Oberża 11
„Jak to możliwe, że nie dostrzegłem?” Zastanawiał się Sadrigo pełen wściekłości. Gdyby mógł, rozerwałby je w strzępy. Krew tętniła w uszach a w ślad za tym przyszedł następny atak. Ból w trzewiach, mięknące nogi, szum w uszach i strach. „Szybko do wygódki” myślał, drepcząc pospiesznie.
Spocony i słaby, ale jednak nie ubrudzony podniósł się z kolan przy cuchnącym otworze latryny. Wytarł siedzenie, wciągnął szaty i wypluł gorzką ślinę, pozostałość wymiocin. Zataczając się wyszedł ze śmierdzącej komórki. Ze stojącego nieopodal dzbana pociągnął łyk wody z winem i przepłukał usta. Z lustra na ścianie spoglądał na niego, trupio zielonkawo-żółty, ongiś potężny mag.
Krok za krokiem na nogach grożących, że dalej nie poniosą, dotarł z powrotem do fotela w hallu. Przywołał Warkota.
– Pójdziesz do matek moich wcieleń. Masz być niewidoczny, ale chcę widzieć i słyszeć to co ty. Idź!
Wielki biały kot zniknął bezszelestnie.
Gor słuchał uważnie relacji kobiet, a jego brat wędrował po jaskini, przyświecając sobie pochodnią. Propozycja Gora przedstawiona w czasie, gdy zmierzali do jaskini była świetna, musiał to przyznać. Choć miała jedną wadę – była propozycją Gora, a nie jego. Jednak lata w wojsku nauczyły go, że czekanie na stosowną chwilę jest skuteczniejsze niż natychmiastowe działanie. Utwierdzał się w decyzji, póki co, zgodnego działania. Ostanie miesiące ostro dały mu się we znaki. Potrzebował odzyskać siły, a przedstawiony plan wpisywał się bardzo dobrze w niezbędną regenerację.
Doszedł właśnie do ostatniej, najmniejszej skalnej komnaty. Podłogę do połowy wysokości ścian wypełniały łupy. W bezładzie leżały obok siebie futra i zbroje, broń i worki nie wiadomo z czym, a na środku tej sterty stał kociołek z monetami, agrafami, zausznicami, bransoletami, a nawet i srebrnie błyszczącym kielichem. Głosy rozmawiających w głębi jaskini rozbrzmiewały niezrozumiałym echem, a Mor stał w migoczącym, słabym świetle. Rozglądał się. Po długiej chwili, powoli ruszył z powrotem w towarzystwie cieni tańczących obok i nad nim, schodził w dół do największej groty z wodą kapiącą ze stropu, potem dalej ku kobietom i bratu.
Ten, jakby czekał na jego powrót, zaczął:
– Toana prawi, że czuje coś złego. To samo Juna i Stiga. Chcielim stąd iść, gdy zima ustąpi, ale... Jak widać trza nam przenieść się do warowni i to skoro. Jutro, przed świtem Mor pobieży do Duba i Niedźwiedzia. Wrócą pewnikiem gdy zmierzchać będzie. Kolejnego dnia weźmiem co nam niezbędne i ruszym do stanicy.
– A co zresztą, coś ją w górnej komnatce rzucił? – spytał Mor
– Pierwej trza nam uładzić sobie życie, a to, cośmy zebrali i złożyli, nie ucieknie. Lada dzień Stiga powije dzieciaka. Gdy tak się stanie trza nam siedzieć na jednym miejscu. Musimy, co prędzej wybrać; zostajemy tu czy idziem na polanę.
Hrookaw, jak wszystkie demony, słyszał doskonale. W bezpośrednim sąsiedztwie potrafił również słyszeć myśli. Mniejszy demon zaklęty w białym tygrysie nie był dla niego niczym ani nowym, ani też w żadnym stopniu groźnym. Gdy szedł w ciele chudzielca do siedziby maga, wyczuł go z daleka.
Jak przewidział jego obecny mocodawca, nie został rozpoznany przez wcielonego w kota.
Związany rzuconą na czarodzieja klątwą, osłabił go wysysając z niego moc. A potem kolejnymi („ach, jakież to smakowite!” - myślał) atakami zabierał mu siły i życie poszukując w nim wszelkich resztek czegoś, co u ludzkiego gatunku nazywano niegodziwością. Mag może i mógłby mu zagrozić, gdyby go rozpoznał i nie wpuścił do swojej siedziby. Demon jednak podał swoje prawdziwe imię, a to że mag nie posłyszał, lekkiego jak tchnienie, H na końcu przestawionych liter nie było jego winą. Powiedział przecież; „Woorakh imię me brzmi”, a w odpowiedzi posłyszał, „niech wejdzie”.
„Taak..., to najlepsza z umów jakie zawarłem ze śmiertelnikami”” – myślał, powodując jednocześnie częścią swojej istoty kolejny atak śmiertelnej choroby.
Sadrigo właśnie stracił przytomność waląc się bezwładnie w ciasnym korytarzyku wiodącym do uzdrawiającej wanny, a demon, porzucając cielesną powłokę chudego młodzieńca, przemieścił swoją prawdziwą postać do jaskini w której, wewnątrz młodej kobiety, rozwijało się drugie życie wypełnione esencją zła.
Na zewnątrz w lesie, olbrzymi biały tygrys, czuwający choć niewidoczny na tle zalegającego śniegu, poczuł że z mag jest bliski śmierci i ruszył wielkimi susami z powrotem.
Nad wiekowymi drzewami kniei wznosiło się powoli ogromne kolisko lśniącego księżyca. Ciemność rozpadła się na trzy płaszczyzny: Bezdenny granat nieba posypany lśniącym pudrem gwiazd, szarość śniegu przetykaną drobniutkimi błyskami odblasków i najgłębszą czerń cieni.
Komentarze (4)
nie podoba mi się takie coś w nawiasach jakości... zapisu. Tak poważnie mówiąc, to sam nie wiem jak to lepiej zrobić, ale chujowo wygląda...
"zalegającego śniegu poczuł, że z mag jest bliski śmierci" - to mi też nie bardzo - z mag... - niby wiem, ale jakoś...
Ok. skromniutki jesteś w tym tekście :) Pzdr
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania