Poprzednie częściDezinformel (fragment 1)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Dezinformel (fragment 5)

Parędziesiąt minut później, gdy nieco dochodzę do siebie, przestaję dogorywać, bierze mnie ochota na seks.

Tak — w TEJ scenerii, w rzeźni, krwawej jatce, nie całkiem przytomny, trzeźwiejący, ale jeszcze zamulony, zatruty, rozlepiam oczy, przytulam się mocniej do Kingi, zniżam głos, by brzmieć, niczym cholerny Bogart, czy Bogusław Linda, hipermęskim, namiętnym tonem proponuję, że może byś... ustami...

...no takich opierdołów — jak żyję nie zebrałem. Oburzona, kipiąca wściekłością zszokowana właściwie, że jak śmiałem w ogóle zaproponować coś tak nieludzkiego... czy już całkiem mnie z uczuć wyzuło, odchlałem szare komórki, co do jednej, czyż rozum mi odebrało, że... że...

Mam w tej chwili wstawać, doprowadzić się, łóżko, mieszkanie do porządku. Dobiega jedenasta trzydzieści, zaraz będzie południe, rozumiem, halo, dociera cokolwiek do...?

— Jak to "południe"? — dźwigam parutonową głowę, łapię ostrość. Rozglądam się.

Teatr absurdu: leżę po uszy w... no, w tym, co się wydaliło. Co zostało zmięte w kulkę, oblepione rdzą. Pośród obrosłych szczeciną pulpetów.

Kinga, ubrana w najelegantszy płaszczyk jaki ma, ten koloru yellow burgund, szykuje się do wyjścia. Gdzie? Na afterek, do gości.

Zaraz, jakich, przecież nikogo nie ma...

Do GOŚKI. Wróci wieczorem. Albo jutro. Dobra: jutro wieczór. Do tego czasu mam się pozbierać, DZIECI mam pozbierać, pudełko jest w kuchni na stole; co z tego, że ziemia będzie zamarznięta? W lutym było zimniej — a dwa "pogrzeby" musiałem... duży ze mnie chłopczyk, poradzę sobie. Dla niepoznaki — pudło jest po zniczach, jakbym zwrócił czyjąś uwagę — mam udawać, że kupiłem i taszczę całej, kurna, rodzinie, idę zapalić dziadkom, wujkom, prababkom...

— Yyy... one mają coś jakby twarze... — biorę w dłonie, uważnie oglądam jednego monsterpłoda. Synka, córeczkę?

— Zauważyłam — siąka nosem Kinga. Płakała przez długie godziny, ma wory pod oczami. Ciężkie łzy pogłębiły jej zmarszczki mimiczne, zamieniły je w bruzdy. Kaniony.

Idzie, pewnie do nowego kochasia, pieprzona katoliczka od siedmiu boleści. Nawet nie chce słyszeć o antykoncepcji, bo to grzech, bo encyklika Pawła VI "Humanae vitae", bo to zamykanie się na dar życia, sprzeczne z naturą i sprzeniewierzenie się woli bożej...

Ale już puścić się, oczywiście bez zabezpieczeń, dać się zapłodnić następnemu gachowi, wrócić, jakby nigdy nic i po paru dniach ronić włochate mięcho — czemu nie?

Wstaję. Genialnie. Zawalisty początek roku: parędziesiąt bękartów do sprzątnięcia, pościel do wyrzucenia.

...nawet nie próbowała wmawiać, że to moje...

Wlokę się krokiem Łazarza. Powstaję z martwych.

Głowa — pod kran. Nie ma co się przeglądać w lustrze, po drugiej stronie — wiem — stoi człowiek pierwotny. Błotny Neandertalczyk, szlamolud, bagienny troglodyta.

...żenujące to wszystko, pozbawione sensu, bezkierunkowe. Daremne, jak stawianie baniek drzewom, czy przemyt powietrza. Ech... Siekanie, na oślep. Niszczenie wszystkiego, co się nawinie. Metodyczne i okrutne, upadlające ludzi...

Zbieram kłako-pulpety, powstrzymuję odruch wymiotny. Popadam w zadumę, filozofuję nad sensem istnienia, mieszkania w przeklętym miasteczku. Kłócę się z sobą w myślach, wątpię w istnienie strachulców, to znowu prawie pukam się w głowę z wyrzutem, że "durny, jak w ogóle mogę się zastanawiać nad czymś tak oczywistym?!".

Są, są, wyczuwane, podejrzewane o istnienie czorty.

Nie ma ich, nie ma, to tylko mylne wrażenie, kłamliwy mit, jaki sam sobie opowiadam i w który usilnie staram się wierzyć, to fałszywe wspomnienie.

Kto kręci ruletką, przestawia pionki, miesza kolorowe kamyki, znaczy karty, zsyła klątwy, szaleństwo na ośmielających się nie wierzyć... kto jest władcą...

Pełne pudełko. Ledwie się zmieściły wszystkie łobuzy.

Karton — pod pachę. Przyciskam kikutem. Mało rozsądnie, tylko będę zwracać na siebie uwagę.

E, jednak nie. Co może nieść taki kaleka, w dodatku w Nowy Rok? Bombę? Idzie, ofiara losu, na grób. Może — swój, przymierzyć się, zapalić znicz w miejscu, gdzie zamierza być pochowany, sprawdza, jaki będzie finalny efekt. Może porównuje, wybiera, tu, czy tam będzie mu wygodniej leżeć, zastanawia się nad wyborem nagrobka, półtrup, bo człowiek bez ręki, na dodatek prawej — musi być skrajnie nieporadny, niezdolny do samodzielnej egzystencji, a skoro tak — to i pewnie depresja go zżera, nic, tylko myśli o śmierci, biedulek, ma myśli samobójcze każdego dnia, w zasadzie duchowo jest już jedną nogą na tamtym świecie, albo i obiema, żyje tylko fizycznie, w środku — obumarł, obmierzł mu świat, gdzież — takie kalectwo cierpieć, toż to ani się za przeproszeniem podetrzeć bez rozmazywania, ani...

 

***

"U wezgłowia" grobu Eryka, gdzieś tak z pół metra od krzaku czarnej maliny, znajduje się — jak to nazywam — "plastelinowa ziemia". Albo "miękisz".

Kinga (zabobonniara!) twierdzi, że:

a) w dawnych, może przedchrześcijańskich czasach musiano w tym miejscu pochować istnego zwyrodnialca, kazirodcę, okrutnika-sadystę, prawdziwą bestię w ludzkiej skórze, kogoś do tego stopnia przesiąkniętego złem, że aż jego truchło skaziło poświęconą, cmentarną glebę

b) to (teraz dobre!) przyszła... brama piekieł; może nie my, ani nikt z naszego pokolenia, ale kiedyś, choćby i za sto wieków, złapią się za głowy, padną na kolana ludziska widząc, jak rozstępuje się tu powłoka Ziemi, dokładnie TUTAJ pęknie Błękitna Planeta, trzaśnie Polska —i otworzą się czeluści, z których wyjdą tłumnie rogaci kolesie z widłami

c) albo jest dokładnie na odwrót: sam Bóg, we wszechmogącej Swej miłości wybrał nam ten spłachetek na miejsce spoczynku dzieci

d) milion innych teorii, równie z dupy, co poprzednie

e) kiedyś było tu bagno, dlatego teren się zapada, wciąga prowizoryczne "trumienki"

f) nie wie, ruda ciemnogrodzianka, co dokładnie powoduje ponadnaturalne wsysanie przedmiotów przez glebę, ale — cholera, nie ma siły — musi to mieć związek z jakąś magią. Cudów nie ma: to cud!

...kamień, gruda. Ziemisko — zamarznięte na kość, oszronione, aż nie dotknąć, tak zimno (!) parzy w palce.

Klęczę za nagrobkiem Eryka, głaskam coraz bardziej drętwiejącymi paluchami, ziemię. Głaskam cmentarz.

Dwie stare baby zakutane w szarobeżowe palta-podomki (habity?), suną dwie alejki ode mnie.

Dłoń pod krzak. Głębiej. No właź żesz!

...po dobrym kwadransie robienia palcówy krzaczyskom czuję, jak zaczyna się otwierać Gaja. Rea. Kciuk, wskazujący, serdeczny — powoli wciąga rozpadlinka.

Ostrożnie, czubkiem buta, przesuwam pudełko. Idźcie, maluchy, won, wypierrr...

Patrzę, jak "trumienka" tonie, jest wciągana przez siły Matki Ziemi.

Na krótką chwilę wierzę we wszystkie mitologie naraz, jestem wyznawcą hipersynkretycznej religii Krzyśka Kujawy, bożka krzesła obrotowego, kawy, segregatorów i faktur, boję się wilka złego, Baby Jagi, Dziwożony, półkijaszka z rynku.

Wzdrygam się. Lód, dreszcz. Tyle przestrzeni, nieb, zórz zawartych w jednym, małym cudzie. W misteryjce.

Daję się porwać cudowności, odrealniam się na moment, tonę razem z...

Choroba jasna, ziemia jest naprawdę zmarznięta. Nie przyjmuje tak szybko, jak w lecie. Albo jesieni...

Stawiam stopę na pudełku, przenoszę ciężar ciała na lewą nogę. Leźź! Sprężynuje, odpycha, twarde glebisko. Jakby siedziały w nim niewidzialne i złośliwe czorty-krasnale, albo jakby cały cmentarz był jednym, potężnym organizmem, który broni się przed wszczepieniem mu pod skórę obcej tkanki.

...no bez przesady. Wpełza, zostaje wduszone, wnika w ziemię. Przesyłka ląduje w paczkomacie, he, he.

Mam gonitwę myśli, ogrom skojarzeń, natłok, natłok obrazów. Daję się porwać i pochłonąć nostalgii, trudno stwierdzić, za czym, groteskowej magii chwili. Nekropolija w zimowej szacie, tajemny pochówek. Normalnie... gotyk, romantyzm, HIM i Nightwish. Symfonietta grozy grana przez pierrotów na wyrzeźbionych w lodzie kitarach, harfach z cytrynowego masła. Operetka tragikomiczna, oratorium pastafariańskie, cantata buffa. Autoparodia mnie, pogrzebu, religii. Głębia intelektualna szarego kisielu polanego olejem. Silnikowym.

Nobliwi profesorowie udający przed studentami narkomanów, mający pełne kieszenie zamykanych strunowo woreczków mąki, uśmiechów w tubkach, weków z komplementami. Tyle bezsensów, rzeczywistość rozgniatana przez fluorescencyjny magiel. Maglowana magia. Na płasko.

 

***

...durny jestem jak dziurawy gumofilec. Jak w ogóle mogło coś takiego wpaść do głowy? Roję sobie fantasmagoryje, brdam, bredzę.

Kinga by mnie nigdy nie zdradziła. Przenigdy...

 

IV. Obrazowanie smugowe

 

Z Sieverta skręcam w Azjatycką. Przejście dla pieszych. Zwalniają posiwiałe od śniegu, pokryte białym mchem samochody.

Ulica Laureatów, Kopiczyńskiego, Dejmka, Przygłębska. I blok. Mój, nasz. Opustoszały, półzdechły, przypominający lodową jaskinię, albo pieczarę z bajki pełną kości ofiar smoka (głupie porównanie).

Chłód panujący we wnętrzu. Ukryty, głęboki, paskudne i bezlitosne zimnisko ciągnące z samego serca, istoty materii.

Zimno jako praprzyczyna wszystkiego, destrukcyjna (sic!) siła napędowa wszechrzeczy.

Zdejmuję kurtkę i — ledwie zdążam powiesić ją w przedpokoju — bierze mnie drżączka. Dydydydydy, dolna szczęka faluje. Kłapię, dreszcze biorą, zaczynam czuć się jak głowonóg, ryba głębinowa składająca się jedynie z łba, pełno jest takich, płynę w półmroku, wchodzę do kuchni, czajnik, światło trzeba zapalić, bo ciemno tu jak u Murzyna... kawa na rozgrzanie...

Ciul tam z kawą, muszę się położyć.

...gdzie, w zaświnionych betach?

Dydydydydy.

Pościel — bezdyskusyjnie — do kosza, nie będę nawet próbował prać tej... tfu, masakry.

Biorę z szafy koc, owijam się nim. chociaż ramiona. Krótki, wąski, prawie dziecięcy, kocyk jak dla niemowlaka.

I tak stoi przez moment, skacowany el mariachi, nad "miejscem zbrodni", pobrzękuje, gra na instrumencie perkusyjno-strunowym szarpanym: własnej mordzie.

Padam, właściwie walę się bezwładnie na fotel. Żeby nie dać się większemu drżeniu, nie roztelepać bardziej, trzeba poznać (zrozumieć?) dygociny, ich strukturę, załapać, że najważniejszym w walce z nim jest... spokój. Trzeba wybrać sobie, pomalutku, żadnych gwałtownych ruchów, bo sprowokuje się bestię, w miarę wygodną pozycję, ułożyć sie, wrosnąć głęboko w podłoże, wcisnąć w wyro, albo właśnie w fotel, opatulić szczelnie, najlepiej całe ciało, schować sie i nie ruszać. Oddychać płytko, powoli, rozgrzewać się własnym ciepłem, czuć, jak promieniuje, emanuje ze środka, gasi, koi, zmywa cholerne drżyny.

Po paru minutach — mijają telepańce. Nie wstaję jeszcze, bo i po co. Kaloryfery — odkręcone na maksa. za to ZE MNIE bije zimno. Półleżę z wyciągniętymi nogami, aby podkoić zatrute, zakiszone ciało, myśliska — gorzej, niż ponure. Staram się medytować, wyobrażam sobie... życie płodowe. Oto jestem (znowu!) w głębi ciała matki. Środowisko wodne. Ciężko się oddycha przez rurę przyrośniętą do pępka. E, nie mam jeszcze pępka.

Bicie serca, wysoko, tam, gdzie później będzie Słońce. Świat zaczyna się nieco wyżej. Oddech, rozmowa, dudniące głosy. Tam powstaje Najistotniejsze, rodzi się materia, Byt, Myśl. Słowa tworzone na bezkresnych wyżynach (znów pieprzę, popadam w egzaltowaną nostalgię za nie wiadomo czym), wypowiadane na sklepieniu Kosmosu. Wielka Jedność.

Trochę niżej, tuż nad kopułą w której pływam — przelewanie się. Trawienie. Glflyf, plęęę, jęęę. Nieprzyjemne dźwięki, tfu — muza żołądkowa. Kakofonia, chlupoczące fale kwasu. Blub, blub.

Zapach, raczej nie znany wcześniej. Nieśmiało wystawiam głowę. Przeszedł epileptaniec, tarantela. Wciągam powietrze. Głęboki wdeeeeeech — i zaczyna być jasne. Doznaję oświecenia. Oświeconka.

Heh, moja transcendentelepatia miewa postać głosu, wewnętrznego i bez słów, poczucia-przeczucia, pojawiających się nie wiadomo skąd myśli i przekonań, na ogół — trafnych (niespodziewanie spada na mnie średnio potrzebna wiedza dotycząca przyszłości, dajmy na to ni z gruchy, ni z pietruchy wiem, że jutro sąsiadowi popsuje się samochód, albo że żona go zdradza z tym łysym monterem z Orange; przeważnie nic z tymi rewelacjami nie robię, bo i trudno wykorzystywać w jakiś logiczny sposób takie info z dupy; można się tylko irytować, że moje oświeconka dotyczą kompletnych banałów, są skrajnie nieużyteczne, a nigdy, dajmy na to, nie wizualizuję — trafnych! — numerów, jakie padną w najbliższych losowaniach totolotka), i właśnie — woń. Obca. Dosadna. Ciężka do zniesienia. Jak krzyk.

Materializuje się myśl. Nakaz. "Widzę" niejako, zapach. Dolatuje zza wersalki, woń nad wonie, hiperaromat. Czuję się dotknięty, dogłębnie, posmyrany (!) w środku nozdrzy, zatok, gardła, płuc!

Gligla, łaskocze, gligloli niemożliwa do okiełznania, do przeciwstawienia się jej, woń. Godowa? Gdzie tam!

Mięsna. Spożywcza. Niejako łapie mnie za pysk i cięgnie za wspomnianą wersalkę. Coś ma być... jest!

I następne. Trzecie. Czwarte na dokładkę. Wyciągam, wytaczam... kulki, bo cóż by innego. Dorodne, surowiutkie.

...a ja taki głody. Serio —im dłużej trzymam w dłoniach guzotworce, tym bardziej leci mi ślinka, dostaję oskomy, przyjemnego łaskotania po podniebieniu. Promieniuje, dreszcz, ścieka w głąb gardła.

Przecież to dobre półtora kilo —surowej co prawda, ale to żaden problem —wałówy. Jaką to-to roztacza aromatyczną woń! Tłuszczyk, gęsty i pyszniutki, nic, tylko zalać, wypełnić nim usta, mięsiunio, kruche, delikatniuchne, rozpływające się w ustach! A ugotować je i — na talerz z musztardą! Nie ma głupich — zakopywać... I tak już się namarnotrawiłem, jak ostatni bezmózgowiec. Tyle dobra — w ziemię, jeszcze — po kryjomu, jak jaki zbój, morderca, matkobójca gdzie jaki....

To kotlety, kot-le-ty — i tej wersji mam się trzymać. Żaden, nawet największy czub, najbardziej zatwardziały w zakapiorstwie zwyrol-kryminalista (a co dopiero taki poczciwy kaleka, jak ja!) nie tknąłby przecież... zgroza, na samą myśl człowiekowi krew kamienieje w żyłach! Nie ma takiej opcji, by choć pomyśleć o... tfu!

...zielony garczek. Wkładam, po jednym, guzy, potworniaki, bo cóż by innego, to są, MUSZĄ BYĆ guziska, nieludzkie, nie-ludzie, bezosobowce, bezpostaciowe bezistoty...

Ręka mi drży z — nie ukrywam — ekscytacji. Sercu się palpituje. Nie codziennie ma się okazję zrobić coś tak zwariowanego (wariackiego?), jak zjedzenie...

Pstryk! — zapalam gaz. I siedźcie pod pokrywką, gotujcie się....

Oparty plecami o lodówkę, niemal medytuję. Znowu odezwał się, niewerbalne i bezdźwięcznie (!), głosisko. Nawiązałem... on nawiązał kontakt. Połączenie. Wskazał telepatycznie, gdzie leżą, he, he, supełki. Wiedzie mnie, znowu (który to już raz!) na poku...

Nie. Wskazuje właściw(sz)ą drogę. Do...?

Słyszę cię, widzę. Rozmawiam z twoim cieniem, odbiciem. Domyślam się twojego istnoienia. Wątpię, przeczę, wyśmiewam, chwilę później wymownie pukam się w czoło. Nie ma cię, a żadne cholerne gremia, bandy, hordki ptaszysk-mutantów nie istnieją. Bywają. I nie.

Kłócę się, dementuję, daję sobie w mordę, bo jak można tak w żywe oczy kłamać! Są, aż w nadmiarze. Nadistnieją. Wszędzie. Niewidzialni, nadreprezentowani, wypełniający sobą każdy wolny skrawek przestrzeni.

Kuriozalsi, równie niepoważni, co ja. Absurdalni, pozszywani z gałganów, wrzuceni do szmacianych ognisk, płonący na szmacianych stosach, odprawiający szmaciane rytuały, używający szmatensyliów.

...prawdziwi i czyści, jak dym, który tylko ja widzę.

Egzaltacja. Roznamiętnienie. Woda zaczęła wrzeć, bulgocze. Gotują się, progenituraski. Moje?

 

***

Cztery rozmiękłe "puciulki", wyjęte ostrożnie z wrzątku, parują na talerzu. A mi ślinka leci, czuję się jak wynędzniały, przez ostatnie miesiące morzony głodem skazaniec (za jakie grzechy?), któremu udało się uciec z niewoli, ukrywa się, przypadkowo trafia do knajpy, gdzie...

Głyt. Przełykam ślinisko, oblizuję się. Coż ja, cholera — mięsa nigdy nie widziałem, że dostaję takiego zajoba?

...wiem — tak działa czar. Omamica. Oto jestem na uczcie u Wierzynka, królowej brytyjskiej, na raucie u samego premiera. Ja — dzikie dziecko, kaleka, Dyzma, przede mną: pieczyste, pięciotonowy dzik upieczony na złocisto, w winie, piwie, najdroższym szampanie, leży z jabł... z arbuzem w rozdziawionej na oścież mordzie i wręcz prosi się, bym go napoczął, jako pierwszy wbił nóż. I widelec.

Przez ostatnie pół roku byłem "żywiony" mchem, brunatnicami, do celi, w której cierpiałem męki Tantala, klawisze, z szyderczym "bon appetit" wlewali pomyje, wrzucali obierki, liście buraków, surowe kasztany. Syciłem się tym, z braku laku, półoszalały z głodu pożerałem, cokolwiek raczyli dać, łaskawcy cholernie. Tak się czuję. Emocje, doznania — na wyrost, nieadekwatne do sytuacji. Spotęgowane przez klątwę (?).

Ostrożnie, wręcz z namaszczeniem, obchodząc się jak saper ze skorodowaną bomba przeciwpiechotną, dotykam nożem guzoustrojstwa, turlam jedno po talerzu. Wyjąłem je widelcem, odczekałem, aż wystygną, w międzyczasie — obleciał strach.

No, raz kozie śmierć, co się może stać... Wbijam znowu widelec, nadziewam łobuza.

Woń. Aksamitna. Jak szept, czuły, namiętny, erotyczny. Choć bez słów. Serce wali, kąf, kąf, kąf. W końcu to co mam przed sobą to.. jakby nie było — prawie człowieczki. Albo namiastki, nieudane wersje demo, ciągle i ciągle niezatwierdzone do produkcji seryjnej przedprototypy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania