Poprzednie częściDezinformel (fragment 1)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Dezinformel (fragment 4.)

III. Gremia

 

Czają się w zakamarkach naszej mieściny, uważnie lustrują każdego. Nikt i nic nie ujdzie ich uwadze.

Wszechwzroczni, niewidzialni obserwatorzy. Gapiciele.

Podejrzewam, że gdyby się zmaterializowali, okazałoby się, że z wyglądu przypominają karykaturalne monstra, zupełnie niestraszne potwory. Że to widziadła z campowych bajek, wronoludy różowopióre, zbrokaciałe, klaunie strachy na Lachy, demony-pajace.

Są, jak czuję, wklęci w to miasto, nie tyle kładą się na nim cieniem, co wyrastają z niego, zapuszczają w nim korzenie. Zmory dziobate obsiadające przeklęty patyczek, wbijające szpony w... imiona tutejszych pupilów domowych. No nikt nie nazwie psa, czy kota normalnie, nie ma u nas Burków, ani Mruczków, Reksów, czy Filemonów, są za to... Zebymanieni, Ruź-ruzie, czy inne Harwanektole, a dajmy na to Jacek, mój sąsiad, nazwał bernardyna... Kubek-Łomonosow (WTF?).

Pół biedy, że niewytłumaczalne dziwactwo tyczy jedynie imion zwierząt, jeszcze (?) nikt nie wpadł na światły pomysł ochrzczenia córki Magapareza-wiw, albo syna — Trą-cięcię-noli.

Potrzeba oryginalności za wszelką cenę? Gdzie tam! Działanie sił nieczystych! W końcu nikt, zapytany, nie potrafi logicznie, albo i nie, jakkolwiek uzasadnić, czemu nazwał uroczego kundelka By-wywrotowiec, lub kanarka Rujścień.

Jak nic — bawią się nami przerysowane licha, wnikają — a to w ciągle kreślących nowe linie-rany, wytyczających niepotrzebne ulice, skwery, placyki, bulwarzęta, psychoplanistów, a to w kobiety. I każą je, ośmieszają, mutują.

Coraz mniej dzieci rodzi się w naszym — paradoksalnie —coraz gęściej zaludnionym miasteczku. Zagęszczacze stanowią element napływowy z okolicznych wsi. I dobrze. Dochodzi do mieszania się genów, rozrzedzają się (chcę w to wierzyć!) toksyny, maleje trucicielska, zła moc, siła jadu. Kwas (oby!) zmienia się w winny ocet.

Gdyby z jakiegoś powodu zamknięto miasto, ogrodzono je murem (oho — zaczynam tworzyć coś na kształt fabuły opowiadania z gatunku deidyllicznych antyutopii!), kategorycznie zakazano opuszczania enklawy-obozu koncentracyjnego — myślę, że w przeciągu paru lat, za sprawą chowu wsobnego, zmienilibyśmy się w populację mutantów, takich z filmowego "harcydzieła" "Wzgórza mają oczy". Rodziłyby się coraz bardziej zniekształcone osobniki...

...albo i nie, nasze kobiety, jedna po drugiej, zapadałyby na przeklęty zespół Stiffenmayera-Lüsa, zamiast progeniturasów... jak moja Kinga... ech. Co zrobić? Lekarstwa podobno na cholerne zaburzenie nie ma i w najbliższej przyszłości nie będzie. Nowa, tyleż dziwaczna, co groźna i paskudna choroba... ubezpłodniająca...

Płakać się po prostu chce, najzwyczajniej, jak kilkulatek, który niechcący popsuł ulubioną zabawkę, któremu spierdzieliła się konsola, rozkwasił się wyświetlacz gameboxa, urwała łepetyna misia przytulanki.

Mam ochotę ślozować, paść tuż obok łóżka, taczać się zasmarkany, zapluty, puszczać bańki z nosa i walić z bezsilności pięściami w podłogę. Łbem tłuc, drzeć na sobie ubranie — w zasadzie też bym chciał, gdyby to tylko pomogło w czymkolwiek, wyleczyło Kingę z... kulkozy.

Biedna, nieuleczalna Kiń, z której drwią maszkarony. Guzorodna, bezdzietna (!!) wieloródka, moja kochana Kingula, co za każdym razem, gdy uprawiamy seks zachodzi w ciążę mnogą, a potem... aż pisać o tym ciężko. Wysypują się z niej, parędziesiąt godzin później, mięsne kulki, pseudo-potworniaki wielkości kurzych jaj. Kosmate i pomarszczone "dzieciaki", którym nie dane było się normalnie rozwijać. Zmurtowane, zdegenerowane w macicy (aż chciałoby się napisać "związane na supełki") para-płody, przerośnięte zygoty wypadają z niej, robiąc tyleż zabawne, co wywołujące rozpacz "kszszszszsz, kszszszsz". Albo "dęęęęę", gdy — rzadko, to rzadko, ale zdarza się — są usuwane razem z moczem, uderzają o porcelit muszli klozetowej.

...czy można sobie wyobrazić większą traumę dla niedoszłych rodziców, jak właśnie to, łańcuch niekończących się poronień, deformacji, poronień...

Żeszkurwamać, oboje chcemy, czy raczej chcieliśmy mieć dzieci. Mamy... dziesiątki obleśnych kulek. I łzy, całe hektary czerni, ból, bezsilność, że aż wyć się chce, dorwać sterującego tym bajzlem skurwiela, złapać Pana Los za bety, potrząsnąć, parę razy strzelić w pysk — i kazać przestać zatruwać życie spokojnym, Bogu ducha winnym ludziom.

Lekarze są bezradni, to nowa, jeszcze słabo poznana choroba. Do tego — ultra rzadka, zaledwie dwa przypadki w Polsce, z siedem-osiem w Europie. Mniej, niż dwadzieścia na świecie. Kinga jest więc ewenementem, ciekawostką, okazem, budzi naturalną (choć powiedziałbym raczej, że przesadną i niezdrową) ciekawość łapiduchów z Hanoweru, Krakowa, Moskwy, Bonn, Warszawy, Berlina.

Chcą ją badać, gino-rzeźnicy, mierzyć, oglądać od wewnątrz, wpychać mikroskopy, lunety, habilitować się na niej, dokształcać metodą prób i błędów, neonatooprawcy, testować na bieduli siakieś para-medyczne, mengelskie kuracje, barbarzyńskim eksperymentom poddawać, rury gumowe, plastikowe i z blachy ocynkowanej, szklane tuby wiadomo gdzie wpychać, za darmo i (rzekomo!) dla dobra nauki potraktować moją dziewczynę jak królicę doświadczalną, laboratoryjną mysz, którą można wziąć i zamęczyć.

...oczywiście nie zgodziła się na leczenie (dręczenie!) w ciemno, Kinguś, wypisała się z kliniki Wilfrieda na własne żądanie. Wróciła do domu, by się wypłakać, wywrzeszczeć. Wywyć.

...a ci, niezrażeni — mailują jak najęci, że "może się Pani jednak namyśli i zgodzi pomóc Sobie, oraz innym, znajdującym się w podobnej sytuacji Kobietom?". Pokrywają, łaskawcy, koszty przelotu, zakwaterowania w hotelu, mamią — w chuj świetlaną — perspektywą zapisania się złotymi zgłoskami na kartach nauki, w annałach medycyny, jak ta (wariatka, kretynka!), która pierwsza pozwoliła się leczyć (więc, jak rozumiem — pozostałe kobiety chorujące na zespół Siffenmayera-Lüsa — zdecydowanie odmówiło poddania sie czarom-marom, leczeniu na czuja).

Nie dociera do nich, że nie znaczy NIE.

...ostatnio, by nie powtarzała się sytuacja z kulkami, uprawiamy tylko oral. Bite trzy miesiące lizania, pocałunków, lodzików. Nic ponad to.

Nawet nie próbowałem poruszać drażliwego tematu, zagadąć Kingę, że "eeej, no weeeź, co ci szkodzi, to będzie moment, drobny dyskomfort, raz-dwa, wyleci, nawet nie poczujesz".

Skurczysńskie licha wżarte w przestrzeń naszego miasteczka, tylko czekały. Drrryyyt, szszofp, szofp — ostrzyły pazury i zębiska, gotowe do skoku, by zaatakować.

...a my — takiego wała, żyliśmy jakby nigdy nic. Oral to w końcu też seks, cud boski, że nie nabawiliśmy się przez diabelne pieriepały z zarodasami awersji do ars amandi, Kinga nie uznała, że lepiej będzie, jak zostanie zakonnicą, albo konsekrowaną dziewicą z odzysku, nie postanowiła złożyć ślubów czystości, pieprzyć całe to pieprzenie się, gra nie warta świeczki, co z tego seksu, orgazmów, jak w konsekwencji — trauma za traumą.

Wreszcie: że nie rozstaliśmy się, cholerny czas próby nie okazał się zabójczy dla naszego związku, ciągle się kochamy, może nawet bardziej, niż przed tym całym kurewsko nieśmiesznym cyrkiem, scalił się, scementował...

...nie. Raczej: redefiniował. Wspólnie przeszliśmy piętrową traumę traum i — choć, kuźwa, nie staliśmy się przez to silniejsi, bo cierpienie nie uszlachetnia, a kto twierdzi inaczej — kłamie, lub/ i jest bezdennie głupi — jesteśmy dalej. Ze sobą i dla siebie.

Para cudaków: jednoręki bandyta (prawą dłoń i przedramię straciłem w wypadku, świętej pamięci babcia zaniosła pościel i obrusy do magla, rodzice — pracowali, nie miała mnie z kim zostawić, więc musiałem z nią iść, wystarczyła chwila nieuwagi i... ech, nie chcę o tym pisać), od czasu do czasu — telepata, i ona — moja dżindżer godes, pieguska kochana. Amatorska modeleczka i aktorka porno (na pendrivach i w chmurze kitram całe giga- albo i pentabajty filmów, jakie z nią... z NAMI nagrałem; taki mam fetysz, ekshibicjonistyczno-reżyserski).

Tycjanóweczka i potrafiący nie tyle czytać w myślach, co MIEĆ, przechwytywać z kosmosu, wiedzę o tym, co, gdzie i kiedy było, jest, albo będzie, wyłapujący plotki z atmosfery, czy może z innego wymiaru, kaleka na rencie inwalidzkiej, grzejdupa siedzący całymi dniami na chacie (wywalili mnie już z trzeciej spółdzielni pracy chronionej), zajmujący się wszystkim i niczym... gospodarz, gospodynek domowy. Majormieszkanius, pokojówczyk (!!).

Wiem, jak żałośnie to brzmi: w naszym związku tylko Kinga pracuje, ja — sprzątam, podlewam kwiaty, gotuję i... w zasadzie tyle.

Psa, kota, szynszylę, kawię zwaną dawniej świnką morską wyprowadzałbym na spacer, ale — na stanie — brak, oboje nie przepadamy za zwierzakami.

Sami dla siebie jesteśmy zwierzyną. Współtresujemy się, ciągle docieramy, stawiamy, mówiąc dosadnie, czoła skurwysyństwom (problemy — to zbyt łagodne słowo) dnia codziennego, walczymy z brutalnym, okrutnym światem.

Zakonnik i mniszka, którzy prawie zapomnieli, czym jest normalny seks, będący skazani na jego substytut. Mimowolne czyściochy.

Przed nią bieży baranek, nad nim lata motylek, a miliony różowopiórych złych duchów rechoczą widząc, jak męczą się, oboje. Jak przechodzą do porządku dziennego nad ograniczeniem, które sobie narzucili. I jak znów się męczą w półabstynencji (co to za życie, jak pokochać się normalnie nie można, ba zaraz, wiadomo: kulki, poronienie mnogie dzieci-nie dzieci?!).

Młodość, najlepsze lata? Klepanie biedy (dobrze, że choć mieszkanie po dziadkach udało się Kindze fuksem odziedziczyć, jej jedyny brat, degeneruch, zaćpał się trzy lata temu), bieda, inflacja, ogólna drożyzna w sklepach, moja mikrorencina, żałośnie niska pensja Kini, bieda, bieda...

...i te jebane kulki. I pogrzeb za pogrzebem, wynoszenie zygotulców, płódworów w pudełkach po butach, chowanie ich cichaczem i po zmroku, w jak najgłębszej tajemnicy (katabas zaraz zaśpiewałby z tysiaka za taki masowy pogrzeb, a u nas się nie przelewa, poza tym — nie do końca wiadomo, czy to tak do końca były istoty ludzkie, czy właśnie potworniaki, przekazaliśmy konowałom dwa pudełka po adidasach, tak: dwa pudełka "dzieci", i nico, nie umieli jednoznacznie stwierdzić, pomimo przeprowadzania dziesięciu miliardów testów, krojenia, oglądania kulek pod najczulszymi mikroskopami elektronowymi; a tylko dureń — w dodatku nie mając kasy — chowałby z pompą całym ceremoniałem, buląc księdzu jak za zboże, jakieś mięsne wydaliny) w pobliżu grobu Eryka, brata Kingi...

I trauma, w ilościach hurtowych.

I strach, by nie powtórzyło się to, co złe. Podświadomy strach przed jakąkolwiek formą aktywności seksualnej. Bo znowu będzie płacz, pełne łóżko krwi, śluzu, włochate kulki turlające się po prześcieradle.

...nie, trzeba się bronić, tylko kompletny bezmózg ryzykowałby... wiedząc, czym to grozi...

...aż nadszedł, nadlazł cholerny sylwester, alkohol wziął górę i zapomnieliśmy się. Puściły hamulce, szampan, wóda, gin z tonikiem, tequila, piwo, wina różniste ścięły nas z nóg, piorunująca mieszanina alkoholu odebrała rozum.

Zresztą... co mogłoby się stać? Idzie nowe, obecne roczysko odchodzi w niepamięć, zdycha ze starości, wszystko co złe ląduje w lamusie; przecież nie będzie tak źle, nawet, jeżeli...

Ciul z tym, jesteśmy razem, czego mamy się bać, krępować?! W końcu raz się żyje, chyba tylko tyle nam zostało, że możemy od czasu do czasu, jak normalni... nie ma najmniejszych szans, by cokolwiek się... się...

Pierwszy poranek nowego roku. Jutrzenka, słońce wyłaniające się zza horyzontu. Łysy, rozjarzony półokrąg.

Kosmate ""zwitki", wśród których dryfuję. Wysokie, płaczliwo-rozpaczliwe pianie koguta. Tu, w mieście. Nie, zaraz.

Kinga się drze. Oszalała. Ryk, prosto do ucha. Aż bębenki się filcują. Cicho, leż, śpij, do diaska!

...wyje, syrena alarmowa. Zamknij się, bo zaraz sąsiedzi się zlecą, pomyślą, że agresor się włączył i cię tłukę...!

Zapadam się w materac. Pływa mi się w basenie wypełnionym gumowymi piłeczkami. Nie, to... głowy kotów. Żywe, nikt ich nie odciął, takie się urodziły, same głowy. Miauczą na cały głos. Persy, kudłate jak czort. Same kłaki. Perskie oczy. Oka. W rosole. Pościel, niczym rozwodniona zupa. Dla kotów, oczywiście. Podczas zwiedzania fabryki Whiskasa wpadłem do kadzi...

...dobra już, wstaję. Nie płacz, kochana. Nic nie pomoże... Chryste! Kurwa, niemożliwe — wczoraj się kochaliśmy, a dziś — pół łóżka zas... zarodzone! Ile tego! Kiedyż to urosło? Musiałaś przez dłuższy czas nosić w sobie... Nie czułaś nic? Zero ciężkości, gniecenia...? Ze dwadzieścia kilo wszystkie ważą, albo i lepiej. Jak można dźwigać taki ciężar i się nie zorientować...?

...śpij. Głowa mi pęka. Nawet usiąść — ciężko. Potem się zajmę... pościel trzeba zmienić... przecież wiem...

Leżymy skacowani w uwalanym krwią barłogu. Przytulamy się.

Nawet dość sympatycznie, kłaczaste kule są (jeszcze) ciepłe i przyjemnie grzeją w nogi. Tylko ten zapach — gęsty, lepki, metaliczny, coś, jakby mokra sierść psa...

...ale da się znieść, pod warunkiem, że nie oddycha się zbyt głęboko. Nie ma sensu wciągać do płuc woni... tfu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Trzy Cztery 05.07.2021
    Nie spodziewałam się, że po lekturze fragm.3 dam rade przeczytać fragm. 4. Obawiałam się, że mi się w głowie pokićka. Jednak podeszłam bohatersko do lektury i - dałam radę. Ciało i dusza w Twoich opowieściach to są więcej niż kosmosy. Pieknie pokazujesz to pogmatwanie, któremu można wciąż i wciąż nadawać nowe imiona, jeśli się tylko potrafi. Ale imiona to jeszcze nic... Jest jeszcze... Wspaniale piszesz.
  • Florian Konrad 05.07.2021
    Dziękuję!!!
  • D.E.M.O.N 05.07.2021
    niezła abstrakcja, będą kolejne części? :)
  • Florian Konrad 05.07.2021
    Oczywiście, już się przepisują. Proszę czekać. Wytrwałości :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania