Poprzednie częściDezinformel (fragment 1)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Dezinformel (fragment 3)

II. Putrefigatura

 

Niemal na samym środku naszego ryneczku, no dobra — nie będę się bawić w szumne i na wyrost, nieprzystające nazwy — niemal na samym środku głównego placu naszej, oplecionej grubą liną obwodnicy, mieściny, w średniej wielkości, ale dość gęsto zaludnionego miasteczka, stoi... czop. Śmierdniczy. Nie oszalałem i nie zgrywam się — kikucię, nieco ponad półmetrowe, według legendy będące pozostałością pręgierza, dybów, albo stosu, na którym niewysłowione męki cierpieli wszelkiej maści kacerze, odstępcy, nieprawomyślni wrogowie jedynie słusznej wiary, ustroju.

Patyś, złamany, buro-brudny, wystaje nieśmiało spomiędzy kocich łbów, wychyna, wychynuje, wyrasta pomiędzy łysymi jajami kamulców, nieco nieśmiało wyłazi z ziemi, jakby wstydził się swojej karlej i szpetnej natury, pokracznej fizjognomii.

I capi, i roztacza naokoło fetor psującej się, stryplałej ryby, padlinośmierdy pochwognilne, serowość siakąś zalatującą nieco ni to niedomytym psem, ni to wyjątkowo stęchłym błockiem, upławinami jakimiś, przetrawionym i wyrzyganym miodem z pokrzywy, galaretą krupniczą. Cieleśnie waniajet, zwierzęco, gnilnie, post-życiowo, to znowu rozpaskudza się czysto technicznie, fabrycznie, niby kwasem z akumulatorów poradzieckich czołgów, starych statków, mazutem ropostężałym, amoniakalizmem.

Przywykliśmy, mieszkańcy miasteczka, w tym moja skromna osoba, do stałej, odwiecznej obecności śmierdulca. Jest, był, będzie aż do krańca świata — to przecież oczywiste. Wandale-autochtoni ze strachu nie próbowali wyrywać patysia, przyjezdnym — nawet to do łowy nie przychodziło. Co poniektórzy turyści może i zastanawiali się przez sekundę-dwie, co tak śmierdzi, ktoś tam rozejrzał się w poszukiwaniu źródła fetoru, ale... to tyle. Nie obrosły legendą, nie opisywany przez blogerów-łowców sensacji, dziennikarzy-paranormalsów, nie znany szerzej poza naszą mieściną kikutek nie przykuwał niczyjej uwagi.

Oczywiście gdyby fama o jego przeklętej naturze, ciążącej nad nim klątwie rozpełzła się poza granice miasteczka, rozchlustała się do łów przeróżnistych foliarzy, astrolubych, odklejonych od rzeczywistości i myślących magicznie ludzi, gdyby wzbudził sensację, przeklęty i śmierdzący kawałek drewna, co na każdego, kto go dotknie zsyła nieszczęście — pewnie można by się spodziewać najazdu turystów, niedowiarków-macaczy, chcących jak najorganoleptyczniej przekonać się o cudownych, czarnomagicznych właściwościach patyka, który nawet nie zyskał jakiejś szczególnej nazwy, nie istnieje, dajmy na to, w powszechnej świadomości jako Diabelski Kikut, Drewienko Diaboliczne, czy coś w tym stylu. Nie nazwaliśmy go nijak... chyba ze strachu. Lepiej nie poruszać jego tematu, omijać go szerokim łukiem. Jest — trudno, trzeba przywyknąć. Po kiego wywoływać wilkołaka z lasu, wspominać o — dosłownie! — czortostwie? Jeszcze wylezie z kijaszka, spadnie na nieroztropnego chlapacza ozorem, najgorsze.

Dzieci się tylko poinstruuje, od najmłodszych lat nagładzie się do głów kaszojadom, że to jest "be", nie można, niech ich ręka boska broni tego dotykać, choćby paluszkiem, bo potem tego paluszka przez parę miesięcy nie odmyją, będzie im waniał — i tyle.

...nawet najbardziej zżulali pijacy u nas uważają, by przypadkiem nie wleźć, nie zahaczyć butem, czy — nie daj, Panie — nie wywalić się na przeklęty ćwierćkijek.

Nikt nie chce skończyć jak Krzysiek Kujawa, czołowy patykosceptyk, którego przeokrutnie pokarało. Jak facet wzięty w przeklęte, patycze, niewidzialne szpony i rozszarpany nimi od środka.

Jak koleś, któremu kijaszek zaczadził mózg.

Chichrał się, czterdziestoparoletni niedowiarek, księgowy w Poli-Trans-Hurcie,z klątwy, wszem i wobec ogłaszał, że udowodni ciemnogrodczykom, w jakim omamieniu żyją, jakimi zabobonami się karmią.

On? Światły był w swoim mniemaniu, oświecony ateistycznie, wyswobodzony z oków wiar wszelakich, wolny od mitów, nie wierzący w nikogo o nic poza sobą.

Chciał przychojraczyć, cwaniak, pokazać żonie i znajomym, że nie boi się takiego duperelka, ledwie widocznej spomiędzy kamulców patyczyny, jest przecież normalnym, dwudziestopierwszowiecznym, cywilizowanym człowiekiem, piśmiennym i umiejącym liczyć, znającym się na ekonomii, polityce i w ogóle w miarę na wszystkim, całkiem ogarniętym gościem, nie zabobonną babą borową ze Średniowiecza, czego ma się bać i przed czym żywić respekt — przed titititi — tym? O — zaraz pokaże, gdzie ma to cholerne drewienko, którego tak się obawia całe miasteczko, przed którym drży każdy, od starego do małego.

Opluje, więcej: pójdzie w dresach, zsunie je, wypnie się i wsadzi sobie w tyłek święty-przeklęty-diabelski patyczek.

I choć ostrzegali go, ze "nie wariuj", "bój się Boga", że będzie jak z królikiem w filmie Monty Pythona o świętym Graalu, zniszczy cię, rozszarpie, pokarze cię, zobaczysz" — uparł się, pan księgowy, na co dzień — w miarę poważny, niegówniarski i niepranksterski, zawziął się, mąż Celiny i ojciec ojciec dziesięcioletniego Maciusia, postanowił zadrwić z zabobonniarstwa współmieszkańców mieściny.

Zrobił to. Z samego rańca, coby niepotrzebnych świadków nie było, wczesnym, trupiobladym świtem zakradł się, niemal na paluszkach na wyludniony o tej porze placyk, kucnął i... poszło. Z impetem w głąb.

— Krzychu... naprawdę zwariowałeś... — jęknął, kręcąc głową z niedowierzaniem, Sebastian Milewski, najlepszy kumpel pana księgowego-demaskatora zabobonów, gdy ten mu opowiedział o wyczynie. Uwierzył, lokalnemu mythbusterowie; Krzysiek, na co dzień poukładany, logiczny, trzeźwo myślący, miał w sobie rys szaleństwa, głęboko ukrytego ducha jackassu, błazeńskiej i destrukcyjnej wariackości. Demon siakiś był uwięziony w ciele garniturowca i tylko czekał na odpowiedni moment, by wyjść, objawić się, pokazać całą swą niszczycielską moc.

I sprawdziły się, wypowiedziane w złą godzinę słowa "naprawdę zwariowałeś". Wziąła go, pochłonęła, bezwzględnie i w całości, ciężka i nieuleczalna... unia hipostatyczna. Zemścił się na prześmiewcy, obalaczu mitów, antyreligijnym kpiarzu, przeklęty półkijek, oczadził go. Transcendentalnie.

Siedział sobie, jak co dzień, w jednoosobowym, jednobiurkowym pokoju na pierwszym piętrze biurowca Poli-Trans-Hurtu. liczył, księgowił, zaksięgowywał, buchalterzył poli-trans-hurtowe kwoty, dodawał i odejmował grube dziesiątki tysięcy złociszy, kiedy go wzięło — jak najdosłowniej — za pysk. Pochłonęło na całego poczucie jedności, współistotności, współdzielenia formy z każdym znajdującym się w pokoju sprzętem.

Dwoistość natury — ludzkiej i meblowej, obie — tak samo ważne, dopełniające się wzajemnie, świadomość, że w takim samym stopniu jest się człowiekiem, co kubkiem, monitorem, klawiaturą, kawą we wspomnianym kubku, okołoreligijne, para-judeochrześcijańskie odurzenie wzięło Krzyśka w swoje łapska.

Schylał się poczciwie nad papierzyskami, to znowu wgapiał w tabelki na monitorze kompa, gdy nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, gdy nagle dotarło do niego, ze równocześnie JEST tymi tabelczyskami, każdą z wyświetlanych na ekranie cyfr, że w równym stopniu, co, dajmy na to wątroba, nerki, lub trzustka częściami jego ciała, więcej — elementami składowymi jestestwa, są kółka krzesła obrotowego, jarzące się na pół-żółto świetlówki, oraz faktury, bruliony, wydruki, drukarka, kartridże w niej, ziemia i paprotka w stojącej na parapecie doniczce.

Każda z natur — ludzka i nieożywiona pozostawała w ciele Krzysztofa niezmienna, nie łączyła się z drugą, nie były one jednak rozdzielone, w żadnym stopniu rozłączne.

Jedność w dwoistości — tyle samo było w nim człowieka, co mebla, rzeczy, np panelu podłogowego, lub klamki. Współistotność, współwystępowanie dwóch natur. Żywy i należący do przyrody nieożywionej, realny i wirtualny pan księgowy, rzeczywisty i wyświetlany na monitorze Krzysztof, siedział niejako w swoim wnętrzu. I wrastał, coraz bardziej zespalał się z otoczeniem. Regał był nim, biurko, faktury i segregatory — również.

Rozglądał się, półotępiały, po swych częściach składowych, wodził wzrokiem po... sobie. Jakby przeglądał się w lustrze, zarazem — patrzył na wynik tomografii komputerowej, rezonansu magnetycznego, jakby trzymał przed oczami kliszę rentgenowską.

On — tak różny, polimorficzny w swojej jedności, odrębny i monolityczny. On — panteista i bóg, swój własny wyznawca, mający nieograniczoną władzę nad materią. On w wielu stanach skupienia. Wszystko-ON.

Idyllę-auto da fe, onanistyczne wgapianie się, podziwianie "swoich" półek i jarzeniówek przerwała Agata Florhauser, sekretarka w Poli-Trans-Hurcie, która śmiała wejść niemal w głąb Krzyśka-bluźniercy, zburzyć spokój panujący w jego wnętrzu.

Won, ale już, wypad, wypad, wyjdź, po polsku nie rozumiesz?! Wydaje ci się, że można ot tak, ni z gruchy ni z pietruchy otwierać drzwi (!!) do człowieka i gramolić mu się do środka? Że ktoś dał ci wprawo wpełzać w głąb, w de facto najintymność, szlajać się (sic!) pomiędzy narządami swojego kolegi z roboty, co ty sobie w ogóle myślisz — że będziesz tak właziła jak do siebie?! Swoje głębie weź i zgłebiaj, kretynko, najlepiej — palcami.

...dokumenty? Jakie? Nie ma i nie było żadnych dokumencisk, wszystko, co tu widzisz, ślepa krowo, to mo-je cia-ło!

...Bednarczuk? A co on ma, do jasnej cholery, wspólnego...

...jakie "zwariowałem"? Wdzierasz się po prostu, tak — wdzierasz w człowieka i jeszcze śmiesz coś warczeć?!

...nawet nie waż się ruszać, to moje ciało, krew, kurwa, jucha, kawa. płyn ustrojowy... czego nie rozumiesz, debilko?

I wyszła, nieźle skonfundowana, zaniepokojo... wręcz przerażona, sekretarzuca. Wyszła w pośpiechu, niemal wybiegłą z pokoju, który był częścią boskiego, polimorficznego ciała.

Wróciła po parunastu minutach. Z koleżankami. Maryśka, Bożena, Kinga, no i ona — Agata o florystycznym nazwisku. Otoczyły obrotowe krzesło, na którym siedział samozwańczy władca materii, zaczęły wypytywać, ze co ty, Krzysiek, żartujesz, jesteś naćpany, powiedz, co brałeś i — Jezu! — szybko idź do domu, zanim cię szef nie widział, bój się Boga — w takim stanie do pracy przychodzić! prosisz się o mega kłopoty, co najmniej o dyscyplinarkę, myślisz, że Bednarczuk choć raz jedyny ci podaruje TAKI numer? Przecież wiesz, jaki on jest, na zbitą mordę wyleje, jeszcze wezwie policję z alkomatem, pojedziesz na izbę wytrzeźwień, po co ci to, Krzysiek, jeny, chyba zwariowałeś do reszty, aleś się zaprawił Celina przecież będzie w szoku, no, już, wstawaj, odwiozę cię do dom, coś się wymyśli, nagły atak wyrostka, ślepej kiszki, jaką-kurwa-kolwiek inną chorobę, nagle cię wzięła niedyspozycja i nie byłeś w stanie wytrzymać do czwartej, ledwie siedziałeś, wiłeś się z bólu, no — tak się powie, wstawaj, zawiozę...

...a on — że nie, jeszcze czego! Same się wynoście, z klatki, w zasadzie, piersiowej, no, już! Nie zalegać mi w oskrzelach, nie przelewać się w zatokach, to moje ciało, won, won, wypierdalać, won!

Zaperzył się, zacietrzewił, wkurwił, aż posiniał na twarzy, Krzysztof-Bóg-Kujawa, biurocielesny deus-księgowus. Awantura zaczęła się wywiązywać na całego, imbisko wielkie, dorodne, soczyste. Wrzask niósł się po korytarzach Poli-Trans-Hurtu, jakiego nigdy w poczciwym biurowcu nie słyszano, wsiąkał w mury. Jak lew bronił Krzysiek swojej odrębności, każdego papierka, segregatora, każdego kawowego fusa, który, według oczadzeńca, by, oczywiście, częścią jego ciała.

Ryczał, niczym zarzynane zwierzę, naczelny ateusz, bluźnierca i demaskator zabobonów, gdy (z czystej przekory) Bożena Aniszewska próbowała dotknąć choćby okładki, jednym paluniem, opuszkiem, najnowszego wydania "Buchaltera — miesięcznika księgowego".

Autentycznie nie rozumiało, do niedawna — kute na cztery kopyta — cwaniaczysko, co ci wszyscy ludzie robią w jego bebechach, po kiego grzyba powłazili mu we wnętrzności i co, do kurwy nędzy, zamierzają tam robić.

Babiska — o, a teraz i dwóch facetów, bo Radek z Marcinem, zaniepokojeni wrzaskami, podosłupiali, stanęli w drzwiach niczym glisty, tasiemce uzbrojone, egzo-pasożyty, odśrodkożercy.

Tłoczą się w jestestwie Krzyśka, nowi, coraz nowsi mu włażą w jaźń, czego, no-cze-go do choroby ciężkiej chcecie?! Nie widać, naprawdę nie ogarniacie, że to mój mózg, osobowość, psychika? W ciało i w ego mi wchodzicie, bez pytania, nieproszeni, wypędzam, wyganiam, jak tylko mogę, usiłuję się bronić przed kurewskimi natrętami, a wy... jak te drapieżniki, Wandalowie, wandale, masakratorzy, psuje kurewskie, ciemne i durne, nie mające pojęcia, czym jest unia hipostatyczna...

— Ani się waż, suko! Zostaw! Gdzie z łapami, nie po żebrach!

...najmocniej, bo z piąchy na odlew, pięknego prawego sierpowca oberwał, oczywiście, szef. Ledwie zdążył wejść, z marsową miną, już-już miał pytać, co tu się, do jasnej cholery, wyprawia, jak... łup.

I pękła warga, dziąsło i w miarę nowa, bo ledwie dwa tygodnie wcześniej odebrana od protetyka, sztuczna szczęka pana Bednarczuka.

Pandemonisko, małe i kameralne, ograniczone do jednego pokoju w biurowcu Poli-Trahs-Hurtu miało miejsce, mikropiekiełko.

W ferworusiu, w zamieszańciu, podczas szarpaninki, obezwładnianeczka Krzyśka o wielu naturach, wylała się jego cielesna (sic!) kawa, stłukł współistotny z nim kubek, rozsypały się po podłodze i zostały haniebnie, bez cienia szacunku podeptane, krzyśkocielesne zszywki i spinacze.

Radek Terliński — wiadomo: chłopisko potężnie zbudowane, pudzianowate, pakeropodobne. Wpadnie taki szafokształtny w nerw — to nie ma zmiłuj: w góra pięć minut poskłada prawie każdego. Toż on sambo, kendo, kraw-magę, czy co tam ćwiczył i ćwiczy, karate studiuje, z siłowni prawie nie wychodzi, no, chyba, że do pracy, kościoła, albo spotkania tych tam... Żołnierzy Chrystusa.

Podbiegł, kulturysta różańcowy, lutnął raz, a dobrze. I padło się Krzyśkowi bez przytomności, tuż obok cielesnego biurka. I przydzwoniło się potylicą we współistotny z resztą jego ciała, kaloryfer. Rozkrzyczała się, nieco gardłowo i bez słów, Kinga, stażystka. Moja dziewczyna. I miałem niezły ubaw, gdy opowiadała mi, jak błagał ratowników medycznych, bożek meblowy, by nie zabierali go w takim dezabilu, niekompletnego, nago, choć w ubraniu, ale co z tego, skoro bez najistotniejszych części składowych, bez ponad połowy narządów!

Chciał jechać do szpitala z komputerem, biurkiem, milionem faktur w segregatorach, przebąkiwał nawet o wyrwaniu kabli ze ścian, bo to przecież jego żyły. Świetlówki? Też chciał zabrać, rolety, więcej: całe okno! A bez krzesła obrotowego, co miało stanowić chyba przedłużenie jego dupska, wręcz ruszyć się nie chciał! Musieli go na siłę odrywać, bo żadna perswazja nie pomagała, a nikt nie będzie się przez pół dnia bawić w negocjatora i użerać z pomyleńcem. Za bety wywlekli, ledwie oprzytomniałego pantheosa o wielu naturach.

...do dziś siedzi na Marczewskiego, Celina, zapłakana, często go odwiedza. Wychodzi, podobno, z płaczem, gdy on, ciągle i ciągle żąda, domaga się przywiezienia choćby jednego spinacza, zszywki, pół skorupy ciałokubka, choć garści fusów z kawy, która była i jest jego krwią, duchem i ciałem.

...nie daje się nabrać, natychmiast rozpoznaje fałszywe, obce, podstawione fusiska. MAJĄ BYĆ TE — I KONIEC.

...jaki kijek? Schizofrenia późnoobjawowa — i tyle... — idzie w zaparte zagadnięta Celina. Wstydzi się, może przed samą sobą boi przyznać, że to, co spotkało Krzyśka jest wynikiem działania sił nieczystych, czarnych, kosmatych. oślizgłych i paskudnych nadprzyrodzeństw. Że paranormal activity, klątwa i sam jest sobie winny jej mąż. Nie trzeba było chojraczyć, wsadzać sobie patyka...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Trzy Cztery 05.07.2021
    Boskie! Pięćdziesiąt gwiazd! Florian, jak Ty ogarniasz swoje pisanie pod względem technicznym? Czy piszesz bardzo szybko i od razu masz całość, czy piszesz raz - szkic, połapanie pomysłów - a później czytasz wiele razy, i po drodze uzupełniasz, zmieniasz, przestawiasz, i dodajesz, dodajesz, ubogacasz? Pytam, bo chciałabym wyobrazić sobie Ciebie przy pracy. Jak nie chcesz - nie odpowiadaj. Tylko wiedz, że takie pytanie zrodziło się w mojej głowie: Jak TO robi FK? :)
  • Florian Konrad 05.07.2021
    Piszę od razu w dużym zeszycie, potem przepisuję do kompa, cyzelując nieco, wywalając niepotrzebne powtórzenia. Tylko je. Zmian - mało, od razu tekst jest niemal gotowy, przenigdy nie musiałem robić szkiców, planów. Dziękuję za pozytywną recepcję.
  • Trzy Cztery 05.07.2021
    Florian Konrad, dzięki za odpowiedź. Tak sobie to wyobrażałam. Pisanie w zeszytach jest dobre. Możesz odzyskać przekreślone słowo. W ogóle - rękopisy są czymś szczególnym. Lubię na nie popatrzeć.
  • Florian Konrad 05.07.2021
    Trzy Cztery Mam kilka pudeł rękopisów, co więcej: wszystkie swoje teksty mam w rękopisach

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania