

- On nie żyje od sześciu lat – zdziwił się Peterson.

 

- Naprawdę? No... może racja. A pani Ownell?

 

- Oślepła i ogłuchła więc przeszła na emeryturę.

 

- Mandy Paletrow?

 

- Zwolniła się rok temu. Isaac – cierpliwość przełożonego zaczynała się powoli kończyć – panna Colline jest najstarszym inspektorem z tej katedry. Chcesz tego czy nie, to ona jest tutaj specjalistką. Lecz ty jesteś potrzebny po to, aby korygować swym sceptycznym okiem wszystkie wybujałe, magiczne, mistyczne, baśniowe teorie.

 

- Kapitanie, kapitanie! - nagle do gabinetu wpadł podekscytowany Stefano. - Ten malarz, o którym panu mówiłem się znalazł! Siedzi o tutaj! - wskazał krzesło na samym środku holu.

 

Dwóch mężczyzn wypadło z pomieszczenia, tratując niewtajemniczonego w temat, Isaaca. Razem przepchali się przez niewielki tłum, otaczający odnalezionego artystę, który wyglądał na oszołomionego.

 

- Colline, a ty dokąd? - stary, skonsternowany Herbert w ostatniej chwili zobaczył Cecylię wraz z ładną panią oficer, które szykowały się do wyjścia. Obie miały na sobie płaszcze, a niedoświadczona inspektor już chwytała za klamkę drzwi wiodących na główny korytarz.

 

- On znowu coś nabazgrał. Idę zobaczyć. A wy nie spuszczajcie Lottara z oczu.

 

***

 

Zaparzyła herbaty i zaniosła porcelanowy czajnik do salonu. Nadal była lekko roztrzęsiona. Nie mówiła nikomu o tym co zaszło ubiegłej nocy kiedy wracała do domu. Jednak przed jej matką nie dało się ukryć żadnych zmartwień ani trosk więc kiedy Abrill przyszła, aby ugotować razem z nią obiad, ona od razu wiedziała.

 

Młoda kobieta usiadła na pufie przy drewnianym stoliczku i nalała parującego napoju do dwóch filiżanek. Dostojna, zadbana pani siedząca naprzeciw niej w głębokim, kremowym fotelu obserwowała każdy ruch swojej córki.

 

Ciszę panującą pomiędzy matką i córką przerwała kukułka wyskakująca z naściennego zegara. Rozglądając się po przytulnym, pełnym szpargałów pokoju oklejonego tapetą w kolorowe kwiaty, obwieściła, że nastała godzina druga po południu.

 

- Mamo ja... - speszonej Abrill drżały dłonie. - ja nie wiem od czego mam zacząć. - surowe lecz kochające oczy matki lustrowały ją na wskroś. Filona Tallu była zdecydowaną, chłodną kobietą lecz potrafiła okazywać czułość. Kiedy zorientowała się, jak bardzo rozdygotana jest jej jedyna córka, postanowiła rozegrać całą rozmowę łagodnie i z taktem.

 

- Nie denerwuj się – poprosiła więc po chwili – jesteś tylko ty i ja. Napij się herbaty i opowiedz mi po kolei co się stało. Na pewno nie jest tak źle jak uważasz. - ruda Abrill histerycznie się roześmiała po czym z westchnieniem odgarnęła wszystkie niesforne włosy do tyłu.

 

- Mamo – patrzyła w lazurowe tęczówki Filony niczym opętana - ja zabiłam człowieka. - staruszka rozwarła zmęczone powieki. A więc to znowu się dzieje? - Nie wiem jak to się stało, ja po prostu szłam – dukała między łzami, które wypełniły jej oczy. Matce przyspieszył oddech – naprzeciwko mnie wyszła jakaś kobieta. Zadbana, młoda, miała takie wesołe oczy. Zaczepiła mnie – Filona złapała się za serce. Czekała aż Abrill powie, że to był wypadek – chciała czegoś ode mnie, mówiła Abrill, Abrill, jakby mnie znała,

a ja tylko chciałam się uwolnić z jej uścisku. Wtedy ona upadła, rozbiła głowę. To był wypadek. Mamo?

 

- Wystraszona pani Tallu złapała się kurczowo za serce. Czuła jak diametralnie przyspieszyło jej tętno, a plecy oblał chłodny pot. Miała wrażenie, że jej ciało zaraz eksploduje, a wszystkie organy wylecą na bogato zdobiony dywan.

 

Spanikowana Abrill siedziała na niskiej pufie z bezwiednie rozwartymi wargami. Ciałem jej matki targnęły silne dreszcze, cała dygotała na podobieństwo jeźdźca kurczowo trzymającego się w siodle. W jednej chwili wszystko jednak ustało, a blada dłoń opadła posłusznie na kolana kobiety około sześćdziesiątki. Oczy Filony zastygły w bezruchu wpatrzone w sufit. Były nienaturalnie, szeroko rozwarte, jakby dostrzegły ponad sobą coś naprawdę strasznego.

Abrill siedziała na miejscu niczym kamienna figura, a w jej głowie znów huczało to jedno słowo. Śmierć, śmierć, śmierć.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Karawan 14.11.2016
    ciemnie - literówka
    a wszystkie organy wylecą na bogato zdobiony dywan. - wnętrzności rozprysną się na bogato zdobiony dywan
    Jak tak dalej pójdzie to przestane całkiem marudzić - świetna progresja! Czekam na CD.
  • Miss Grey 14.11.2016
    Z tymi organami to faktycznie lepiej. A marudzenie jest dobre, bardzo pomaga ;) ech czas zacząć wprowadzać poprawki, a nie się obijać. Dziękuję ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania