Spis śmiertelnych zachcianek - część 1
Tego dnia Jędrek Jędrucha Drzewicki zrobił wyjątkowo długą listę zakupów. Usiadł przy stole w maleńkiej kuchni, spojrzał w okno, za którym rozciągała się błękitna połać nieba i wyjąwszy kartkę z długopisem zaczął spisywać produkty. Wcześniej rozbił rekonesans. Zajrzał do lodówki, do chlebaka, w szafki, gdzie zwykle trzymał czekolady, batony i paluszki. Okazało się, że jego zapasy mogą niejednemu podsunąć myśl, że Jędrucha przymiera głodem, a nocami płacze w poduszkę nad swym losem.
Gdy zapisał ostatni podpunkt – cztery batoniki czekoladowe, dowolne, przeczytał wszystko jeszcze raz i schował kartkę do portfela. Potem spojrzał na zegar, wiszący nad drzwiami. Dochodziła dziewiętnasta. Była połowa maja, więc za oknem wciąż było widno, ale nie zamierzał już ruszać się z domu. Wstał i poszedł do pokoju, jednego z dwóch w całym mieszkaniu. Drugi służył za sypialnię i coś na kształt gabinetu pracy. Uczył się tam do sesji, często pisał i czytał. Nie lubił ułożyć się z książką na łóżku. Wtedy zwykle zasypiał po kwadransie z lekturą na piersi i strużką śliny spływającą leniwie po brodzie.
W pokoju dziennym stał telewizor, kineskopowy, ale wystarczający na potrzeby przeciętnego studenta. Jędrek włączył trzydziestodwucalowego Philipsa i przeszukał kanały. Nic, zupełnie nic. Miał wrażenie, że telewizja od jakiegoś czasu biega w kółko, wyświetlając to samo, tyle że gorsze, bardziej zmęczone i o zgrozo – coraz durniejsze. Przez moment naprawdę miał ochotę wstać i iść do tego cholernego supermarketu po zakupy. Pal licho, że kupowanie chleba i bułek wieczorem to niezbyt rozsądny pomysł, a w dziale mięsnym moherowe berety z osiedla wykupiły co smaczniejsze kąski, zostawiając młodym, słabym wilkom jeno kości oblepione skórą i śladowymi ilościami mięsa.
Na jedynym kanale, który w założeniu miał pełnić funkcję zbiorową kodowanych kanałów National Geographic, amerykańskie rekiny handlu biły się po raz kolejny o pieprzone magazyny w jakieś pieprzonej Dakocie, albo innej zasmarkanej Kalifornii. Mało go to kręciło. Za dzieciaka mieli w mieszkaniu telewizję satelitarną. Cartoon Network, Disney Channel, Jetix, który potem przechrzcili na Disney XD. Okazało się, że po dwóch latach nawet taki pakiet może się w końcu znudzić. Jędrek nie miał nic przeciwko, ale ojciec już tak. Narzekał, że gówno nie satelita i że płacą za to samo, co inni mają niemal darmo, blablabla. Przyjechali mili panowie, zawinęli wszystko na cacy i zrobiło się nudno. Ale tylko przez moment, bo przyszła era szybszego internetu i Jędrucha na dobre wpadł w łapska dobrodziejstwa „neta”.
Kanapę Jędrucha miał wygodną, ale starą i pachnącą minionym wiekiem. Na bokach nosiła ślady zadrapań, głównie po kotach, które w domu ciotki Petroneli, skąd mebel przywędrował, miały swój azyl. Jędrek spoglądał co i rusz to w okno, to w telefon, a to na telewizor. Myśl, że nastał o to piątkowy wieczór była dla niego jak błogosławieństwo zrzucone przez niebiosa. Pośród ciemiężących obrazów, jawiła się niczym pejzaż przedstawiający jakąś bliżej nieokreśloną krainę, gdzie wiecznie jest wiosna, a śmierć nie ma tam dostępu. W końcu cały ten proces podzielnej uwagi poskutkował tym, że Jędrek najpierw przechylił głowę bliżej poduszki, a potem zamknął oczy i odpłynął już na dobre. Za jakiś kwadrans, kiedy smacznie i spokojnie spał, przez uchylone okno do pokoju wdarły się pierwsze silniejsze podmuchy wiatru niosącego ze sobą ciężkie, burzowe chmury.
****
Gawron przycupnął na parapecie, rozprostował skrzydła, a potem wydał z siebie gardłowy odgłos. Poczuł, jak fala wiatru uderza go w bok. Spojrzał w stronę nadciągających chmur. Były ciemne, miejscami prawie tak czarne jak on. Niosły ze sobą zło. Było go dużo, wyczuwał każdy strzęp tej tajemniczej, niebezpiecznej aury. W z pozoru pustych oczach błyskały ogniki. Gdy kolejna fala zetknęła się z jego ciałem, odskoczył na bok i zaczął przyglądać się wnętrzu mieszkania Jędrka. Gdyby chłopak stanął w drzwiach, mógłby dojść do wniosku, że ptak zainteresował się jego portfelem. Gawron ponownie wydał z siebie odgłos przypominający trochę krakanie kruka. Nawałnica zbliżała się coraz szybciej. Słychać było pierwsze, na razie jeszcze ciche grzmoty. Ludzie na ulicach znikali w sklepach, domach, autach. Na dachach bloków zbierały się zgraje gawronów i wron. Wszystkie czekały, aż zło nadejdzie i wybierze ofiarę.
Komentarze (14)
w nim jeszcze nic (wiem, to dopiero początek). Na szczęście zakończenie dało odrobinę miłego niepokoju.
Zobaczę co będzie dalej.
Pozdrawiam
"Potem spojrzał na zegar, wiszący nad drzwiami." - zbędny przecinek
"Myśl, że nastał o to piątkowy wieczór" - oto
trochę usypiający początek, ale końcówka obiecuje coś intensywniejszego. Napisane zgrabnie, niezła stylizacja, opisy bogate, może wręcz aż nazbyt wchodzące w szczegóły, ale taki styl... Ogólnie dobre.
Ha! Właśnie wyraziłam na to nadzieję pod kolejną częścią :D
Zapomniałbym:
Dobry, chwytliwy tytuł.
Ale nie przyzna się do tego głośno. Dziękuję za komentarz
"Narzekał, że gówno nie satelita i że płacą za to samo, co inni mają niemal darmo, blablabla." - jakież to pięknie polskie😌😌
Bardzo zręcznie napisane: czyta się płynnie i polski klimacik jest na duży plus👍👍
Dziękuję za dobre słowo. Fakt, to zdanie trochę zgrzyta w odbiorze jak się je tak wyjmie. Poprawię :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania