Poprzednie częściPowieść szlachecka - Rozdział I

Powieść szlachecka - Rozdział V

Zarębski obudził się. Nie wiedział dlaczego, ale wiedział że coś się nie zgadza. Leżał na boku, więc nie ruszając się omiótł oczami ścianę namiotu. Zauważył przy pakunkach jakowyś kształt, inny niż reszta, jakoby człowieka przypominający. Człek ów, jeśli to był człowiek faktycznie, sprawiał wrażenie trupa. Był skulony i nieruchomy. Zarębski powoli położył dłoń na rękojeści szabli. Złapał za przykrywające go owcze futro, którego używano nawet w lato, gdyż stepowe noce bardzo zimne bywają. Chciał się odkryć, lecz w tym momencie niewyraźny kształt ożył. Skoczył na Zarębskiego, który właśnie się zrywał i obaliwszy go na powrót na posłanie wypadł z namiotu. Adam szybko się otrząsnął, złapał szablę i ruszył w pogoń. Jako że był środek ciemnej nocy trudno się było rozeznać w którą stronę pobiegł łotrzyk. Zaraz jednak usłyszał krzyk uciekiniera, który najpewniej po ciemku wpadł na leżące na ziemi żerdzie, przydatne do umacniania polowych fortyfikacji, i rąbnął w nie twarzą. Obudził przez to kilku żołnierzy w namiotach obok. Zarębski ruszył w stronę hałasu, zapinając w biegu pas. Był bez butów, w samych hajdawerach i lnianej koszuli, co nieco utrudniało chodzenie po niepewnym gruncie. Rzezimieszek dopadł do koni stojących na skraju obozu, wsiadł na jednego z nich i ruszył w kierunku gościńca, przewracając przy okazji strażnika. Zarębski chwilę później znalazł się przy koniach. Złapał pierwsze lepsze ogłowie, założył je i od razu wskoczył na koński grzbiet. Ruszył za zbiegiem. Jechał na oklep, nie było czasu na siodło, a nie wiedział co zabrał uciekinier, albo co chciał zrobić. Ścisnął mocniej konia piętami. Jechał już po gościńcu. Przed sobą słyszał tętent uciekającego konia. Księżyc wyszedł zza chmur, oświetlając pusty trakt, przy którym rosły małe i większe, powykręcane często drzewka, miedzy którymi migało dwóch jeźdźców. Ten na przedzie gnał na złamanie karku, ten za nim też nie pozostawał mu dłużny. Konie wyciągały szyje, a gdyby spojrzeć z boku, zdać się mogło że płyną one przez morze falujących traw i krzewów. Srebrzysty blask oświetlił Zarębskiemu drogę. Zbliżał się on do przeciwnika. W pewnym momencie jadący na przedzie odwrócił głowę wyciągając zza pasa pistolet i strzelił. Adam który przywarł do końskiego boku uniknął kuli. Wyszarpnął z pochwy szablę. Zbliżając się do uciekiniera uniósł ją nad głowę. Nie zdążył jednak zadać ciosu, gdyż przeciwnik błyskawicznie się obrócił i złapał go za rękę. Atak był nagły i Zarębski się go nie spodziewał. Szabla z wykręconej ręki upadła na drogę i została z tyłu. Nagle koń przeciwnika potknął się i przechylił, a przeciwnik który był mocno wychylony zleciał zeń do dołu który był przy gościńcu. Zarębski wstrzymał konia. Zeskoczył zeń, i złapał za kamień leżący na drodze, w razie gdyby przeciwnik był jeszcze groźny. Obszedł dół, gdyż zbocze przy drodze było bardzo strome, i zsunął się na dół. Podszedł do mężczyzny. Niestety był on już martwy. Złamana gałąź wystająca z ziemi wbiła mu się niefortunnie w grdykę gdy zleciał na nią z wysokości. Adam obrócił go na plecy i przyklęknął. Zza pazuchy złodzieja wystawała sakwa Zarębskiego. Właściciel wyciągnął ją i przypiął do pasa.

Usłyszał zbliżającego się konia. Na trakcie pojawił się kontur jeźdźca.

-Adamie? Gdzie jesteś?

-Wojciech? Tutaj w dole.

Dzikowski zeskoczył z konia i zsunął się po zboczu.

-Co to za człowiek? Strażnicy powiedzieli mi że ruszyłeś za kimś w pogoń. Znalazłem twoją szablę na drodze. - podał broń Zarębskiemu.

-Tak, pogoniłem za nim. Zabrał mi sakwę. Tę samą do której włożyłem kozackie pisma po naszej rozmowie. Musiał nas podsłuchać.

-W sakwie były papiery?

-Nie, przełożyłem je do innej gdy poszedłem do namiotu.

-Tyś się z nim tak rozprawił?

-Nie. Zleciał z konia i nadział się na ten drąg. To piechur z naszych wojsk.

-Tak. Wracajmy do obozu.

Dzikowski i Zarębski wyszli z trudem z dziury, wsiedli na konie i trzymając luzaka za wodze oddalili się w kierunku obozu.

Czekał na nich tam dowódca straży.

-Co się stało? Kogo waszmość goniłeś? - spytał.

-Goniłem jednego z żołnierzy. Ukradł mi sakwę.

-Aha. Co z nim?

-Niech mu ziemia lekką będzie. Zleciał z konia i zginął.

Ludzie których obudził zgiełk powracali do spoczynku, gdyż było dawno po północy. Dzikowski i Zarębski odprowadzili konie na popas i zdjęli ogłowia. Wrócili do swoich namiotów i zapadli w sen.

Rano zaczęto zwijać obóz. Zarębski poinformował hetmana o wczorajszym incydencie. Hetman nieco się zasmucił, jednak nie miało to większego wpływu na nikogo, czekały pilniejsze i ważniejsze sprawy. Dwie godziny po świcie tabor ruszył w drogę. Pogoda była słoneczna. Jak okiem sięgnąć roztaczały się lasy i stepy. Dzikowski postanowił jechać obok przedniej straży. Co chwila z krzaków przydrożnych podrywały się suhaki, dropie, czasem lisy. Zwłaszcza dropie, wielkie ptaki robiły wrażenie. Wjechali na dzikie pola. Teraz należało zachować jeszcze większą ostrożność, gdyż w tych stronach wszystkiego można się spodziewać. Mogli trafić na czambuł Tatarski, na kozaków, czy na innych jeszcze grasantów.

Dzikowski wracając do swoich żołnierzy został zaczepiony przez hetmańskiego dragona.

-Pan hetman chce widzieć waszmość pana. - poinformował dragon

Dzikowski podjechał do hetmana.

-Tak jest wasza miłość? - zameldował się.

-Witaj mości Dzikowski. Mam ja dla waści zadanie. Musi ktoś zaufany pojechać z pismem do hetmana Koniecpolskiego, do Warszawy. Wybrałem waszmość na to zadanie.

-Mnie?

-W rzeczy samej.

-Pojadę, wedle rozkazu.

-Cieszę się. Tutaj są pisma. Gdybyś w jakoweś niezwykle ciężkie termina popadł nie możesz dopuścić ażeby w ręcę obce się dostały.

-Tak jest wasza miłość. Ruszam za dwa pacierze.

-Z panem Bogiem!

Dzikowski pojechał do swojej chorągwi. Pożegnał się z Zarębskim.

-Jeśli byśmy się nie spotkali wcześniej, to w pierwszych dniach grudnia, gdy bunt już pewno stłumiony będzie, spotkajmy się w Berdyczowie.

-Dobrze. Ja muszę ruszać. Pożegnam się jeszcze z Szynkiewiczem.

-Bywaj!

-Bywaj Adamie.

Szynkiewicz gdy podjechał doń Wojciech zaczął w pierwszej kolejności wypytywać o zdarzenia ostatnich dni. Gdy wszystko zostało wyjaśnione i opowiedziane Dzikowski uścisnął mu dłoń, po czym ruszył na zachód.

Wjechał na wzgórze. Spojrzał jeszcze raz na kolumnę idącą w promieniach ciepłego stepowego słońca.

-Niech wam Bóg pobłogosławi i da zwycięstwo. - powiedział.

Przeżegnał się przed drogą, po czym pogonił konia i oddalił na zachód, ku Polsce, za plecami zostawiając Ukrainę, dzikie pola, wojsko, kozaków, tatarów i całą tą dziwną krainę.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania