Spis śmiertelnych zachcianek - część 3
Kacper Kacpi Bronek szedł długą, prostą ulicą (Grunwaldzką, a jakże!) pogwizdując radośnie, niczym dzieciak, który właśnie dostał od mamy największego w życiu lizaka. Minął aptekę, dwa butiki i lokalną burgerownię, gdzie zresztą często się stołował z ziomkami. Zawsze brał wtedy zestaw z burgerem Pa jakie bydle, frytkami i ostrym sosem. Kiedy się w niego wgryzał, wszystkie problemy pryskały jak bańki, świat stawał w miejscu, ludzie znikali – był tylko on i rozkosz rozpływającej się w ustach wołowiny.
W ulicę skręcił razem z Żanetą. Szli podwórkiem pomiędzy starymi kamienicami, pamiętającymi czasy dwudziestolecia międzywojennego. W starych, drewnianych oknach migotały światła telewizorów i lampek nocnych. Przy dobudowanych składzikach spał czarny jak węgiel pies. Żaneta ścisnęła wtedy Kacpiego za rękę.
– Nienawidzę tych twoich skrótów – jęknęła cicho, jakby bała się, że obudzi pomrukujące w ciemności potwory.
– A ja je uwielbiam. A w ogóle to nie ściskaj mnie tak mocno. Tą ręką zmieniam biegi – powiedział i wyrwał dłoń z uścisku Żanety, co dziewczynie nie spodobało się wyraźnie.
– No, pewnie. Pierdol się Kacper. Wracaj na chatę. – Uderzyła go otwartą dłonią w pierś. Potem kopnęła w kostkę i odeszła szybkim krokiem. Po chwili była już częścią ciemności.
Macie rację. Kacper Kacpi Bronek był durniem jakich mało. W budzie narzekał, że dziewczyny omijają go, jakby nosił wszystkie syfy świata, ale o swojej ślepocie nie miał w ogóle pojęcia. Zresztą, jego „najlepsi” ziomkowie z pełną premedytacją nie skłaniali się, by go uświadomić. Miesiąc wcześniej, gdy Magda z równoległej klasy wręcz opluła Kacpra, za to, że ten nic nie robił sobie z jej zalotów, swoją szansę wywęszył Aro – kumpel z ławki Kacpiego i po tygodniu chwalił się wszystkim, że Magda lubi ostre rżnięcie na dachu bloku.
Kacper mieszkał na osiedlu „wedlowskim”. Numer bloku nieparzysty, cztery piętra i smród gotowanej kapusty z zeszłego tygodnia na klatce. Domofon nie działał od roku, co było bezpośrednią przyczyną fekalnych niespodzianek na schodach w sobotnie, niedzielne, a czasami i poniedziałkowe poranki. Kacper nienawidził tego bloku, całego osiedla i swojego mieszkania. Pokój miał mały, z jednym oknem wychodzącym na ogródki działkowe po drugiej stronie ulicy. Łóżko, biurko, szafa na ciuchy – wszystko. Chciał komodę, ale żadna nie pasowała. Wszystkie, nawet te najmniejsze były po prostu za duże. Noc była zimna. Podeszczowa aura wciąż unosiła się w powietrzu. Gdy przechodził przez jezdnię, poczuł lodowaty dreszcz muskający go po plecach, potem udach i łydkach. Jak lodowy bicza zwiastujący karę za olanie Żanety.
Zrobił maksymalnie dwa kroki. Stanął jak wryty niemal na środku jezdni. Ulica była pusta, znikąd aut, znikąd ludzi, tylko on i… postać. Odwrócił się powoli. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakiś patus z kamienic, między którymi skrócił sobie drogę. Ale patusy zwykle nie były wysokie na ponad dwa metry, wychudzone i cuchnęły czymś, co Kacper nie potrafił nazwać. Zrobię to za niego. Postać śmierdziała trupem, śmiercią, ziemią pełną robactwa i wszystkimi plugastwami, jakie urzeczywistniają się w chorych myślach reżyserów slasherów i sennych koszmarach.
– Kim ty… – zdążył wycedzić Kacper, zanim palący ból rozlał się po ciele od brzucha na wszystkie strony.
Chłopak zakrztusił się, kaszlnął i splunął ciemną breją na ulice. Oczy wyszły mu z orbit. Przecinały je niezliczone autostrady czerwonych żyłek. Chwycił dłonią epicentrum bólu – tuż nad pępkiem. Wolał nie patrzeć, co się tam znajduje. Postać, która stała obok niego z wyciągniętą ręką oddychała ciężko i szybko. Po chwili jednak zaczęła tracić na wyrazistości, zresztą jak cały świat. Ból palił wnętrzności, wypełniał myśli śmiercią. Kacper spojrzał w stronę swojego osiedla. Nie było widoczne. Miał jeszcze ponad kilometr drogi. A może się uda, może obudzi się cały i zdrów. Przecież miał jeszcze przed sobą całe życie, co nie?
– Chleb, pepsi, szynka farmerska, kiełbasa podwawelska… – Reszty nie usłyszał. W najbardziej groteskowych snach nie przypuszczał, że ostatnią rzeczą, jaką usłyszy, będzie pieprzona kiełbasa podwawelska. Nienawidził jej.
****
O poranku wszystko było inne. Szczególnie tyczyło się to sobotnich poranków. Puste małpki walały przy klatkach schodowych, w parkach, na ulicach i obowiązkowo pod komisariatem policji. Zanim miasto na dobre się obudziło, pierwsze zbłąkane owieczki ruszały na pastwiska.
Bezdomny Janek zerwał się z ławeczki trochę po piątej. Czuł przeszywające go zimno. Płaszcz przeciwdeszczowy był dobry, gdy padało, ale bezużyteczny, kiedy potrzeba ciepła. Mężczyzna ruszył trochę kulawym krokiem w losowym kierunku. Szukał czegoś, co może go zainteresować. Kopnął z rozpędu martwego gołębia. Truchło poderwało się z ziemi, przeleciało dobre dwa metry i padło obok studzienki. Łebek zakręcił się delikatnie, puste oczy nadal spoglądały wszędzie i nigdzie. Nagle Janek zobaczył radiowóz. Potem drugi i jeszcze ambulans. Wszystkie stały blisko siebie na Grunwaldzkiej. Uśmiechnął się, pokazując światu dwa ostatnie zęby, a świat był z tego bardzo wdzięczny.
Dotarł do skrzyżowania. Niedaleko rozciągała się taśma policyjna, stali dwaj rośli gliniarze. Obaj przyglądali się elementowi społecznemu imieniem Janek.
– Panowie… jestem z prorokotury – wydukał, smarcząc w rękaw.
Policjanci popatrzyli po sobie. Jeden – ten po lewej, położył dłoń na pałce, ale jego kompan ostudził ofensywny zapał. Pokiwał delikatnie głową.
– Idź Janek w drugą stronę. Nie ma tu nic dla ciebie – powiedział spokojnym głosem funkcjonariusz.
Bezdomny ciągle się uśmiechał. Wyglądał jak człowiek, który nie ma w życiu zmartwień i chyba rzeczywiście tak było. Jedyny prawdziwy szczęściarz w mieście.
– Jak to tak? A prokotutura? Co tam chowacie?
– Wykopaliska archeologiczne – skłamał policjant z miejsca, nie analizując większego sensu wypowiedzi.
– Dinozauuuury?
– Coś innego, nie wiadomo jeszcze co. A teraz spadaj, bo pójdziesz na dołek za utrudnianie roboty.
Janek wyraźnie spoważniał. Zmarszczył czoło i przybrał pozycję nabzdyczonego dzieciaka.
– Ale z was kumple… – syknął i oddalił się niespiesznym krokiem. Było piętnaście po piątej.
Kilka chwil później policjant stojący po lewej zapytał cicho tego drugiego:
– Znałeś tego co tam leży?
Tamten tylko pokiwał głową z wyraźnym smutkiem. W myślach, jak wiatr podczas nawałnicy, szumiało mu jedno słowo, potem doszło kilka innych i całość stworzyła zdanie, które miało w sobie sporo żalu, szczyptę zaciekawienia i nutę niezrozumienia.
Komentarze (17)
"odeszła szybki krokiem." - szybkim
"Kacper Kacpi Bronek był durniem jak ich mało." - jakich
"Jedne – ten po lewej" - jeden
Trochę horrowo i zaczyna się dziać. Napięcie rośnie, tajemniczy potwór zaczyna zabijać i ciekawe co z tego wyniknie...
I dziękuję za komentarz o raz rekonesans po tekście :)
Nadal czyta się bardzo dobrze.
Pozdrawiam
"Mieszkał na osiedlu „wedlowskim”. Numer bloku nieparzysty, cztery piętra" - kto mieszkał? Dodaj Aro przed mieszkał
Odnotowałam pierwszą śmierć na liczniku:D.
Liczni zgonów istotnie ruszył i teraz pytanie gdzie się zatrzyma? Sam tego nie wiem :D
Ależ wrzucaj, jeno coby spójnie było :D
A Ty widzę Bubo bubo ;)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania