Poprzednie częściOdwrócony los cz. I

Odwrócony los cz.VII

Przez piętnaście minut podążał traktem, aż dotarł do wcześniej znanego drogowskazu. Na chwilę przystał w miejscu, aby skombinować pochodnię. Noc była pochmurna, a mrok potęgowały gęste konary drzew, splecione w górze. Obok wielkiej skały znalazł krzemienie, potrzebne do rozniecenia ognia. Z trzonkiem też nie było problemu, gdyż

wokół było pełno drewien. Najgorzej było ze spleceniem trawy w kokon do podpalenia. Gdy mu się to udało , zaczął pocierać kamienie, lecz szło mu to strasznie nieudolnie i długo musiał czekać aż zaiskrzyło. Pochodnia zapłonęła tworząc krąg jasności, rozmywający się na coraz dalszej odległości w mgle ciemności. Zaopatrzony tylko w to, ruszył dalej.

 

Z lasu wynurzał się odblask ognia oraz odgłos marszu. Stojący na straży mężczyzna podniósł muszkiet, na jego czole pojawiły się krople potu, ręce łatały mu ze strachu, próbował wycelować w źródło światła. W końcu wystrzelił. James stanął nieruchomo w miejscu, spoglądał tępym wzrokiem ku człowiekowi, który w niego wystrzelił.

Po chwili ocknął się z marazmu i spojrzał po ciele szukając rany, lecz jej nie znalazł. Wystrzelona kula trafiła w drzewo obok. Strażnik wyciągnął broń sieczną i z drżącym głosem, zapytał.

-Ktoś Ty? Mów prędko!

-Spokojnie towarzyszu, nie jestem wrogiem-nastąpiła chwilowa pauza, nie wiedział co powiedzieć, przecież nie mógł stwierdzić że uciekł z pola walki, ponieważ wzięliby go za tchórza, a jakoś się musiał wytłumaczyć.-Przychodzę z prośbą o pomoc z gospodarstwa Forrestów. Zaatakowali nas Indianie.

Od strony domostw nadbiegła grupa uzbrojonych, rosłych chłopów.

-Kto tu strzelał?-przemówił najstarszy z nich.

-Ja, myślałem że ten chłopak to Indianin lub jakiś łotrzyk. Mówi że przychodzi z plantacji na północ stąd.

Starzec dopiero teraz ujrzał postać, trzymającą w ręku pochodnie. Przeleciał ją badawczym wzrokiem od stóp do głów, przyjmując zimną minę.

-Kim jesteś?

-Nazywam się James Braddock, idę z farmy Forrestów z wiadomością iż zaatakowali nas dzicy. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy-mówił to dość powoli, aby nie zaliczyć gafy, mocno sapając z przerażenia.

-Ten dym dochodzi od was?

-Tak, to zabudowa się pali.

-Jakoś Ci nie wierzę. Jak niby się wydostałeś, jeżeli jak mniemam, byłeś na plantacji?-mężczyzna przymrużył oczy i oczekując na odpowiedź, bacznie analizował zachowanie młodzieńca.

-Wykorzystałem ferwor walki i wybiegłem główną bramą, gdy wszyscy walczyli.-odparł, ciężko przełykając ślinę.

-Przyjmijmy że Ci wierzę. W jaki sposób doszło do ataku? Ilu jest napastników? Co ogólnie pamiętasz?

-Nie wiem wszystkiego dokładnie, spaliśmy gdy uderzono na nas. Obudziły mnie odgłosy walki. Sądzę że wzięli nas podstępem. Napastników nie wiem ilu jest, jednak z lasu dochodziły posiłki.-rozmowa stała się dla James ciut lżejsza, gdyż nie skupiała się na nim. Starał się jak najdokładniej przypomnieć sobie wydarzenia, aby móc w sposób precyzyjny określić sytuację.

-Ojcze, co robimy?-odezwał się stojący obok chłopak, najwyraźniej w wieku Jamesa.

-Do diabła! Nie po chrześcijańsku zostawiać braci na pastwę losu, ale musimy dbać też o nasze rodziny-zmarszczył brwi i na chwilę się zastanowił. Po chwili dodał-Adamie, weźmiesz dziesięciu ludzi i odprowadzisz kobiety oraz dzieci do Jamestown. Ja wezmę resztę. Jeżeli nie wrócimy do południa, nie szukajcie nas.

Syn spojrzał głęboko w oczy rodziciela. Na jego ustach aż cisnęło się aby powiedzieć, że chce iść razem z nim. Lecz usłuchał polecenia ojcowskigoj i bez zastrzeżenia wydzielił własny oddział, który ruszył ku chałupom. Inni według przykazania ruszyli tą samą drogą, którą przed chwilą bohater pokonał. W grupie panowała mrożąca krew z żyłach cisza, wszyscy Ci mężczyźni na co dzień byli farmera. Teraz musieli się przeobrazić w żołnierzy, gotowych do walki.

 

Maszerowali równo, zachowując pewne odległości między sobą i rozglądając się po bokach. Aby rozładować atmosferę Rajmund Carlington, gdyż tak się zwał starzec, rozpoczął rozmowę.

-Jeżeli za atakiem stoi Opchanacanough, sprytny z niego dzikus. Szybko załagodził powstały konflikt, aby uśpić naszą czujność. I to mu się udało.

-Sądzisz panie że zrobił to z premedytacją?

-Nie sądzę, ja to wiem-w tych słowach płynęła duża pewność siebie, wyszlifowana życiowymi doświadczeniami-Pamiętam pierwszą wojnę z Powhatanami. To nie był konflikt taki jakie toczą się na Starym Kontynencie.Tam nasi monarchowie toczą boje o pieniądze, wpływy ,terytoria. Tutaj wojny nie toczy się na zasadzie kto wygra więcej bitew i zdobędzie punkty strategiczne zwycięży. Tutaj chodzi o wybicie jak największej liczby ludności przeciwnej strony oraz pozbawienia jej zapasów żywności. Można to określić starciem cywilizacji, starciem na śmierć i życie. Indianie najwidoczniej wiedzą że nie mają zbyt dużo czasu oraz że mamy przewagę nad nimi, dlatego chcą nas wykosić gdy mają jeszcze szansę. Jedno jest pewne, wygrany wyjdzie tylko jeden. A ja łatwo nie sprzedam skóry i nie dam się oskalpować-uśmiechnął się w stronę rozmówcy, chcąc podkreślić swoje zapewnienia.

-A nie możemy współistnieć i żyć w pokoju?

Rajmund spojrzał na James wzrokiem politowania naiwności chłopaka.

-Nie wierz w takie bajdurzenie. Dzicy pragnął zachowania ziemi, my natomiast do jej zdobycia. Będzie nas coraz więcej, będziemy potrzebować nowej strefy do życia. Samo z siebie rodzi to konflikt.

-Wspomniał pan że pamięta pierwszą wojnę z Indianami. Chciałbym usłyszeć więcej o niej, ponieważ słyszałem co nieco o tym w Londynie-przeskoczył na inną dyskusję.

-Zawiła to historia, ale niech Ci będzie. Piętnaście lat temu przybiliśmy trzema okrętami do miejsca, w którym dziś stoi Jamestown. Założyliśmy właśnie tą osadę, miała nam posłużyć jako baza wypadowa do przedarcia się ku wielkiemu oceanowi, za którym znajduje się bogata Azja. Od początku mieliśmy problemy z żywnością. Z misją do miejscowych udał się kapitan John Smith. Nie potraktowano go zbyt miło, chcieli go zgładzić, lecz przed śmiercią uratowała go córka wodza Pocahontas. Powrócił on do osady na wiosnę, przynosząc jedzenie. Już wtedy głodowaliśmy, szerzył się chaos a kapitan Newport, który przewodził ekspedycji wrócił do Anglii po zaopatrzenie. Smith przejął władzę nad Jamestown i dogadał się z Powhatanem że wrócą do siebie po żniwach. Oczywiście był to blef, zmierzający do pozyskania czasu. Gdy dzikusy się zorientowały, zaatakowały nas. Było krucho, kolonia stała na skraju zniszczenia, jednak szczęście się do nas uśmiechnęło. Pocahontas wygnana przez pobratymców udała się do wuja, który natomiast odsprzedał ją nam za kilka garnków. Wódz mając na uwadze córkę jako zakładniczkę podpisał pokój. Dodatkowo Newport powrócił, przywożąc faktycznie zaopatrzenie. Jakoś się wybroniliśmy.

-A co się stało ze Smithem?

-Utracił władzę. Nie wiem jak to dokładnie było, lecz wiem że padły wobec niego oskarżenia o jakieś knowania, coś w tym stylu. Powrócił do Anglii i pływał z jakimiś misjami królewskimi. Tyle wiem.

 

Przy rozmowie droga szybko im zleciała,przy czym o dziwo nikt ich nie zaatakował. Mógł to być dobry albo zły znak. Przez ostatni odcinek traktu poruszali się ostrożnie i w pełnej gotowości. Gdy byli oddaleni na sto metrów od bramy, przed nimi otworzył się makabryczny obraz. Zabudowa w większość spłonęła, pozostały jedynie zgliszcza. Paliła się

jeszcze palisada oraz poboczny budynek. Willa Forrestów obróciła się w kupę desek, pyłu i dymu. Po całym placu rozsiane były gęsto ciała zabitych. Krew tryskająca z trupów utworzyła strumyki, wijące się przez piaszczyste podłoże. James zauważył wśród sterty trupów znajomy ciemnozielony płaszcz. Gdy podszedł bliżej zrozumiał

że to martwy William. Na jego plecach widniały rany zadane najprawdopodobniej tomahawkiem. Jeszcze dalej leżała jego żona oraz dzieci, także martwi... Ułożenie ciał sugerowało że Abigail chciała zasłonić dzieci, lecz poderżnięto jej gardło z przodu. Córce Annie tak samo uczyniono. Mały Jonathan chciał uciekać ale napastnicy

złapali go i skręcili kark,a następnie zmiażdżyli czaszkę. Młodzieniec upadł na kolana, spoglądał na ten dramatyczny obraz przezroczystym spojrzeniem, nie chciał płakać, nie chciał wymiotować, obwiniał się za ich śmierć, obwiniał że gdyby nie uciekł, być może oni by żyli. Stan bezwładności zamienił się w okrutny gniew. Oczy jego

zabłysnęły niczym ogniki, odruchowo chwycił za rękojeść szpady i mocno ją ścisnął. Pragnął sprawiedliwości i pałał chęcią dopadnięcia morderców, był gotów iść ślepo w las i wyrżnąć każdą napotkaną wioskę indiańską. Powstał i wydając gromki okrzyk uderzył mocnym kopem w drewniany filar zgliszczy, po czym niedopałki konstrukcji

posypały się jak domek z kart. Rajmund zauważył to i podszedł do niego. Nawet na tak starym lisie jak on widok zrobił wrażenie.

-Wszystko w porządku?-zapytał z istnie rodzicielską troską.

-Jak może być w porządku jeżeli dochodzi do takiego barbarzyństwa, o takim starciu cywilizacji pan mówił?!-rzucił z pełnym gniewem.

-Uspokój się, wiem że się obwiniasz o ich śmierć, lecz nie mogliśmy im jakoś pomóc-spojrzał na zabite dzieci i zmarszczył czoło z przerażenia.

-Znałem ich, razem tutaj przybyliśmy na jednym statku-jednak się rozpłakał,zaczął pociągać nosem a z oczu popłynęły mu łzy, które od razu otarł rękawem. Odkąd przybył do tego niby nowego, lepszego świata spotykały go same zawody. Po chwili konsternacji dodał-Musimy dopaść tych, którzy to zrobili.

-I ruszysz specjalnie w tą puszczę, w środku nocy? To jest samobójstwo. Nie zwrócisz im życia, a podążając bezmyślnie drogą zemsty wpakujesz się w sidła śmierci. Nie wyglądasz na żołnierza, jak sądzę byłeś służącym. Wiem jak was traktował Forrest, on nie żyje, dzicy podwiesili go za nogi we własnym domu i zmasakrowali. Od teraz jesteś wolny, zrób z tego pożytek i idź dalej. Dobrze Ci radzę-staruszek poklepał go po plecach i uśmiechną się na swojej pucołowatej twarzy pod bujnym wąsem.

Mężczyzna zwrócił się ku grupie, która przeszukiwała w tym czasie pobojowisko w celu odnalezienia ocalałych.

-Możecie brać co chcecie. Martwym to już się nie przyda.

James znalazł pod kubrakiem Williama mieszek z funtami. Wahał się czy je wziąć, z jednej strony serce mówiło mu że to kradzież, z drugiej uargumentowywał sobie tym co powiedział pan Carlington. W końcu doszedł do wniosku że jego przyjaciel chciałby, aby wziął te pieniądze i dobrze je spożytkował.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania