Poprzednie częściOdwrócony los cz. I

Odwrócony los cz.IV

Grupa uzbrojonych mężczyzn razem z nowymi przybyszami przeszła osadę i weszła na ścieżkę prowadzącą na północ. Poza palisadą znajdywały się pola okolicznych rolników, duża część to były pola tytoniu. Gdy o tyle gospodarstwa były słabo uporządkowane, o tyle plantacje w pełni zorganizowane, skupione w jednym miejscu. . Jedni rąbali drewno, drudzy nosili wodę, trzeci gaworzyli. Rola była już zaorana, natomiast pora roku dosyć późna, także nie było zbyt wiele pracy przy niej. Przyglądając się okolicy James zauważył na jednej z plantacji kilka ciemnych sylwetek, najpierw z przestrachem pomyślał iż ujrzał demony, jak się przekonał byli to czarni niewolnicy. Nigdy nie widział osób o ciemnej karnacji, wywołało to u niego zainteresowanie z którego powodu jego współtowarzysze

musieli popychać go, aby szedł dalej i nie zatrzymywał się. Czym dalej oddalali się od Jamestown, tym było coraz mniej widać domów. W końcu weszli na dróżkę biegnącą przez ciemny las. Był w nim błogi spokój, nie zmącony ludzką obecnością, drzewa potężne i dumne, stojące tutaj z pewnością dłużej niż istniała kolonia.Co

jakiś czas przez ziemię zasypaną liśćmi skakały żabki, gdzieniegdzie jakiś ptak wyfrunął z łysych konarów ,ciągnąc za sobą resztę stada. Idąc ścieżką James czuł oddech tego lasu na swoich plecach, jakby matka natura ich obserwowała oczyma zwierząt, przekradających się gdzieś poza widokiem ludzkich ślepi. Grupa stanęła do

kilkuminutowego odpoczynku przed rozwidleniem dróg. W kierunku jednego z rozwidleń wskazywał drogowskaz na którym było napisane "Farm Forrest". W tą stronę też wszyscy ruszyli po uzupełnieniu płynów i energii.

 

Droga z upływem czasu stawała się coraz bardziej kręta i kamienista.Po obu stronach ścieżki leżały mosiężne ciemnoszare głazy, tworząc z drogi jakby dolinę bądź tor. Na samym półmetku ogromne kamienie zniknęły, a trasa marszu wyprostowała się. Przed grupą rozpostarła się długa polana, za którą stało duże gospodarstwo. W jego

kierunku wszyscy czym prędzej ruszyli, gdyż powoli zapadał zmrok, a wędrówka przez tą dzicz w nocy nie była zbyt zachęcająca. Farmę Forrestów można było określić małym Jamestown. Odgrodzone od strony polany i znajdujących się z tyłu pól palisadą, ze stanowiskami strzeleckimi , rozlokowaniem budynków na kształcie kwadrata, z

centralnym placem w środku.

 

Gdy zbliżyli się na odległość stu metrów od bramy, zza ogrodzenia padły słowa:

-Kto idzie?! Nie ruszać się, bo będziemy strzelać!

-Spokojnie, prowadzimy nowe ręce do pracy, świeża dostawa!-w głosie mężczyzny ze szpadą, który prowadził grupę, słychać było pogardę i ironię, wobec ludzi którym przewodził-Otwieraj natychmiast bramę!

W kilka chwil brama została poruszona i przed śmiałkami otworzyła się droga na dziedziniec. Strażnik bramy który uprzednio wypytywał się podszedł do dowódcy i z uniżonym głosem zwrócił się:

-Przepraszam najmocniej, jednak gdy pana nie było doszło do utarczki z Indianami i z tego powodu zaryglowaliśmy solidnie bramę oraz wzmożyliśmy straże.

-Do jakiej cholernej utarczki doszło?!Co tu się kurwa stało?!-Mężczyzna widocznie był poirytowany i wściekły-Mów szybko!

-Nie wiem jak dokładnie wszystko przebiegło, lecz krótko po opuszczeni przez pana gospodarstwa, zjawiło się tutaj pięciu Indian od Opchanacanougha, twierdzący iż wybiliśmy im zwierzynę łowną w okolicy i domagają się rekompensaty. Oczywiście pana ojciec się nie zgodził i kazał im spierdalać, póki ma jeszcze cierpliwość. Wtedy

Garret Johnson splunął pod nogi jednemu z nich. Ten obruszył się niczym diabeł i rzucił toporkiem na niego a drugi ze sztyletem w stronę Pana Forresta, który dzięki Bogu uchylił się od ciosu i został jedynie raniony w rękę. Johnson takiego szczęścia nie miał, roztrzaskali mu całą czaszkę. Wybiliśmy skurwieli i wyrzuciliśmy pod las, a teraz oczekujemy na potencjalny odwet.

-Rana mego ojca nie jest poważna?-odparł już z dużo większym spokojem-Gdzie go znajdę?

-Leży i odpoczywa w domu, opiekuje się nim ta Indianka Cosseca.

-W porządku, zamknijcie bramę i odprowadźcie tą hołotę do baraków. Macie pilnować a nie spać w nocy!

Pod budynkiem do którego zostali zaprowadzeni stał człowiek, około pięćdziesiątki. Gdy nowi mieszkańcy zbliży się ku niemu, zaczął ich analizować od stóp do głów,przekręcając tylko głowę.

-Tacy młodzi i tacy naiwni...

-Cóż masz na myśli człowieku?-odparł James.

-Jak sądzę zapisaliście się na służących kontraktowych?

-Tak, coś w tym złego?

-Ile lat masz przepracować? Trzy? Cztery? Pięć?-Pięćdziesięciolatek nie zwrócił uwagi na pytanie i dalej ciągnął swój wywód.

-Pięć

Oczy mężczyzny przybrały obraz politowania i smutku, młodzianin wywnioskował z tego iż zaraz usłyszy coś ważnego, być może bardzo bolesnego.

-Ten kontrakt jest nic nie warty. Miałeś tutaj przepracować pół dekady, to będziesz pracował do końca życia. Tutaj służący kontraktowy jest równy niewolnikowi. Jeżeli podpisałeś-wydałeś na swój los wyrok. Byłem jednym z pierwszych tak tutaj sprowadzonych i z tego powodu moja umowa była na trzy lata. Pracuję na tej plantacji

natomiast ponad dziesięć lat.

-Ale tak przecież nie można!-wykrzyczał w gniewie.

Tłum zgromadzony wokół baraków zaczął szemrać i toczyć ożywioną dyskusję. Wszyscy po tych słowach czuli się oszukani i rozgoryczeni.

-I co niby zrobisz? Sprzeciwisz się? Wychłostają cię i wybiją z głowy buntownicze zamiary.

Całą sytuację zauważył strażnik spod bramy. Gdy podszedł gromada rozstąpiła się przed nim. Ów mężczyzna nosił potężny, srebrzysty napierśnik oraz jakże popularny w Europie i koloniach hełm morion. Miał cieniutki wąsik oraz wąską bródkę, James często widywał osoby o tak ostrzyżonym zaroście w dzielnicy zamożniejszych Londynu

,dlatego wiedział że musi być to osoba znaczniejsza.

-Co to za zgromadzenie? Jak sądzę znowu siejesz kłamstwo i obłudę Irlandczyku. Najwidoczniej szukasz guza.

-Powiedziałem im tylko prawdę i Bóg mi świadkiem.

-Nie przyzywaj tu Boga. Że nadal tutaj jesteś zawdzięczasz tylko sobie, przez swoje lenistwo. Gdybyś przez te umowne trzy lata wywiązywał się sumiennie z obowiązków,dawno by cię tu nie było. Nie za darmo zostałeś tutaj sprowadzony!

-To kłamstwa i oszczerstwa!

Strażnik uderzył z pięści jak najmocniej w twarz mężczyznę, iż ten przewrócił się i padł pod stopy Jamesa.

-Zamilcz plebsie! Powinieneś być wdzięczny iż pan Forrest zechciał odebrać cię Anglii i królowi, którzy nie chcieli takich jak Ty. Jeżeli jeszcze raz zobaczę że rozsiewasz fałszywe plotki, rzucę cię na pożarcie leśnej zwierzynie bądź do oskalpowania dzikim!-strażnik odwrócił się i ruszył ku swojemu posterunkowi, zostawiając

grupę.

James ukląkł obok Irlandczyka, który nadal leżał na ziemi wycierając z krwi nos. Pospiesznie wyjął jakąś zabrudzoną chustę i podał mu, dodając:

-To prawda co powiedziałeś?

-Najprawdziwsza, z własnej woli w tym piekle nie przebywam.

Bohater usiadł na ziemi obok i głęboko wzdychając zaczął układać wszystko w całości, rozmyślając dlaczego dał się w tak prosty sposób oszukać. Na zewnątrz nie było tego widać, lecz w środku aż mu się kotłowało z rozgoryczenia, z bezsilności i braku rozwiązania. Pierwsza myśl jaka wpadła mu do głowy to była ucieczka, lecz po

chwili kalkulowania doszedł do wniosku iż nie uda mu się uciec ze względu na ogrodzenie a także niebezpieczeństwa czyhające w lesie. W ogóle nawet gdyby mu się udało, to gdzie by się udał? Zaczął żałować decyzji podjęcia się podróży tak daleko od domu, w głębi duszy nazywał siebie głupcem i nieroztropnym dzieciakiem, którego

poniosła fantazja i pieśnie o marynarzach, których się nasłuchał w oberżach i karczmach. Stan zadumy przerwał powalony chwilę wcześniej człowiek.

-Wybacz, nie przedstawiłem się, nazywam się Robert. Zwą mnie Irlandczykiem ze względu na moje korzenie,sam osobiście poczuwam się nim. A ty masz jakoś na imię?

-James-rzucił niczym ochłap.

-Bardzo angielskie bądź też szkockie imię. Niech zgadnę, na cześć naszego wspaniałego króla Jamesa?-słowa te tak były naszpikowane ironią i sarkazmem, że można było je potraktować jako przytyka do rozmówcy, lecz on na swój sposób nie zwrócił na to uwagi-Wejdźmy może do budynku, ponieważ coraz chłodniej się robi.

 

Miejsce w którym mieli spać nie można było nazwać barakiem lecz stodołą. Warunki były gorsze niż na statku, posłanie było najzwyklejszą kupą szmat rzuconych pod ścianę, wszystkie pościskane blisko siebie, aby zaoszczędzić jak najwięcej miejsca dla nowych "nabytków". Jedynym plusem był fakt że nie śmierdziało smołą. W taki sposób

przyszło zakończyć Jamesowi ten zawodny dzień.

 

P.S.W następnej części przywiduję już pełne rozwinięcie akcji, także cierpliwości ;D

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • BreezyLove 22.02.2015
    Ta część chyba najbardziej mi się spodobała :) 5 i czekam na to pełne rozwinięcie akcji ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania