Poprzednie częściCzy raki są dobre? - 1

Czy raki są dobre? - 2

Zaraz po lekcjach obaj wbiegli, rzucając plecakami o ścianę.

- Księdzu, mieliśmy jechać do Łukasza! – zawołał Leon.

- Może najpierw się przywitamy? – uśmiechnąłem się.

- A jo! – palnął się w czoło. – Króluj nam, Chryste! – zawołał.

- Króluj nam, Chryste! – jak echo powtórzył Noel.

- Zawsze i wszędzie - odparłem. – Gotowi do drogi?

- Ja tak sobie pomyślałem… - zaczął cicho Noel – że mu się tam smutno leży. Może najpierh pojedziemy do sklepu i kupimy mu coś? Jakiś samochodzik czy klocki? Hyjąłem pięć dych ze skarbonki… Chyba starczy, co? – spojrzał na mnie.

- Nie mogłeś mi pohiedzieć? – wrzasnął Leon. – Nie mam kasy…

Spojrzał na mnie. Łzy stanęły mu w oczach.

- Myślę, że coś tam znajdę w portfelu. Potem będziesz mógł oddać – odpowiedziałem.

- Super jesteś księdzu! Dasz żółhika? – wyciągnął piąstkę.

Przybiłem obu żółwika. Poszliśmy do samochodu. Podjechaliśmy do sklepu. Przy półce z LEGO Noel wyciągnął rękę po największe pudło, ale ujrzał cenę i szybko cofnął rękę.

- Jakie to drogie, księdzu! – westchnął. – Poszukam jakiegoś mniejszego…

Ze spuszczoną głową podreptał dalej, na środek regału, gdzie były mniejsze zestawy. Z wyciągniętym palcem powoli czytał ceny na metkach, z coraz smutniejszą miną.

- Stać mnie tylko na taką małą torebkę – powiedział płaczliwie. – Myślałem, że choć na takie pudełko starczy... – wskazał na pudełko LEGO Star Wars Pojedynek w bazie Starkiller.

- Bierzemy – zdjąłem pudełko z półki i włożyłem do wózka.

- Ale księdzu! Ja nie mam już nic hięcej! Hyjąłem ze skarbonki hszystko! – rozpłakał się. – Chyba że z Leonem na spółkę heźmiemy… - spojrzał z nadzieją na brata.

- Ja chciałem dać osobny! – wrzasnął Leon. – Ale chyba nie da rady – dodał znacznie ciszej. – Ja h skarbonce mam tylko trzy dychy, bo kupiłem sobie żelki…

- A jakie pudełko chciałbyś? – spytałem.

- Może to… - pokazał palcem na sąsiednie pudełko.

Zestaw bojowy Mandalorianina powędrował do wózka.

- Księdzu, ale my nie mamy tyle kasy… - wyszeptał Noel.

- Ja z Wami też jadę. Pozwolicie mi się dołożyć do prezentu?

- Dzięki – przytulił się. – Fajny jesteś.

W kasie samoobsługowej szybko skasowałem oba pudełka, płacąc kartą. Noel wyciągnął z kieszeni pięć zwiniętych banknotów.

- Tu masz pięć dych ode mnie – wręczył mi je.

Schowałem do portfela. Trzeba będzie dyskretnie podrzucić mu do skarbonki. Wielkie serce trzeba wynagrodzić.

- Do którego szpitala jedziemy? – zapytał Leon w samochodzie, zapinając pas.

- Jedziemy do Hospicjum dla Dzieci, po drugiej stronie Wisły.

- Co to jest hospicjum? – zapytał Noel.

- To taki dom, w którym zapewnia się opiekę dla dzieci nieuleczalnie chorych.

- Nieuleczalnie? – zdziwił się. – Jak to? To znaczy, że Łukasz… - rozpłakał się.

- Co Łukasz? – zdziwił się Leon. – Przecież do niego jedziemy, nie? – szturchnął brata.

- Nie rozumiesz? – szlochał Noel. – Nie… uleczalnie…

- No to co? – wzruszył ramionami Leon. – Pojedziemy do niego, odhiedzimy go. Damy mu zabahki. Hyzdrowieje i będziemy do niego jeździć się razem bawić LEGO…

- Tu głupku! – szlochał Noel. – Nie hyzdrowieje… Nie rozumiesz?... Nieuleczalnie… To znaczy, że nie hyzdrowieje… już nigdy…

- Jak to? - nie rozumiał Leon. – Będzie zahsze chory?

- Niestety – odpowiedziałem.

- I tak do końca życia?

- Tak. I może to nastąpić już niedługo.

- Ale on jest dzieckiem! – wrzasnął Leon. – Nie może umrzeć!

Po chwili jego twarz zaczął ogarniać coraz większy smutek.

- Może? – wyszeptał.

W oczach zaszkliły mu łzy.

- Hiesz, księdzu, trochę się hachałem, czy kupić mu LEGO – wyznał. – To sześć paczek żelkóh! Ale teraz się cieszę – dodał smutno. – On… niech się ucieszy… - chlipnął.

Podjechaliśmy do hospicjum. Weszliśmy najpierw do łazienki, aby chłopcy zmyli ślady łez z twarzy. Pielęgniarka skierowała nas do małego pokoju z dwoma łóżkami. Żółte ściany z tapetą w wesołe misie próbowały nadać mu przyjemny nastrój.

- Tu leży Łukasz – wskazała na pierwsze łóżko. – Łukaszu, przyszli do ciebie koledzy z klasy.

Leżący na łóżku chłopiec odwrócił się i spojrzał na bliźniaków.

- Nie pamiętam was – powiedział cichutko.

- Bo my chodzimy do tej szkoły dopiero od hrześnia! – wrzasnął Leon. – Ja jestem Leon, a to Noel! – wskazał na brata. - Pani pohiedziała, że tu jesteś i chcieliśmy cię poznać! To dla ciebie! – wręczył mu paczkę z LEGO.

- Tu ode mnie – drugą podał mu Noel.

- Leon, nie musisz tak wrzeszczeć. Myślę, że Łukasz cię dobrze słyszy – zasugerowałem.

Dopiero teraz zwrócił uwagę na mnie. Podniósł głowę i spochmurniał.

- Mówiłem temu drugiemu księdzu, że nie chcę księdza! Niech ksiądz sobie stąd idzie! Nie będę z księdzem gadał!

- Jak chcesz – odparłem. – Ja tu jestem tylko szoferem tych oto młodzieńców.

- Ty, księdzu jest fajny! Przyhiózł nas tutaj.

- Niech zostanie… - odparł cicho Łukasz. – Ale nie gadam z nim!

Podszedłem do drugiego łóżka. Leżał tam maciupki chłopiec, może trzyletni. Podłączony był do kroplówki i jakiejś skomplikowanej aparatury.

- Kto to jest? – spytał cicho Noel, podchodząc do mnie.

- Drugi pacjent – odparłem cicho. – Bartuś – odczytałem imię z tabliczki na łóżku.

- Taki mały? – zdziwił się Noel.

Klęknął przy łóżku. Malec odwrócił z trudem głowę w jego kierunku.

- Cześć – wyszeptał. – Fajnie, że jesteś. Dasz mi rączkę?

Noel niepewnie wyciągnął dłoń. Malec lekko chwycił go za palec.

- Opowiesz mi bajkę? – wyszeptał powoli. – O Czerwonym Kapturku?

Noel spojrzał na mnie niepewnie.

- Znasz tę bajkę? – spytałem.

- Jo – pokiwał głową. – Była sobie mała dziehczynka, której babcia mieszkała h lesie… - zaczął opowiadać Noel.

- Ale wy śmiesznie mówicie – uśmiechnął się Łukasz. – Powiedz: wędkuję w Wiśle – zwrócił się do Leona.

- Nie pohiem! Nie śmiej się! To nie moja hina, że nie móhię hy tylko hy – zaperzył się Leon.

- Ale tak jest fajne! Zabawnie.

- Zabahnie? Fajnie? Tatuś się hściekał, gdy to słyszał – posmutniał Leon.

- Ale to jest super! – roześmiał się Łukasz. – Powiedz jeszcze coś fajnego.

Noel spokojnie opowiadał Bartusiowi bajkę. Po Czerwonym Kapturku przyszła kolej na Śpiącą Królewnę. Łukasz podpowiadał Leonowi różnie zdania z dużą liczbą literki „w”, a gdy Leon powtarzał, wybuchał radosnym, perlistym śmiechem. Dobry nastrój udzielił się i Leonowi i sam się śmiał razem z Łukaszem.

- Opowiesz jeszcze jakąś bajkę? – cichutko wyszeptał Bartuś, gdy Noel przestał opowiadać. – Może o Kocie w Butach?

- Tej nie znam – odparł Noel.

- A jaką inną znasz?

- Już chyba nie znam innej – posmutniał Noel.

- To powiedz raz jeszcze tę o Kapturku… - poprosił Bartuś.

Do pokoju weszła pielęgniarka.

- Na dzisiaj już wystarczy – zarządziła. – Chłopcy już są zmęczeni. Jak chcecie, innego dnia możecie ich znowu odwiedzić.

- Księdzu, przyjedziemy jutro? – zapytał Leon.

Łukasz spojrzał na mnie. Przez chwilę bił się z myślami.

- Przywiezie ich ksiądz? – rzucił nagle. – Proszę… Ale z księdzem nadal nie będę gadał!

- Już teraz gadasz – uśmiechnąłem się. – Więc jak?

- Tak normalnie to mogę – próbował wzruszyć ramionami. – Ale nie będę gadał o Bogu! Bóg jest zły! To łajza! – rozpłakał się.

Siadłem na krawędzi jego łóżka i czekałem w milczeniu.

- Bóg to łazja! – rzucił przez łzy. – Ja byłem ministrantem… ale teraz nie chcę go znać!

- Masz żal o swoją chorobę? – zapytałem.

- Nie! Ja to rozumiem! Ja jestem bardzo zły! Bóg mnie słusznie ukarał za moje grzechy! Ja nie słuchałem mamy! I ciągałem kota za ogon, aż mnie drapał! I… i… i… i raz nawet pani wrzuciłem mokrą gąbkę do torebki! Ja jestem zły! Słusznie umieram za swoje grzechy! Ale on – wskazał na Bartusia – co on mógł złego zrobić? Leży tu już rok! Co on mógł nagrzeszyć, taki mały! Jak mógł Bóg go tak ukarać! Bóg to łajza! Nie chcę go znać! – rozpłakał się.

- Łukaszu, choroba nie jest karą za grzechy – pogłaskałem go po główce.

- Jak nie! – rzucił przez łzy. – Słyszałem, jak ciocia mamie mówiła za drzwiami! I miała rację, bo mama się bardzo zdenerwowała wtedy! Mama nie wiedziała, że jestem taki zły!

- Łukaszu, nie jesteś zły. Choroba nie jest karą za grzechy, ani Twoje, ani niczyje inne. Może twoja mama zdenerwowała się na ciocię, że gada głupoty?

- Tak ksiądz myśli? – zapytał cichutko.

- Tak sądzę. Nie jesteś zły i to nie jest kara za twoje grzechy. Ani nie jest to kara za grzechy Bartusia.

- To skąd się wziął rak?

- Tego nie wiemy. Naukowcy szukają przyczyn. Są znane niektóre przyczyny, ale wciąż wiemy za mało. I nie umiemy dobrze leczyć. Jeśli czyjaś to wina, to nas, ludzi dorosłych.

- Jak to? – zdziwił się Łukasz.

- Za mało poświęcamy czasu i pieniędzy na badania nad leczeniem raka, a kupę pieniędzy rządy wydają na różne głupoty, wojny, zbrojenia…

- To Bóg nie chciał ukarać Bartusia i mnie? Skąd to ksiądz może wiedzieć?

- Księdzu pracuje u Boga! – wtrącił Leon. – Robi hszystko, co Bób mu każe!

- I co, ma telefon do Boga? – zapytał go Łukasz.

- Nie, nie mam telefonu do Pana Boga. Ale poznajemy wolę Bożą w różny sposób, choćby przez Pismo święte. Posłuchaj – wyjąłem telefon z kieszeni i otworzyłem Ewangelię według świętego Łukasza.

- „W tym samym czasie przyszli niektórzy i donieśli Mu o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar.” – zacząłem czytać – „Jezus im odpowiedział: «Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam!”

- Widzisz – schowałem telefon do kieszeni – w czasach Pana Jezusa ludzie też myśleli, że Bóg w ten sposób karze ludzi. A Pan Jezus wyraźnie temu zaprzeczył. Choroba nie jest karą za grzechy. Ani twoje, ani Bartusia.

- Muszę to przemyśleć – westchnął Łukasz. – Jutro ksiądz przyjedzie z Leonem?

- Przyjadę. Teraz już chyba musimy jechać – zobaczyłem, że pielęgniarka spogląda na zegarek.

Noel odpiął breloczek i przypiął go do łóżka Bartusia.

- To najfajniejsza rzecz, jaką mam – szepnął do niego.

- Ten ludzik wygląda jak ty – szepnął zdumiony Bartuś.

- No – potwierdził Noel. – Nawet oczy ma takie same. A tutaj obok wisi napis z koralików, widzisz? Tu jest napisane „NOEL”. Bo to mój ludek. Zostanie z tobą do jutra, dobrze?

- Fajnie… Dziękuję – wyszeptał Bartuś.

Zauważyłem, że Leon wyjął swój breloczek i się mu przyglądał.

- Zostań tu z Bartusiem – przyczepił breloczek do łóżka i wybiegł z pokoju.

- Do jutra! – pożegnaliśmy się – poszliśmy powoli za Leonem.

Zatrzymała mnie pielęgniarka.

- Łukasz dzisiaj po raz pierwszy się śmiał, odkąd tu trafił. Dziękuję.

Leon czekał na nas przy samochodzie. Płakał.

- To moja najfajniejsza rzecz, jaką mam – wyszlochał. – Wszędzie z moim ludkiem chodziłem… I spał ze mną… nie wiem, jak zasnę dzisiaj… - wychlipiał. – Ale tu niech zostanie z Bartusiem…

- Jestem z Ciebie bardzo dumny – przytuliłem go. – Z Ciebie też, Noel – przygarnąłem brata drugą ręką. - Podjedziemy na lody?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania