Poprzednie częściDezinformel (fragment 1)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Dezinformel (fragment 7.- przedostatni)

Przykre to i — mówiąc bez ogródek — wkurwiające. Nic, tylko się rozryczeć z bezsilnej złości, bluzgać, złorzeczyć tym różowopiórym sukinsynom, których istnienia się domyślam.

Żal cholerny, że w sumie tak blisko jest ktoś, z kim mogłoby być magicznie. Ekstatycznie. Sto razy lepiej, niż z Kingą.

Patrzę na ciebie od paru chwil — i coraz bardziej bolisz.

...nie, nie powinnaś istnieć, tak byłoby lepiej, czyściej, klarowniej, nie zaprzątałbym sobie myśli chciejczymi i nie mającymi szans realizacji fantazjami, nie gdybologizmowałbym tak gorączkowo, nie zadręczał się, że...

...a zatem — nie ma cię. I bez dyskusji. Przekierowuję myśli na inne tory, przestawiam zwrotnicę.

...taki na przykład Józek, ojciec Kamila Strycharczuka — ten to dopiero jest oldschoolowiec. Choć sam tak siebie nie odbiera. Człowiek starej daty, zaprzeszły, jakby na przekór sobie, psując resztki wzroku, ciągle — jako ostatni w mieście! — ogląda telewizję (trzy kanały TVP, bo więcej nie pójdzie na tym antyku)... za pomocą dzieła sowieckiej myśli technicznej; sam z siebie, nieco masochistycznie, codziennie eksploatuje i ani myśli się rozstać z czarno-białym telewizorkiem junost'. Innego nie chce i nie potrzebuje. Po co? Ten się nie spalił, ani w żaden inny sposób do tej pory nie popsuł, od ponad trzydziestu lat działa bezawaryjnie, ni razu w remoncie nie był, nawet nie próbuje szumieć, śnieżyć, gra zawsze pierwsza klasa, jakby dopiero co z fabryki wyszedł. Tylko durny i burżuj by wymieniał sprawny sprzęt. A że bez kolorów...? Przyzwyczajenie, jak to się mówi, drugą naturą... tak jakoś bezpieczniej, bardziej swojsko, poczciwiej na nim ludzie wyglądają, świat — przyjaźniejszy.

Niech ręka boska broni gardzić, sprzedawać, a już najbardziej: wyrzucić, jak co dobre. Niejeden już się o tym przekonał, zamienił siekierkę na kijek. Rzeczom trzeba dać się wysłużyć, pozwolić zużyć naturalnie. Nie popędzać, bo będzie jak z Waldkiem Marchlewskim, co miał dobrego malucha, ale zamamiła mu się audica "cygaro" z Reichu. I co? Mózg z drzewa potem musieli zeskrobywać, jak się to cudo od Niemca, pospawane z paru szrotów na trzy podczas jazdy się rozłamało, a on, nieborak, został w tej środkowej, pasażerskiej, od której się przód z tyłem odspoiły — i poszeeeedł ze skarpy, w zagajnik, ciągle, odruchowo, trzymając kierownicę w łapach...

Wiele innych widzę, naraz. Pijacy — najczęściej, rzadziej — narkomani, staruszkowie, złomiarze, adwokaci, komornicy i sklepowe; pojawia mi się nawet przed oczami Marczycha, hiena cmentarna, półgłupia baba borowa, co kradnie wiązanki i okazałe znicze z grobów — w jej mniemaniu — komunistów i złodziei, by zanosić pod figurę Matki Gwadelupeńskiej, co stoi pod kościołem, albo na lumpenmogiłę swoich rodziców. Upiększa ziemny grób ze zmurszałym krzyżem, przystraja zajumanymi kwiatami.

Jest w tym co robi, zupełnie jak Zychowa, moja dawna sąsiadka, która co wieczór odmawiała dziesiątkę różańca, a miała diabelnie lepkie ręce. Wszystko —dosłownie! — się do nich kleiło. Pewnie i różaniec, co go miętosiła w paluchach — był kradziony (na chwałę bożą!).

Patrzę na tyluż ludzi z mojego Dziuromyśla, kontaktuję sie z każdym z osobna, ze wszystkimi naraz. Jednoczę się, jednam, biorę ich w dłonie, pod powieki. Zostają w żyłach. Zaraz — JESTEM na moment nimi, oni — mną i we mnie.

Nie dotykam nikogo, bo przecież nie mam dłoni, jestem jednym wielkim patrzeniem. Widzę całą powierzchnią skóry, narządami wewnętrznymi, w zasadzie mam tylko wzrok.

Rozsiewam się po miasteczku, replikuję i spajam, bogatszy o nieznane wcześniej doznania.

Scalam się z umysłami innych osób, podkradam ich filozofie, motta, wspomnienia, plany, parafilie, zaburzenia umysłowe, kolorowe delirki, urocze bad tripy, poczciwe fobie.

Zasada podczepienia: chcę i robię to, co tłum. Jestem wiedziony przez niego na manowce. Uwodzony. Poddaję się wszelakim presjom społecznym, tak silnym, że aż zanika moja odrębność, rozpraszam się, rozwadniam.

Ja? Jaki ja? To słowo na wyrost. Jest śnieżka rzucona na gorącą kuchenną płytę, niknący w odmętach miastoceanu, kruchy stateczek z soli. Krypka głupców.

Ileż doznań, krzyków, proroctw, poglądów politycznych, błagań, wypłakanych słów mieści się w jednej chwili Odbioru, Kontaktu!

Biegnę statycznie(!!), a ludzie, z którymi nawiązałem telepatyczną łączność — drałują we mnie. Co śmieszniejsze — w różnych kierunkach.

Jestem mrowiskiem, na które kapie toksyczny deszczyk. Panika w środku!

Podgniwam podliniewam leciutko, po czym wracam do dawnej —zbiorowej — formy.

Czuję, jak rośnie, w głębi. Zapuszcza, wczepia korzenie. Wkłuwa się we mnie, zwierzątko.

...powinienem mieć na imię Antypater. Antypatiusz. Potrafię wzbudzać wyłącznie odrazę, albo gniew. Najzwyczajniej nie da się mnie lubić.

Egotyk jednołapy, godny pożałowania hiperkaleka, co replikuje się, mimowolnie bawi w Nostradamusa; co jest jak olbrzymie radio odbierające wiele stacji naraz.

Pomnaża się moja ułomność, na szczęście — nie przenosi się na tych, z którymi mam kontakt. Tyle dobrego, bo autentycznie załamałbym się, gdybym — nawet niechcący — przyczynił się do czyjejkolwiek choroby, kalectwa, bólu, cierpienia, czy gdyby choć przez moment jakaś niewinna istotka była skazana na współodczuwanie tego, co ja: depresji (podragowskiej?), doła, spowodowanej niepełnosprawnoś...

Dosyć czarnowidztwa, utyskiwania, jęków durnowatych biadolicznych, bo oto łączę się z następną, tym razem zdrowiuteńką i śliczną kobietą, która — w sprzyjających warunkach CHCIAŁABY mnie, takiego wybraka, której nie przeszkadzałoby, że jestem towarem z odrzutu, piątej kategorii, dostępnym wyłącznie w promocji w ciucholandzie, przecenionym o dziewięćdziesiąt dziewięć procent nie-bublem, obarczonym wadą niefabryczną, z ofiarą kurewskiego magla.

Marta F. (nazwiska nie odbieram dostatecznie wyraźnie), pięknogęba, młoda, do tego — aż dziwne! — wolna! Skarb, ideał Święta Graalica, Bursztynowa komnatka. Właściwie — pokoiczek, malusieńki i ciasny. Bardzo ciasny, nie rozepchany, nie rozjeżdżony przez wielu facetów, którzy mieli to zajebiste szczęście WEJŚĆ. Rozgościć się.

Aż nie mogę uwierzyć, że ktoś taki jak ty chciałby, miał ochotę, nie odrzuciłby, nie wyśmiał, nie wzgardził, nie dał kosza już po pierwszych dwóch spotkaniach, by nie powiedzieć szumnie — randkach. Że miałabyś ochotę tworzyć ze mną związek. Być na dobre i to w chuj złe.

Widzę cię saute, Martuś, bez zbędnych dodatków: ubrań, domu, nazwiska, rodziny, najczyściej i najwyraźniej, jak tylko jestem w stanie, ciebie i tylko ciebie.

Świat, cały kosmos się zawęża do naszej mikroprzestrzeni, bo jest taka; umysł mi szwankuje, wyobraźnia całkiem zlazła na manowce, w cierniste krzaczory, bo oto wyobrażam sobie nas w... wielkiej konspiracji. Unosimy się w ciepłej i przyjaznej, można rzec: przytulnej przestrzeni, gdzieś pomiędzy gwiazdami — i nie musimy się konspirować, udawać posągi.

Patrzy, wszystkoczujne oko groźnej bestii uosabiającej społeczeństwo, ludzi z ich plotkarskimi, rozdwojonymi ozorami, z całą gamą, stertą dobrych rad ("rzuć go, to nie jest facet dla ciebie, coś — będziesz biedować z kaleką"), wszelakie przeciwności złośliwego losiska, bo ono — co by nie truli optymiści — zawsze i dla każdego prędzej czy później okazuje się być złośliwe.

Leżymy-dryfujemy w nieokreślonej przestrzeni, pod okiem Wielkiego Smoka, Strażnika z piekła rodem.

Nawet nie próbuj się uśmiechać! Milcz! Żadnych gwałtownych ruchów!

...przyśnij się, najwolniej, jak potrafisz, milimetr na godzinę się suń, pełznij, zmieniaj się w ospałego ślimaka z reumatyzmem. Wolniej! Masz wyglądać, jakbyś była zatrzymana w kadrze, na zdjęciu, statyczna.

...coraz bliżej jesteś. Wyraźniejsza. Wtulasz się, wrastasz we mnie, zagnieżdżasz się w TYM. Zatapiasz się iniektorko moja cholerna kochana.

I mam przez moment, dopóki się w pełni nie ocknę, póki trwa czar, czad, następną, realniejszą, niż Kinga, gerlfrend. O ileż bliższą (bardziej, oczywiście, się nie da!).

Posiadłem ją i posiadam, wchłonąłem, pożarłem całym sobą. Biedna Martuś F., której nigdy nie będzie dane przyjść na świat.

Dziewczyna fantomowa, owoc szalonego snu, drzewa mającego korę z gotowanego mięsa.

 

***

Wczesna noc. Rynuś w żółtawym świetle latarni. Smodżysko, ludzie palą jak wścieknięci czym popadnie: od pospolitych śmieci, przez pokrajane w kosteczkę dętki i opony rowerów, ciągników, aut, po bitumiczne (!!) kłaki, wełny niemineralne, zawiniątka (poronione, abortowane płody?), stare, ale nie wyszłe z użycia banknoty (niektórym anachronicznym burżujom jest wstyd płacić podniszczonymi pieniędzmi, a plastikowej forsy nie używają z przekonania, wolą poświęcić tych parę stów w miesiącu, niż popełniać w ich mniemaniu gafę, ale może to tylko plotki rozsiewane przez biedaków, którym zawiść uderzyła do głów i w rzeczywistości nic takiego nie ma miejsca).

Ciężka, zimowa atmosfera, kryształki zeszklonego mrozu telepoczą się na niebie, inne, nieco lżejsze — opadają sennie, roszą i ranią, kłują, rozchlapują się, choć są ciałem stałym.

Wyludnienie: pomimo stosunkowo późnej pory jestem tu sam, nie napotykam ani jednego rozkrzyczanego pijusa, bezdomnego, łobuziska, gówniarza, nikt dosłownie, nawet żaden strażnik miejski się nie szwenda w poczciwej kii ceed, o ile w ogóle można się szwendać samochodem.

Nie patrolowane, pozostawione samemu sobie centrum miasteczka. Na pastwę zimy.

Wszyscy — jak się domyślam — dogorywają po wczorajszym, wylewają siódme poty na łożach boleści, przepacają koce, albo wręcz przeciwnie: ciągną dalej melanż (jak Kinga).

Posylwestrowe gruzowisko, atomowa pustynia, szczątki miasta trzymające się w kupie, ciągle mające jego pierwotny kształt, na pozór — nie do odróżnienia od miasta z przedwczoraj, żyjącego.

Światłą w oknach, stłumiony bełkot gadających telewizorów, szmery, miauczenie dachowców, szczekanie kundli.

...ale jednak to bezludzie, ponure i na swój sposób mistyczne. To miejsce pamięci pozostałe po... NIM. Kimkolwiek nasi-moi niewidzialni złoczyńcy zamierzyli, że będzie: seryjnym mordercą, gwałcicielem, lumpem, złodziejem, zoofilem. Może wszystkimi naraz (to dopiero byłby koleś!).

W kogo przeobraziłby się, gdybym nie postanowił przerwać diabelskiego kręgu, tanów, kołowrotu, wyswobodzić się z kieratu, wziąć sprawy we własną rękę jedyną, jaką mam, nie rozmaglowaną na amen...

Gdybym nie chciał zrobić malutkiego "ciach".

Zsuwam ostrożnie dresy, bo akurat wyszedłem niewyjściowo, w dresach właśnie, wypinam brzuch.

Jest pod spodem, rośnie, wczepieńczyk. Czuję jego strach. A bój się, gnoju, co myślałeś — że się nie odważę, nie będę mieć na tyle jaj,by cię, sukinsynu, pasożycie, wykroić?

Łapa mi drży, jakbym wypił z pięć mocnych kaw jedna po drugiej. Strach?Zawsze jakiś jest, w końcu to ciało. Moje. W nim — ciało obce.

Pierwsze, aua, kurwaa, pierwsze cięcie.

Gładko poszło, flaki mi nie wylazły, nie dyndają jelita, choć chlastałem i chlastam najgłębiej, jak mogę. Na ile pozwala instynkt samozachowawczy.

...i drugie "kuku".

...tutaj... się wżarłeś...

Ma ostre haczyki, bydlę kuliste. Jajuszko, trochę większe od tych, jakie wydalała Kinga.

...no wyyyłaź!

I jest, przyżarluch. Synek, córeczka? Pulpa ostrokolczasta, raczej obupłciowa.

"Wierzga" kończynkami, drapie i kłuje mnie. tatę. Nosiciela. Egzekuto...

Ledwie przytomny z bólu, krwawiąc jak zarzynany wieprzek, nadziewam pierworodnego pasożyta na kijek mocy. Wbijam, przekłuwam potworka. Niemal słyszę, jak "krzyczy", wydaje nieartykułowane infradźwięki. Ultrabluzgi. Przeklina mnie, podryguje przedśmiertnie i wyzywa od najgorszych.

Tamuję krwotoczysko, przyciskam całą garść ligniny do rany. Co za ból! No tak się załatwić!

Następne częściDezinformel (fragment 8.- ostatni)

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania