Poprzednie częściOdwrócony los cz. I

Odwrócony los cz.V

Kilka tygodni później spadł obfity śnieg, nastały mrozy a dzień skurczył się do maksymalnej długości. James powoli przyzwyczajał się do nowej rzeczywistości. Lato to najgorszy okres w ciągu roku na plantacji, ze względu na upał, ciężką pracę i pragnienie. W zimę pozostają jedynie obowiązki bieżące, przynieść drewna, uprzątnąć

gospodarstwo, naprawić dach czy coś innego. Na tym polegały całe dnie. Przed Świętami Bożego Narodzenia farmę odwiedził niespodziewanie William z rodziną. Miał nietęgą minę i nawet nie zauważył przyjaciela, który stał z boku i przyglądał się mu.Dlatego postanowił pierwszy go zaczepić.

-William, a co Ty tutaj robisz?-zapytał ze zdziwieniem.

-Cholerny śnieg zasypał mi nieukończoną chałupę. Musiałem wszystko zostawić na miejscu i udać się tutaj, aby przeczekać śnieżycę. No ile on może do kurwy nędzy padać?!-jeżeli zaczynało się kląć na naturę , poziom zdenerwowania musiał osiągnąć wysoki stopień. Zachowanie mężczyzny można porównać do krzątającej się kury,

która zarazem gdaka i macha skrzydłami, tudzież rękami-Wiesz gdzie jest gospodarz?

-Mieszka w środkowym budynku.

-Muszę z nim pogadać czy pozwoli nam tutaj zostać . Jeżeli nie ,będę musiał szukać gdzieś indziej schronienia.

Wypowiedziawszy te słowa ruszył do wskazanego domu, nie zwracając uwagi na dawnego znajomego. James poczuł się zignorowany, bardzo to go rozgniewało. Że trafił w takie bagno to jeszcze jedyna osoba której ufał ,po prostu olała go. Po piętnastu minutach drzwi od domostwa otworzyły się a w jego progu stanęły dwie osoby, pan Forrest i jego gość. Obaj zachowywali się względem siebie bardzo grzecznie a na twarzach widniały uśmiechy. Jeszcze przez chwilę rozmawiali ,po czym uścisnęli dłonie i pożegnali. Wychodzącego Williama bohater próbował zignorować, lecz on, widocznie tym razem w lepszym nastroju, szybkim krokiem podszedł do niego.

-A Ty co? Nie widzisz mnie? Starego druha?

-Może-odparł oschle.

Mężczyzna zrozumiał o co chodzi i szybko postanowił się wytłumaczyć.

-Nie dąsaj się, wkurzyła mnie ta cała sytuacja. Ten cały Forrest na szczęście pozwolił nam zostać, ile tylko będziemy chcieli. W porządku z niego człowiek.

-Tylko Tobie się tak zdaje, prawda jest zupełnie odmienna.

-Mów prościej, jestem zwykłym chłopem.

-Prościej? Proszę bardzo. Zostałem oszukany, tym całym kontraktem można sobie dupę podetrzeć. Każdy kto tutaj przyszedł pracować nie wyjdzie wolny po ustalonym terminie. Jestem skazany na dopełnienie swego żywota w tym ostrokole, jestem niczym niewolnikiem. Rozumiesz? Słowa które usłyszał William zjeżyły mu włosy na głowie. Nie mógł uwierzyć iż wszystko to farsa i w jakie tarapaty wpakował się jego przyjaciel.

-Czyli wszystko to kłamstwo? Jak Ci mogę pomóc? Może spróbuj uciec?

-Myślisz że nie myślałem nad ucieczką? Ucieknę i co dalej? Gdzie się ukryję? Czym będę się żywił? A po drugie albo i pierwsze, niby jak mam się stąd wydostać, wkoło palisada i strażnicy. W czasie żniw z dwukrotną czujnością pilnują każdego-zakrył twarz i przetarł ją zimnymi dłońmi, jakby chcą dać na chwilę ulgę myślom.Po oczach człowieka pełnego entuzjazmu nic nie zostało. Został wrak, sądzący że jego los jest przypieczętowany.

-Bunt jak myślę też odpada?

-Połowę by wyrżnęli, drugą ujarzmili i wychłostali. Ci wszyscy strażnicy to byli przestępcy, mordercy i najemnicy, ludzie stworzeni do przemocy.

 

W tym samym czasie na dziedzińcu pojawiła się Cosseca. Była ona Indianką z okolicznego plemienia Mattaponów o ciemnych, czarnych włosach splecionych w dwa długie po barki warkocze, cerze lekko ciemnej oraz pięknych, wciągających błękitnych oczach. Była istną leśną boginią. James z Williamem na chwilę zapomnieli o rozmowie i

poczęli przyglądać się pięknej tubylce, po czym ten drugi rzekł:

-Ja jestem żonaty, lecz Ty masz drogę wolną. Dla takiego bóstwa odrzuciłbym względy na to iż jest Indianką. Podejdź do niej-puścił oko w stronę kompana aby go jeszcze bardziej zmotywować do działania.

Idąc za radą i uczuciem zbliżył się ku tajemniczej nieznajomej. Ona nie wzruszona tym dalej szła ku celowi.

-Poczekaj!-wykrzyczał-Mówisz po angielsku?

Dziewczyna stanęła w miejscu, postawiła kosz i odwróciła się w stronę młodzieńca, spoglądając mu prosto oczy. Jej wzrok miał tyle nienawiści i wrogości, że przez chwilę go przestraszyła. W końcu powiedziała:

-Mówię. Czego chcesz?

-Może mógłbym Ci pomóc nieść ten ciężki kosz?-odparł niezniechęcony, dalej mając nadzieję na bliższe zapoznanie.

-Nie chce Twojej ani ze strony żadnego białego człowieka pomocy, jesteście plugawymi szkodnikami.

Słowa te ukłuły mocno Jamesa, miał coś jej odpowiedzieć, jednak przerwało to ponowne pojawienie się w progu gospodarza, który przeleciał wzrokiem podwórko i zatrzymał się na Cossece.

-Gdzie jesteś suko?! Miałaś mi zrobić okład! Pośpiesz się zanim oddam Cię na noc moim ludziom!-rzucił w stronę dziewczyny podstarzały o siwych włosach i szlacheckiej posturze mężczyzna, któremu jak widać energii nie brakowało. Dziewczyna czym prędzej uniosła kosz i ruszyła dalej, jeszcze szybszym krokiem. Dalej zwrócił się także

niewybrednym językiem ku chłopakowi.

-A Ty czego włóczęgo tak sterczysz?! Nie masz co robić?!

-Mam proszę pana-odparł.

-To weź się do roboty nierobie!

Bohater nie chcą się narazić na gniew pana zszedł mu z oczu i skierował ku Williamowi, który stał niedaleko baraków rozmawiając z przypadkowymi ludźmi.

-Jak poszło?-rzucił zapytaniem do chłopaka.

-Fatalnie, lepiej o tym nie mówić-oczy jego spoglądały ku ziemi, nie chcą jakby wystawić się na spojrzenie przyjaciela, który mógłby odszyfrować co się stało.

-Aż tak źle?-zmarszczył brwi-Może spróbuj jeszcze porozmawiać z nią.

Rozmowa na tym się skończyła.

 

Nazajutrz z rana pod bramą znaleźli się delegaci od wodza Konfederacji Powhatan Opchanacanougha. Przychodzili z darami oraz zamiarem wyjaśnienia niedawno zaszłych zajść. Nie zaproszeni nawet do środka chaty toczyli negocjacje z plantatorem na placu. Indianie wysuwali postulaty aby koloniści nie polowali na ich terytoriach oraz oddali zagrabione ziemie. Gdy o tyle pierwsza sprawa zakończyła się kompromisem, druga wywołała burzliwą dyskusję.Posłańcy wodza deklarowali iż grunty te należą do wszystkich, natomiast koloniści że nabyli je na wyłączną własność. Ostateczni Ci pierwsi ustąpili i podarowali jako akt przyjaźni futra z niedźwiedzia, Forrest nie był tak elokwentny i nakazał przekazać wodzowi, że następne takie czyny spotkają się z jego brutalną odpowiedzią, po czym wszyscy się rozeszli. Pokój jednak nie miał trwać długo.

Średnia ocena: 3.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Katerina 24.02.2015
    Tekst wciąga mnie jak czarna dziura. Co jeden jest lepszy. Czyta się lekko i przyjemnie. Ode mnie ; 5

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania