Poprzednie częściAbaddon rozdział 1

Abaddon rozdział 8

Szebora skryła się za szopą Ciesławy, drżąc z zimna, choć pewnie bardziej z emocji. Jeśli ktoś ją zauważył – a pomyślała, że to możliwe – nie zareagował. I wtedy dziewczynka zdała sobie sprawę, że traktują ją podobnie, jak Starą Wiedźmę. Była dla nich kimś, z kim nie chcieliby mieć do czynienia, lecz dostatecznie się jej boją, by wziąć sprawę we własne ręce i pozbyć się jej na zawsze. Jednak któregoś dnia z pewnością spróbują. Choć może już się odważyli, angażując Ciesławę? Im dłużej Szebora o tym myślała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że to ona miała być ofiarą, a nie niewinny staruszek.

– Do zobaczenia, kochana! – zawołała Ciesława, wytrącając Szeborę z ponurych myśli. Wylewnie ucałowała na pożegnanie sąsiadkę, po czym skierowała się do obory.

Dziewczynka przełknęła ślinę, bo Ciesława wreszcie została sama. To dziwne, ale dobrze pamiętała czasy, gdy jako kilkulatka bawiła się z jej synami. Ta z pozoru miła kobieta częstowała dzieci wypiekami i pozwalała zrywać ze swoich drzew śliwki. Szebora i Jeromił uważali ją za najlepszą ciotkę, choć nigdy nie zdradziła, że faktycznie łączy ją z nimi pokrewieństwo krwi.

Szebora wyszła z ukrycia w tym samym momencie, w którym Ciesława opuściła oborę i skierowała się do chałupy. Zaprzątnięta myślami nie zauważyła dziewczynki, dopiero trzeszczenie śniegu spowodowało, że odwróciła się raptownie.

– O! – zakrzyknęła na widok Szebory.

– Dzień dobry, chcę tylko to oddać. – Wysunęła przed siebie kosz. Drżały jej ręce.

– Jaka miła z ciebie dziewczynka, ale...

Na ustach kobiety pojawił się słaby uśmiech. Nie dosięgał oczu. Jeszcze nigdy tak na nią nie patrzyła, jakby zapomniała o dawnych czasach.

– Ale nie musiałaś się fatygować. – Odebrała kosz i skupiła wzrok na dłoniach Szebory. – Chyba porządnie zmarzłaś...

– Trochę. – Podkurczyła zdrętwiałe palce u stóp w za dużych butach. Zapomniała wepchnąć w nie świeżą słomę.

– Lepiej wracaj szybko do domu, bo się rozchorujesz. – Powiedziawszy to pchnęła drzwi do chaty i weszła.

– Pani Ciesławo...?

Strząsnęła z chusty śnieg i odwróciła się zaniepokojona.

– Słucham cię kochaniutka?

Szebora postąpiła do przodu kilka kroków i przytrzymała drzwi na wypadek, gdyby tamta zechciała je przed nią zamknąć.

– Zmarł mój dziadek.

Kobieta zacisnęła usta w wąską linię. Trudno było odgadnąć o czym pomyślała.

– Jestem prawie pewna, że zaszkodziła mu susz, którą od pani dostaliśmy. – Wyciągnęła z kieszeni woreczek. – Może mi pani wytłumaczyć dlaczego zmarł, gdy tylko wypił z tym herbatę?

Na szyi kobiety wystąpiły czerwone plamy, prawie tak jaskrawe, jak jej policzki. Spojrzała na woreczek, jak na szczura. Wydawało się, że się cofnie, ale zrobiła coś innego – wyszarpnęła go z ręki Szebory i nerwowo ścisnęła różowymi od mrozu palcami.

– Na boga! Co ty opowiadasz, dziewczyno? W środku są nieszkodliwe zioła, nie mogły mu zaszkodzić w żadnym wypadku. Głęboko ci współczuję, ale przecież był już bardzo stary, prawda? I schorowany. Chyba nie miałaś nadziei, że wydobrzeje? – Urwała i przełknęła ślinę. – Wybacz. Pewnie wydaję ci się szorstka i nieczuła. Ale naprawdę jest mi przykro. Twój dziadek był dobrym człowiekiem. Bardzo go wszyscy ceniliśmy. Mam nadzieję, że jego dusza spoczywa w pokoju.

Szebora poczuła skurcz w sercu i przez chwilę bała się, że Ciesława zdoła wyczytać z jej twarzy niewypowiedziane myśli. Ale ona poderwała wzrok ponad jej głowę i rozejrzała się.

– Wyraźnie potrzebujesz otuchy. To dlatego tu przyszłaś, mam rację? Chodź.

Chwyciła Szeborę za rekaw i wciągnęła ją do izby.

– Nie mogę cię odesłać do domu w tym stanie. Nie ma mowy! Śmiało, rozgość się. Niedawno rozpaliłam, zaraz odzyskasz zdrowe rumieńce.

Szebora rozejrzała się bacznie, poprawiając nerwowo szal dziadka. Pomieszczenie wypełniało zatęchłe, gryzące powietrze. W kącie zalegały narzędzia rolnicze, widły, noże zawieszone na hakach, motyka i worek ze zbożem. Ściany podpierały skrzynie. Niektóre były otwarte, wypełnione po brzegi ubraniami. Poplamiony resztkami jedzenia stół uginał się od glinianych misek, kiszonek w słojach, bukietów czosnku i zeszłorocznych ziół. W zacienionym miejscu spostrzegła kawałki suszonego mięsa na sznurach przywiązanych do belki sufitowej. Skupiła się na nim dłużej, zdając sobie sprawę, że dawno nie jadła, lecz i tak nie byłaby w stanie niczego przełknąć.

Ciesława miała inne zdanie na ten temat.

– Napijesz się gorącego mleka? Zaraz je podgrzeję. Od razu postawi cię na nogi.

Szebora wzdrygnęła się i jeszcze raz spojrzała na noże. Były proste, z drewnianymi rękojeściami, ich ostrza lśniły w blasku płomyków świec. Poczuła mrowienie w opuszkach palców. Zwinęła je w pięść.

– Nie stój tak, siadaj na taborecie. – Ciesława wskazała dziewczynce miejsce. – Jesteś okrutnie chuda. Jeszcze mi tu zemdlejesz.

– Nic takiego się nie stanie.

– A jednak wolałabym żebyś spoczęła. Patrzysz na wszystko, jak mały, głodny lis. Można się poczuć nieswojo. – Zaśmiała się, z sobie tylko znanego powodu, po czym chwyciła za bańkę z mlekiem i przeszła z nią na drugi koniec pomieszczenia.

Chwilę się krzątała. Szebora nie odrywała od niej wzroku. Ruchy Ciesławy były energiczne, nieco nerwowe. Trzaskała naczyniami i mieszała mleko drewnianą łyżką, ochlapując podłogę. Gdy Szebora usłyszała bulgotanie w naczyniu, ścierpła jej skóra. Opadła na taboret z wrażeniem, że traci resztkę sił, a wnętrzności wywracają jej się na drugą stronę. Pochyliła się głęboko, próbując zapanować nad nieprzyjemnymi wrażeniami. Nagle poczuła obecność Ciesławy. Bardzo blisko.

– Wiem, co czujesz.

Poderwał na nią wzrok.

– Moja rodzina też poumierała. To takie przykre. Przez długi czas nie opuszczało mnie wrażenie, że straciłam dach nad głową, a przecież byłam już mężatką. Czekają cię trudne chwile, to pewne, ale poradzisz sobie. Jestem o tym przekonana.

Uśmiechnęła się łagodnie i wetknęła jej w dłonie kubek z mlekiem. Szebora kurczowo zacisnęła wokół niego palce. Ciepło przyjemnie muskało skórę, ale zapach budził niepokojące skojarzenia.

– Ziemię skuł lód. Nie mogę pochować dziadka... – wymamrotała.

– Och... Nie myśl o tym teraz. Później się tym zajmiemy. Nie zostaniesz z tym sama.

– Dlaczego jest pani dla mnie taka miła?

Nachyliła się, aby ich oczy się zrównały.

– Dlaczego? Bo na to zasługujesz.

Szebora przetrzymała jej spojrzenie i Ciesława pierwsza przerwała kontakt wzrokowy. Przysunęła sobie drugi stołek i usiadła na nim z westchnieniem.

– Ech, nie mówmy o przykrych rzeczach. Wkrótce nadejdzie wiosna, a z nią nowe nadzieje. Mam rację?

Szebora uniosła kubek do ust, aby ogrzać ciepłą parą czubek nosa. I wtedy zdało jej się, że widzi jakiś cień na powierzchni mleka, uformowany na kształt twarzy. To nie była jej twarz. Zatrzęsła się, prawie wypuszczając naczynie.

– Za gorące? – Ciesława wyprostowała się, nagle bardzo skupiona.

– Nie. Jest doskonałe. Dziękuję. – Oparła kubek na kolanie i zerknął w kierunku okna. Nadciągał zmrok. – Kiedy zjawi się pani mąż?

– Mój mąż? Dlaczego o niego pytasz? Obawiasz się go? Bywa gruboskórny, to prawda, ale zyskuje przy bliższym poznaniu. Nie martw się, wróci późno. Natomiast nie wiem, co porabiają chłopaki. Ostatnio ciągle się gdzieś włóczą. Coraz trudniej ich dyscyplinować. Gdy byłam w ich wieku, nie mogłam liczyć na żadną swawolę!

– Spotkałam ich przy stawie.

Uniosła brwi.

– Doprawdy?

– Tak. Zdziwili, gdy wspomniałam, że niedawno odwiedziła nas pani z mężem. Chyba mi nie uwierzyli.

Ciesława dotknęła płatka ucha.

– Możliwe, wiesz... Po tym wydarzeniu z twoim bratem wszystko się zmieniło. Długo nie wychodziłaś z domu. Unikałeś moich chłopców, co jest zrozumiałe, po tym, co przeszłaś. A chłopcy są tylko chłopcami. Szybko wyrośli z zabaw i ich myśli zaczęły zaprzątać dorodne dziewuchy. – Zacisnęła dłonie na spódnicy. – Zawsze mnie frapowało... Ach, nie wiem czy o to zapytać, wyskakuję z tym tak nagle!

Urwała skruszona, jakby czekała na zachętę, ale Szebora milczała.

– Opowiesz mi, co się naprawdę t a m wydarzyło? To prawda, co mówią? Że anakimy rzuciły na ciebie zaklęcie? Na pewno coś pamiętasz... Wiedza o tym pozwoli mi uchronić własne dzieci, inaczej w ogóle bym nie zapytała.

Szebora miała wrażenie, że rośnie jej w żołądku zimny głaz. Przełknęła ślinę.

– Poza tym uważam, że dobrze ci zrobi, jeśli wreszcie to z siebie wyrzucisz. – Poklepała ją po kolanie. – Twój ojciec twierdził, że postanowiłaś o tym milczeć. Ale upłynęło dość czasu, zgodzisz się ze mną? Myślę, że po tylu latach nabrałaś dostatecznego dystansu do tamtych wspomnień. Prawda?

Oczy Ciesławy lśniły.

– Spokojnie. Nikomu nie powiem. To zostanie między nami dziewczynami.

– Dziadek poprosił – zwilżyła językiem kącik ust – abym do tego nie wracała. Uważał, że roztrząsanie przeszłości źle na mnie wpłynie.

– Och, rozumiem, oczywiście. Chociaż…

– Ale. – Zmarszczyła czoło. – Pani powiem, co miało miejsce.

Ciesława rozwarła usta, niewątpliwie zaskoczona, że tak szybko zdołała przekonać Szeborę do zmiany zdania.

– To wspaniale! Jestem z ciebie naprawdę dumna. – Poprawiła się w krześle i splotła dłonie na podołku. Wyraźnie oczekiwała bogatej w niesamowitości historyjki. Szebora zapragnęła ją zawieść.

– Było ich troje – zaczęła. – Przedziwne istoty o zimnych oczach i czerwonych dłoniach. Czy wie pani, że z głowy anakimów wyrastają rogi? Jak u bydła! Żałuję, że nie przyjrzałam się ich stopom, może mieli również kopyta? Pomyślałam, że to niesamowite stworzenia! Ale chociaż wyglądają trochę zabawnie, szybko pojęłam, że są drapieżnikami i nie zamierzają postępować ze mną łagodnie. – Opuściła wzrok na kubek z mlekiem. – Jednak szczęśliwie czuwała nade mną opatrzność. Chociaż nie, okazałam się po prostu wystarczająco sprytna i wywinęłam im się. Ach… Tak się zdziwili... – Utkwiła w Ciesławie przeszywające spojrzenie. – Myśleli, że trafiła im się niemądra dziewuszka. Nigdy nie zapomnę wyrazu ich oczu. Strachu, który się w nich zatlił. Prawdziwy strach, proszę pani. Pewnie trudno w to uwierzyć.

Urwała, bo odległe wspomnienia, nadal żywe, zablokowały jej głos. I naraz parsknęła nerwowym śmiechem.

– Przepraszam. – Wytarła usta. – Rozlałam trochę mleka.

Ciesława odchyliła się w krześle. Jej czoło pokryły zmarszczki niezadowolenia, a na policzki wystąpiły rumieńce.

– Nie przejmuj się. Po prostu je wypij, to nic podobnego się nie powtórzy.

– Jest pani rozczarowana moją historią. Nie wierzy mi pani.

– Nie o to chodzi – prychnęła. – Ty zupełnie nic nie pamiętasz.

Wzruszyła na to ramionami.

– Wiem jedno, przygoda z potworami czegoś mnie nauczyła. A teraz proszę wziąć ode mnie kubek.

– A to czemu? Nie smakuje ci?

– Miałabym się napić mleka, które pani zmieszała z trucizną? – wycedziła.

– O czym ty mówisz? – Jej głos stał się piskliwy. Gwałtownie odebrała Szeborze kubek i postawiła go na podłodze. – Myślałam, że już to sobie wyjaśniłyśmy? Dlaczego miałabym... Na boga! Jestem m a t k ą!

– Dlatego, pani Ciesławo, chce pani wszystkiego, co najlepsze dla swojego gniazda.

– Nie rozumiem...

– Ja też. Tego, że okazała się pani taka okrutna i zachłanna.

Ciesława poderwała się z krzesła, a te zderzyło się z podłogą.

– Proszę usiąść.

– Rozkazujesz mi w moim domu? Co za bezczelność! Niewiarygodne! Ugościłam cię najlepiej, jak umiałam. Okazałam ci serce, a ty?! Nie chcę źle mówić o twoich rodzicach, ale naprawdę źle cię wychowali! Byłoby im teraz wstyd!

– Możliwe. A pani? Dobrze pani wychowuje swoich synów?

– Skąd w ogóle to pytanie?

– Widziałam, jak się kręcili w pobliżu mojego domu. Czego tam szukali?

Kobieta wyraźnie zbladła.

– Cóż... jeśli to prawda... nie pomyślałaś, że po prostu – przełknęła ślinę – zbierali w sobie odwagę, żeby zapukać? Może zapragnęli odnowić znajomość?

– Ależ dokładnie o tym pomyślałam. I dlatego zaprosiłam ich na herbatę. – Znacząco utkwiła wzrok w kieszeni kamizelki Ciesławy, gdzie kobieta schowała woreczek z trującymi ziołami.

Ale musiała upłynąć dłuższa chwila, zanim Ciesława pojęła znaczenie tych słów. W jej oczach wreszcie zamigotał strach. Wygrzebała z kieszeni woreczek i zaczęła wysypywać jego zawartość na trzęsącą się dłoń. Listki wypadały jej spomiędzy palców, aż pozostał jedynie Pocałunek Śmierci.

– Coś ty zrobiła...

– Niech mi pani powie, jak to się mogło skończyć? Nie zostałam na finiszu.

– Szeboro...

– Rozgościli się, jakby byli u siebie. Opuściłam ich zaraz po tym, gdy wzięli pierwszy łyk aromatycznej herbaty. Powiedziałam, że idę po więcej drwa. Chciałam okazać im swoją gościnność, bo przykro było patrzeć, jak marzną w lodowatej chałupie. Upłynęło już trochę czasu. Jak pani myśli, co się z nimi dzieje? Znudzili się czekaniem na mnie i sobie poszli? A może leżą obok truchła mojego dziadka?

Z gardła Ciesławy wyrwał się przesycony rozpaczą ryk. Z oczy trysnęły łzy. Opadła na kolana i wcisnęła w policzki palce, jakby zamierzała je sobie wydrapać.

– Jak mogłaś?! – zawodziła. – Co w ciebie wstąpiło!? Nie masz serca?!

– Możliwe – wyszeptała. – Przecież pani wbiła w nie nóż, odbierając mi ostatnią osobę, którą darzyłam miłością.

– To był stary człowiek, na litość boską! I tak by umarł! To było... prawie jak miłosierdzie! Poza tym żył już tak długo! Kto w ogóle tak długo żyje? A ty... – Wytarła ściekające po ustach smarki i wycelowała w dziewczynkę palcem. – Ty też miałaś wypić napar! Myślisz, że dałabyś radę mieszkać sama? Zgłupiałaś?! Popatrz na siebie! Masz czternaście lat, ale tak naprawdę jesteś małą dziewczynką budzącą żałość! Trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić! Tak właśnie funkcjonuje świat!

Szebora poderwała się z krzesła i zwinęła palce w pięści.

– Jestem w wieku twojego głupiego syna! Przetrwałabym dłużej niż on!

Ciesława złożyła dłonie, jak do modlitwy.

– Moi chłopcy! Powiedz, że żyją, że nie wypili tego. Błagam cię! Mam tylko ich. Tylko oni się dla mnie liczą! Pragnęłam dla synów dobrego życia, czy to źle? Popatrz na izbę, ledwie się w niej mieścimy! Tak, może popełniłam duży błąd! Okazałam się chciwa. Ale nie karz ich za mnie!

Szebora zmierzyła kobietę zimnym spojrzeniem.

– To t y zabiłaś swoje dzieci, nie ja. To t w ó j Pocałunek Śmierci.

Wyminęła ją, a ona desperacko próbowała chwycić się jej spódnicy. Szebora słyszała za sobą bolesne krzyki, tak okrutnie znajome. Pchnęła drzwi. Zimny wiatr owiał jej twarz, zamrażając łzy, które zatrzymały się na policzkach. Przeszła przez podwórze i wtedy dojrzała w oddali dwóch rosłych młodzieńców. Oni również ją zauważyli. Przystanęli.

– To ty? – zwrócił się do niej najstarszy, gdy dzieliło ich już tylko kilkanaście kroków.

– Ja, czyli kto? Zapomniałeś już, jak mam na imię?

Młodszy chłopak dźgnął starszego brata łokciem.

– Szebora – rzucił z nonszalancją, po czym dodał ciszej i mniej butnie: – Dziewczyna, na którą anakimy rzuciły czar.

Szebora zwolniła kroku, a oni zeszli jej z drogi, gdy ich mijała.

– Kiedyś myślałem, że się pobierzemy! Ale chyba już ci nie urosną cycki – zawołał z szyderstwem.

Zatrzymała się i odwróciła do niego. Uśmiech zniknął z jego warg, jak zdmuchnięty.

– Zamiast fantazjować o mojej przyszłości, zajmij się swoją matką. Spróbujcie wejść mi kiedyś w drogę, a przekonacie się, że wzrost to nie wszystko, co otrzymałam od anakimów.

Młodszy chłopak zaczął się cofać przerażony. Z ust starszego popłynęło siarczyste przekleństwo. Odwrócił się napięcie i pomknął do domu. Szebora zastanawiała się, czy zechcą wkrótce wziąć odwet. Jeśli tak, będzie przygotowana.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania