Poprzednie częściDezinformel (fragment 1)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Dezinformel (fragment 8.- ostatni)

***

...goiło się jak na psie, Kinga, choć początkowo rozbiadoliła się, że "coś ty sobie zrobił, debilu?!", wykazała się niezwyczajną jak na nią opiekuńczością i nie dość, że zdezynfekowała i zszyła dziurę w podbrzuszu, to jeszcze potem pomagała mi zmieniać opatrunki.

Szło naprawdę ku dobremu gdy już-już zaczynałem wierzyć, że udało się okpić niewidzialnych sadystów, zrobić w wała miejskie demony — zjawił się chudy i kraśny na twarzy, perkatonosy gostek z magistratu i tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmił, że na mocy uchwały jakiejś tam Rady do Spraw Reurbanizacji Ludności w miejscu, z którego wyciąłem fałszywe, sztuczne (surowe!) dziecko, ma... a właściwie już przebiega ulica imienia majora Franciszka Mełgiewiny, tak: zostaję wywłaszczony ze świeżo tworzącej się blizny, nie jest już ona częścią mojego ciała, przechodzi na własność Generalnej Dyrekcji Infradróg; mam się nie nastawiać na wysokie odszkodowanie, w zasadzie dobrze będzie, jak wypłacą mi cokolwiek powyżej tysiaka za taką ścieżynkę-przelotówkę donikąd, bo i gdzież tym będzie można dojechać? Przeze mnie tylko — i hajda dalej, najlepiej — w Kingę.

Na razie nie planuje się wyasfaltowania dróżyny, to za co najmniej pół roku, albo i w następnym sezonie, klomby się tylko siakieś przewidziało w okolicach podgardla, zwoją drogą — powinienem schudnąć paręnaście tak dla zdrowotności — radził rachityczniak w gajerku. No i oczywiście: ekrany akustyczne, grube na 20 milimetrów panele dźwiękochłonne, coby absorbowały gulgotanie z mego bebecha, tudzież inne dźwięki okołogastryczne.

Tabletki ze znakami drogowymi przyjdą pocztą na dniach. Mam wziąć wszystkie, pod rygorem odpowiedzialności karnej, popić czystą wodą, niegazowaną. Może być kranówa. Osadzą się, fluorescencyjne, uwolnione z kapsułek, w żołądku.

Za przejścia dla pieszych, jak się może domyślam, będą robić pomalowane również na odblaskowo, żebra. Zabieg — już umówiony, na początku lutego. Nakazuje mi się stawić w przychodni, kornie i karnie, bo inaczej — wiadomo — kara za niesubordynację obywatelską, sabotowanie rządowego planu rozbudowy infrastruktury drogowej, do tego — delikatnie ujmując — ostracyzm społeczny ("sąsiedzi znienawidzą takiego hamulcowego, który stopuje tak ważną dla miasta inwestycję, w dodatku bez wyraźnego, jak na przykład wrzody, czy bycie nosicielem wirusowego zapalenia wątroby, powodu" — wieszczył/ groził/ ostrzegał pan biurwa).

I nawet niech mi przez myśl nie przyjdzie zgrywanie Guliwera, czy innego Polifema, puści się zaraz ruch kołowy — i ruchów żadnych, zbędnych, a nawet koniecznych, mam w godzinach otwarcia szlabanów nie wykonywać. Niech mi do głowy nie przyjdzie mścić się, deptać, choćby palcem tknąć któregokolwiek z kierowców!

Od ósmej rano do dwudziestej trzeciej dwadzieścia wolno mi, a właściwie nakazuje się leżeć, plackiem i najlepiej w pieluchomajtkach, zapewniwszy sobie wcześniej jedzenie i picie na podorędziu. Musi być na wyciągnięcie ręki, żebym się niepotrzebnie nie wychylał. Dosłownie.

Zyskuję przywilej nicnierobienia i na dodatek — bycia mega użytecznym, staję się, nie kiwnąwszy nawet palcem (i lepiej, bym tego nie robił bez powodu) kimś tak potrzebnym jak chirurg, i to nie byle jaki, ale światowej sławy, jak renomowany prawnik, co potrafi wygrać najtrudniejszą nawet sprawę, ocalić od stryczka, albo od spędzenia długich lat w mamrze tuzin niewinnie oskarżonych biedaków, jak znany piosenkarz, aktor, ba — jak cała trupa bawiących ludzi artystów, jak pracownik żłobka, pan przedszkolanka, wykładowca uniwersytecki, instruktor prawa jazdy, trener motywacyjny, doradca zawodowy, jak... jak...

...i zaczął mnie owijać dwubarwną taśmą, tasiemką właściwie, biało-czerwoną, tłumacząc, że szlabany są w magazynie, czegoż ma ich nie być, ale chyba felerne z fabryki przyszły, za szerokie i przez to niezgodne z normami unijnymi, poza tym — uwierałyby mnie tylko po założeniu, stanowiły zbędny balast. Bliznę mam wąską i całkiem świeżą, więc na razie wystarczy wstążyna w narodowych kolorach. Tablicę informującą o objeździe już postawił na Radziszewskiego, Solnej, trzecią — na ulicy Grechuty.

Wstałem, próbowałem oponować, ale on zaraz że gdzie mi tu, z mordą, z rykiem, wszelki opór jest daremny, proszę nie utrudniać, kłaść się mam, ale już, kłaść! Leżeć na baczność! Powagi trochę, co ja se myślę — jestem w końcu częścią publicznie dostępnej infrastruktury, nie żadną tam dróżką wewnętrzną, prywatną. Moja świeża blizna niby jest mało istotna, ale prowadzi w końcu do ileż istotniejszych, bardziej wzniosłych miejsc... jak Kinga...

Krzyczę, dobywam gło...

...ale zdaję sobie sprawę, że to faktycznie bez sensu. Znów włączają mi się zdolności prekognicyjne i widzę... swoją pierwszą "użytkowniczkę".

Nie przypominająca, niestety, tak uroczo zmyślonej Marty F., pani w czarnym subaru. Sześćdzięcioparoletnie, stare, mumijne babsko, prokuratorka chyba, szycha, gruba — literalnie — ryba toczy się majestatycznie ulicą Pegazów.

Nie ma się gdzie spieszyć, nie ucieknę, można spokojnie wlec się suvem-mastodontem nawet i trzydzieści na godzinę, podziwiać uroki rozrastającego się miasteczka.

Miaucząca wokalistka (Sarsa?) podśpiewuje z głośników. Debilny hicior. RMF FM. Baba kaszle, ma alergię na zimę, mróz, lód, śnieg, dusi się, umiera z przeziębienia. Charczy, siąąąąąąka nosem, wdycha woń własnych smarków. I jedzie, nie ma zamiaru zboczyć z trasy, zawrócić.

Już za chwileczkę, już za momencik wgramoli się z niemałym mozołem uterenowioną, miejską landarą po schodach, wjedzie krowiastym subarzyskiem do przedpokoju. I... przeze mnie...

Zrezygnowany siadam na wyrku, podkładam pod plery poduchę, tę dużą, zieloną. Chcę popaść w stupor, wyrobić w sobie marazm, obojętność na otaczający świat. Na moje wnętrze, które za moment stanie się drogą, czymś na kształt — tfu! — małej autostrady.

Bo wiem, co będzie. Kogo zaraz diabli nadadzą: po subarzance przejadą po i przeze mnie kolejno:

— Witek w citroenie C4, nielubiany w pracy budowlaniec

— rodzinka Zaworskich w nowiutkiej, bo zaledwie miesięcznej octavii

— ruda pani, też w skodzie, ale o wiele starszej, felicii

— Waldek w nissanie juke

— stara baba w pożyczonej od wnuczki beemce

— kolejna rodzinka w sedanie, państwo Pruniewiczowie w klasyku: scorpio II "wielorybie"

— grzyb w grzybowozie (głośno myślę: czy uno z 1999 roku to już youngtimer?)

— błyszcząca srebrnym lakierem corolla, za kierownicą której będzie siedzieć błyszczący łysiną pan Marciniuk

— szary i przeciętny pan Sławek w volvo kombi

— Zofia lat 69 w szarym i przeciętnym passacie B5

— dla odmiany — rodzynek: seledynowo-oczojebne mini countryman, którego pierwszą właścicielką była nie kto inny, tylko Natalia Kukulska (obecnie, naprawione po solidnym dzwonie, jest własnością Karoliny P., na stałe mieszkającej w Krakowie instagramowej modelki)

— młodziak w renault zoe

— dziesiątki innych, najprzeróżnistych aut, do tego — skuterowcy w liczbie dwóch, mrozoodporni faceci, którym nie straszne są złe warunki atmosferyczne.

Słyszę ich, niemal jestem w stanie czuć puls, bicie serc, oddechy, niekoniecznie najświeższe, tych wszystkich ludzi, którzy mają zamiar, jako jedni z pierwszych... skorzystać z nowootwartej drogi, skrócić sobie...

Zamykam ciężkie powieki. Wiem, logika podpowiada, że trzeba walczyć, nie oddawać całego życia, odrębności, jestestwa, kuźwa, człowieczeństwa walkowerem i za friko, nie godzić się na odhumanizowanie tylko dlatego, że paru biurwom zamamiło, że co ze mnie za facet, jeśli nie potrafię zadbać, zatroszczyć się o sprawę tak istotną, że przecież to fundamentalna kwestia, nawet największy masochista z nieleczoną od dwudziestu lat depresją, uważający się za ludzką szmatę do podłogi człeczyna bez poczucia własnej wartości , gdyby przyszło mu być na moim miejscu — NIE odpuściłby; że nie ma istoty na ziemi, która dobrowolnie dałaby sobie wydrzeć... SIEBIE, ale... kapituluję.

Wyrzucę facecika z domu, jeszcze sprzedam liścia, parę kopów, czy pobiję, solidnie nakładę po mordzie? No to wróci z policją, ta — spacyfikuje, paru tresowanych burków rzuci się na mnie, zostanę przyciśnięty kolanem do podłogi, zedrą ubranie — i tyle będzie mojego buntu, wszystko pójdzie zgodnie z planem i nie będę mieć nic do gadania. Przejadą, jak zostało ustalone za mymi plecami, auta, przesuną się, prędzej czy później, walce drogowe, zjawią się bitumijcy, diabelni robotnicy lejący smołę ze żwirem. Zostanie ułożony chodniczek z kostki Bauma, wytyczona ścieżka rowerowa, prędzej, czy później —drugi pas, wreszcie: rondo oplecie mi szyję niczym pętla, zaciśnie się na niej.

I stanę się, nie mam złudzeń, ludzką wersją domu Pancelsztyków, naokoło odeptywany, przedeptywany, przechodzony, każdego dnia będę coraz bardziej płaszczyć się przyjmować kształt nawet nie płastugi, ale głębinowej ryby, co żyje zagrzebana w piachu, albo w mule i czeka na ofiary przywarta do dna. Ryby, której kamuflaż, poza szarością skóry, stanowi właśnie kształt, pozornie lichy. Owo udawane nieistnienie.

...z tym, że nie będę drapieżnikiem, raczej ofiarą systemu, procedur, wywłaszczeniozy, szaleńczych budowniczych dróg i, oczywiście, czortów, co rządzą tym miastem.

Mógłbym stawiać przynajmniej bierny opór, albo choć prosić o zmiłowanie (marne szanse, że cokolwiek dotrze do zabiurwiałego faceciny, nie posądzałbym takiego typa jak on o posiadanie nawet szczątkowego sumienia), czy choć wołał Kingę na pomoc. Niechby wywaliła, ma przecież dwie zdrowe ręce, dziada na zbity pysk, zamknęła drzwi i pod żadnym pozorem nie otwierała nikomu; na kogo w końcu, jak nie na nią mógłbym liczyć w takim nieszczęściu, ale... widzę, że to bez sensu. Ewidentnie jest w zmowie z sukinkotem urzędniczym, mogłem się domyślić, że coś się święci, od rana chodzi wystrojona w najlepsze ciuchy, apaszkę nawet założyła, obwiesiła się jak choinka, chyba ma na sobie całą swoją biżuterię...

Przeperfumowana, że aż w nosie kręci, z bananem na ryju, tańczy dookoła urzędasa, szczerzy się, nadskakuje mu. Jak nic — zaraz zacznie przekonywać, że to dla mojego dobra, zamiast siedzieć bezczynnie na rencie, de facto wieść pasożytniczy tryb życia — przydam się w końcu na coś, stanę się społecznie użyteczny...

...jak kosz na śmieci, pisuar, albo toi-toi...

No tak. Eureka. Już rozumiem. Nietrudno było się domyślić, skąd ta jej ekscytacja. Będzie robiła za hotelik na godziny, pewnie oficjalnie zwany zajazdem; za jednoosobowy, jednokurwi burdel.

Obiecali głupiej krowie pewnie niezłe profity z tego tytułu, zamydlili oczy ewentualnymi zyskami. Już marzą się suce tirowcy, biznesmeni na wyjazdach integracyjnych (może nawet będzie miała szczęście i jak ślepej kurze ziarno trafi się jakiś, choć to w tych stronach rzadkość, obcokrajowiec, najlepiej — śniady, Alvaro-latino), albo i tabuny zwykłych, chcących skoczyć w bok od wiecznie gderających żon, szukających przygód, facetów.

Jest napalona, czuję to. Aż kipi w niej, słone, gęste. Dyszy, suczysko, nie może się doczekać, kiedy przyjmie pierwszego klienta, ugości, głęboko.

— Przynieś zgrzewkę Perły z kuchni. Jakoś, heh, nie mogę się chwilowo ruszyć... — jęczę, jednocześnie błagalnie i z przekąsem.

— Coś pan —zwariował?! Żadnego alkoholu! Życie panu niemiłe, ludzi chcesz pozabijać? Jesteś pan właścicielem drogi —i prawo nakłada na pana obowiązek utrzymania jej w należytym stanie odśnieżenia. I trzeźwości! — zaperza się biurwokrata —Tu, proszę — maska p-gaz —podaje mi flakopodobny, gumo-szmaciany twór ze szklanymi naocznikami.

— Po co to...?

— Spaliny w tak dużym natężeniu mogą panu zaszkodzić.

—Dziękuję, kurwa, bardzo. Wsadź se...

— No już, już... — facecina podchodzi z przymilnym (chyba) uśmieszkiem, zaczyna mnie głaskać po ojcowsku po głowie. Albo jak znarowionego źrebaka, zapłakane dziecko, które rozwyło się w piaskownicy, bo mu rówieśnik złośliwie rozwalił świeżo ulepioną babkę...

— Cicho, spokój nas, CIEBIE może uratować. Myśl o unii hipostatycznej, powrocie do natury i zjednoczeniu się z nią, pojednaniu. Jesteś jej częścią. Medytuj. A co to natura? to ten blok, mieszkanie, czajnik w kuchni, okap, telewizor, fotel, rolety, twój tablet. I chłodnice, alufelgi, klamki, drzwi, podwozia, opony aut. Już jadą, zaraz będą na schodach. Nadchodzi sprzymierze...

Nie słucham dalej jego hipnotyzmów. Nie jestem w stanie. Tyle, zaledwie parę zdań wystarczyło, bym zaczął odpływać. Okazuję się być bardzo podatny na hipnozę. Zaczynam się nagle czuć, jakbym był piłką.

Ostatnie sekundy gry. Podbiega ktoś. I kooooopie z całej siły mnie w głowę.

Słyszę szum jadących aut.

Wypadam poza linie boiska.

Piłka na aucie.

Piłka rozjechana przez auta.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Grain 08.07.2021
    są miejsca za szybko pisane np. wykazała się niezwyczajna jak na nią opiekuńczością - być może brakuje tylko ogonka ą niezwyczajną

    i dalej podgarda /podgardła/ - tyle co ten mój VAR na szybko wyłapał
  • Trzy Cztery 08.07.2021
    Opowieść, przez którą płynęłam bez grama nudy. I świetna polszczyzna. Jak pokazuje wyżej Grain - bardzo drobne rzeczy do poprawienia, wręcz nic.
  • Florian Konrad 08.07.2021
    Dziękuję serdecznie, pierwsze poprawię, drugiego nie. nie ma podgardła, jest podgardle.
  • Florian Konrad 08.07.2021
    ...a nie, przeprraszam, zwracam honor, poprawiony i drugi babol

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania