Poprzednie częściPowieść szlachecka - Rozdział I

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Powieść szlachecka - Rozdział VII

Nadszedł chłodny świt. Promienie słońca przebijały przez drzewa i padały na zieloną, okrytą rosą trawę.

Dzikowski podniósł się na boku. Dymitr siedział na swoim posłaniu i wpatrywał się w dogasające ognisko.

-Dobroho ranku. - Powiedział. - Jak sen? - Spytał już po polsku.

-Witaj. Sen spokojny.

-Ja widział że długo wieczorem nie spałeś. - Stwierdził kozak.

Dzikowski wzdrygnął się.

-Ano. - Mruknął.

-Nie ufasz nam? - Spytał Dymitr.

-Teraz już ufam. - Odpowiedział wstając Dzikowski. - Ale nie ufałem, bo nigdy nie wiadomo kogo w stepie spotkać można.

-Prawda. - Zgodził się kozak. - Wiem już teraz że z osobą rozumną mam do czynienia.

Dzikowski uśmiechnął się. Ubrał żupan, zapiął pas z szablą i ruszył w kierunku zarośli otaczających obóz. Odsunął ręką gałązki i wyszedł na otwartą przestrzeń.

Widok który zobaczył był przepiękny. Za plecami i po lewej stronie miał las, przed sobą step. Step był pokryty rosą, która dzięki promieniom wschodzącego słońca błyszczała wieloma kolorami. Po pagórkach płynęła mgła, a światło przechodzące przez nią nabierało mlecznego lub srebrzystego koloru. Skowronki ćwierkały radośnie, zrywając się co chwilę z pośród traw.

Wojciech usłyszał nad swą głową gwizd. Spojrzał w niebo. Nad polami leciał stepowy błotniak. Szeroko rozpostarł skrzydła i wypatrywał zdobyczy.

Dzikowski przeszedł z powrotem do obozu. Wziął trochę zimnego mięsa, które zostało z wczoraj i posilił się. Iwan i Dymitr też zjedli, a potem cała trójka wzięła się za zwijanie obozowiska.

Po kilku chwilach wszystko było zebrane i cała trójka wsiadła na konie.

-Jadę na zachód. - Powiedział Dzikowski do kozaków. - Jeśli chcecie do wojsk koronnych, to może jakieś spotkamy w Winnicy. A jeśli chcecie do hetmana Potockiego, to musicie zawrócić i jechać w kierunku Białej Cerkwi.

-Chyba pojedziemy z tobą. - Odezwał się Iwan. - Do Winnicy bliżej, dowiemy się co i jak.

-W takim razie ruszajmy. - Uśmiechnął się Dzikowski.

Jechali chwilę wzdłuż lasu, który zaraz się skończył i wyjechali na otwarty step. Nie poganiali koni, żeby móc spokojnie podziwiać piękno dzikich pól. Nie miało też sensu męczenie rumaków bez potrzeby.

Po południu stanęli w Winnicy. Postanowili posilić się w karczmie, niedaleko wjazdu do miasta. Przywiązali konie do pala i weszli do środka.

Wewnątrz sporo było ludzi, zwłaszcza lokalnej drobnej szlachty. Dymitr i Wojciech usiedli przy stole, a Iwan poszedł po coś do jedzenia. Chwilę czekał przy szynku, a zaraz wrócił z miską kaszy, kawałkiem mięsa i dzbanem miodu.

Dopiero teraz poczuli jak byli głodni. Od rana nic nie jedli, cały czas spędzili na końskim grzbiecie.

Kończyli już jeść, gdy do stołu przy którym siedzieli zbliżył się jakiś szlachetka. Miał mocno przetarty żupan, i widać było że sporo już wypił. Zaczął wpatrywać się w jedzących przez przymrużone oczy. Po chwili wyprostował się i krzyknął.:

-Mości panowie! Toż to kozacy, buntownicy!

-Spokojnie... - Spróbował powiedzieć Dzikowski.

-Co spokojnie? Waść oczy straciłeś? To łachudry zaporoskie. Panowie bracia, na nich!

Pijany szlachetka wrzeszcząc opluł się, co jeszcze bardziej podkreśliło i tak już komiczny jego wygląd. Złapał za szablę, którą miał przy pasie, lecz że był w kiepskiej kondycji z powodu trunków które wcześniej wyżłopał, wyciągając broń zachwiał się. Pijakowi nogi się poplątały i rąbnął on z odgłosem plaśnięcia na klepisko.

W sali odezwał się zaraz śmiech rozbawionej całym zajściem szlachty. Kilku kolegów pana awanturnika podeszło zaraz i zebrało go z podłogi.

Dzikowski i kozacy wrócili do jedzenia. Zaraz jednak znów im coś przerwało. Drzwi do karczmy z hukiem otworzyły się i do środka wleciał szlachcic.

Wyglądał na około czterdzieści pięć lat, był dosyć niskiego wzrostu, z wyraźnie zaznaczonym brzuchem. Twarz miał całą czerwoną, widać było że czymś się zdenerwował.

-Panowie szlachta! - Krzyknął na całe gardło. - Sąsiad mój, nikczemnik, na mój dwór najechał znienacka i syna mego porwał, stodołę z dymem puściwszy.

-To gwałt! - Zerwał się ktoś spośród gości. - Panowie trzeba pomóc gwałtownika tego dopaść, i katu go odprowadzić, albo na sąd ziemski, jeśli syna pana Zielińskiego nie ubił.

Dzikowski wstał,

-Uciszcie się! Cisza! - Zawołał, a gdy zapadła cisza odwrócił się w kierunku szlachcica. - A czemuż to panie Zieliński, ów sąsiad syna waszmości porwał i gospodarstwo podpalił? Zatarg jakiś macie?

-Jako żywo! - Krzyknął ktoś ze zgromadzonych.

-Cichaj waść. - Poirytowany warknął Dzikowski. - Nie waszmościów pytam a pana Zielińskiego. No?

-Sąsiad mój to oszust i nikczemnik okrutny. Chciał spleśniałe zboże na targu sprzedawać, a gdy jam ludziom o tym rozpowiedział, i plan jego niecny udaremnił, wtedy on się uwziął na mnie i zaczął mi bruździć we wszystkim gdzie mógł. Jeszcze wcześniej żeśmy się kłócili, o ziemię jaka nad stawem jest, do kogo ona należy. Ale po tej sytuacji z ziarnami wojna pomiędzy nami nastała.

-Czy ktoś z waszmościów może potwierdzić te słowa? - Spytał Wojciech.

-Ja!

-I ja również! - Odezwały się zaraz głosy.

-Dobrze. - Powiedział Dzikowski. - Kto z waszmościów ruszy ze mną i z panem Zielińskim w sukurs temu młodzieńcowi? - Krzyknął w kierunku zgromadzonych.

Od razu podniosło się kilkanaście osób, w tym kozacy. Dzikowski uśmiechnął się.

Cała grupa wyszła z karczmy. Wojciech omiótł ich wzrokiem. Byli to głównie mieszkańcy Winnicy i okolic. Poubierani byli bardzo różnie, niektórzy w żupany, kilku miało też kontusze, a paru tylko koszule.

- Pan Zieliński nas poprowadzi pod dom tego człowieka. - Powiedział do zgromadzonych Dzikowski. - Najpierw trzeba z nim porozmawiać, może porwanego bez szwanku spokojnie odzyskamy.

-Zbrojnie wziąć! - Krzyknął ktoś ze szlachty. - Za łeb go weźmiem, dom spalimy. Nie ma co z takimi gadać.

-Cisza! - Dzikowski zdenerwowany krzyknął. - Jak chcecie gwałt czynić to idźcie gdzie indziej. Gwałtowników trzeba pod sąd prowadzić, nie na własną rękę karać. A teraz ruszamy!

Wszyscy ruszyli za człapiącym Zielińskim. Po chwili wyszli z zabudowań i skręcili na bok. Szli kawałek wzdłuż strugi, a po jakimś czasie przekroczyli ją i wspięli się na niewielką skarpę.

-Jesteśmy niedaleko. - Powiedział Zieliński ocierając spocone czoło. - Trzeba ominąć te krzaki, to wyjdziemy na drogę do jego dworu. Jest drewniany, jak z resztą prawie wszystkie w tych stronach. Obok domu stoi nieduży lamus i to wszystko jest otoczone niedużym wałem. Z tyłu jest jeszcze zwyczajne gospodarstwo, ze stajniami, stodołą, oborą i kurnikiem. Podejdziemy najpierw od bramy i spróbujemy porozmawiać. Jak nie będą chcieli to szturmem weźmiemy. Nas jest dwunastu, a tam zwykle tylko pięciu ze służby i gospodarz z żoną.

- Podejdźmy jeszcze z boku spojrzeć. - Powiedział Dzikowski. - Waszmościowie niech zaczekają tutaj. Prowadźcie, panie Zieliński.

Szlachcice obeszli kępę i ujrzeli ogrodzony około półtorametrowej wysokości wałem usypanym z ziemi i zwieńczonym niewielką palisadą dwór. Był on dwupiętrowy, z komina unosił się dym. Na podwórzu było widać kilku ludzi. Brama była otwarta.

Dzikowski zmrużył oczy i wpatrywał się chwilę w dwór. Poza palisadą znajdowało się jeszcze tak jak powiedział Zieliński gospodarstwo w którym krzątali się jacyś ludzie.

-Tak jak waść mówiłeś, kilku ludzi jest przy dworze. - Odezwał się do Zielińskiego. - A ci w gospodadarstwie?

-To chłopi. Jakbyśmy do szturmu ruszyli to albo zwieją, albo nic robić nie będą. - Odparł Zieliński.

-Aha. - Dzikowski spojrzał jeszcze raz na potencjalny cel szturmu. - Wracajmy po tamtych.

Po raz kolejny obeszli krzaki. Dotarli do reszty. Dzikowski opisał wszystkim krótko jak wygląda sytuacja. Kompania ruszyła w kierunku bramy.

Gdy zbliżali się do zabudowań brama zaczęła się zamykać. Doszli pod nią zaraz. Dzikowski kilka razy uderzył w nią pięścią.

-Czego? - Odezwał się chropowaty głos z drugiej strony.

-Chcemy mówić z panem tych włości. - Powiedział Dzikowski.

-A po mojemu to on raczej z wami mówić nie chce. - Odpowiedzial głos z zza bramy. - Idźcie precz.

-A po mojemu chce. - Odpowiedział Dzikowski. - Przyprowadź go tu.

W tym momencie rozmówca wychylił się zza bramy. Miał wysoko podgoloną czuprynę, pomarszczoną twarz, garbaty nos i bardzo gęstą brodę. Podrapał się po policzku i spojrzał na zgromadzonych.

-Zieliński? - Mruknął. - Przyprowadziłeś przyjaciół?

-Przyjaciół czy nie, tobie to wszystko zajedno. Przyprowadź swego pana. - Odwarknął Zieliński.

-Jeszcze bardziej mi się zdaje że was widzieć nie chce. - Powiedział strażnik.

Następnie wyciągnął pistolet i wypalił.

Szczęściem nikt pod bramą nie ucierpiał. Szlachcice gdy tylko broń błysnęła w rękach strażnika rozlecieli się na boki.

- Przez wały! - Krzyknął Dzikowski. - Palisadę przeskoczyć i rąbać.

Na odgłos strzału z domu wypadli ludzie z szablami w dłoniach. Zieliński z kompanią już przesadzał palisadę. Zbiegli z wału na dziedziniec i zaczęli biec w kierunku wrogów. Jeden z sług wyciągnął rusznicę i wypalił. Kozak Dymitr zwalił się na ziemię. Dzikowski ruszył w jego kierunku, lecz tamten podniósł rękę na znak że żyje.

Do pleców Wojciecha podbiegł uzbrojony w siekierę parobek. Dzikowski w ostatniej chwili obrócił się i uniknął morderczego ciosu uskakując na bok. Uderzył szablą na odlew, lecz przeciwnik, chyba bardziej przez szczęście niż refleks odbił cięcie obuchem topora.

Drugie uderzenie już dosięgło celu. Bark przeciwnika z trzaskiem pękł i jego lniana koszula od razu nasiąkła krwią. Parobek runął jak długi.

Wojciech rozejrzał się. Jego towarzysze już poradzili sobie z resztą, przewaga liczebna pozwoliła na szybkie zwycięstwo.

Iwan zajął się Dymitrem, któremu kula z rusznicy przestrzeliła lewe ramię.

- Mości Zieliński! - Krzyknął Dzikowski. - Jest tam ten sąsiad?

- Ano jest, ale leży bez ducha, przyłożyłem mu kabłąkiem mej szabli w łeb. - Odkrzyknął. - Trzeba będzie go ocucić.

Kompania zaraz po opatrzeniu ran, poza Dymitrem niewielkich, zajęła się cuceniem właściciela posiadłości. Gdy ten doszedł do siebie zaczął wodzić przekrwionymi oczyma po zgromadzonych. Kaszlnął.

-Cze... Czego chcecie ode mnie? - Wychrypiał.

Zieliński podszedł do niego, kucnął i spojrzał mu w twarz.

-Poznajesz mnie? - Spytał z uśmieszkiem.

Związanemu zadrgała powieka.

-Zieliński! - Warknął. - Ty łajdaku! Psi synu! Żebyś szczezł!

-Gdzie mój syn? - Spytał Zieliński i złapał go za gardło. - Gadaj!

Dzikowski i reszta stali i przyglądali się tej scenie, która wyglądała jak wyjęta z jakiegoś teatru.

-Nie ma go tu. - Zaśmiał się spętany. - Nie znajdziesz go. I nie powiem gdzie ukryty.

-A mnie się widzi że jednak powiesz. - Powiedział Zieliński i uśmiechnął się. - Wbijał ci ktoś kiedyś, gadzie, gwoździe w pięty?

Sąsiad Zielińskiego wytrzeszczył oczy.

-Gwww... Że co?! - Wrzasnął. - To gwałt! Ludzie! Na pomoc! To gwałt na wolności szlacheckiej! - Krzyczał.

-Uspokój się. - Powiedział Zieliński. - Zapomniałeś gdzie jesteś? Nikt tu cię nie usłyszy. Może oprócz twoich chłopów, jeśli nie zwiali, ale ich to ty i tak nie obchodzisz.

-Nic wam nie powiem.

-Zobaczymy.

Zieliński oddalił się, a po kilku chwilach wrócił z kilkoma zaostrzonymi kołeczkami i siekierą.

- No to sobie pogadamy. - Uklęknął.

Jego sąsiad zacisnął usta. Zieliński wziął siekierę i usiadł na nodze przesłuchiwanego, unieruchamiając ją.

-Na pewno nic nie powiesz? - Spytał jeszcze raz.

Związany pokręcił głową.

-Trudno. - Powiedział Zieliński.

Przyłożył czubek kołeczka do pięty swojego sąsiada i uderzył obuszkiem z drugiej strony. Czubek wbił się lekko w skórę. Torturowany zamknął oczy. Zieliński uderzył jeszcze raz. Kołek wbił się głębiej.

-Aaaaa! - Wrzasnął porywacz. - Dość! Bądźcie łagodni! Powiem.

-Powiesz? - Spytał Zieliński.

-Jeszcze jak.

-No dobrze. - Zieliński wstał i wyrwał kołek z pięty.

Porywacz syknął i powiedział.

-Ukryłem go w szopie w lesie, niedaleko stąd. Pojedziecie wzdłuż strugi, w kierunku przeciwnym niż do miasta. Przy starym dębie skręćcie w prawo i jedźcie ścieżką.

-Dobrze. Ruszamy.

-Chwila. - Przerwał Dzikowski. - Jeszcze jedno. Ktoś go tam pilnuje?

-Nie. - Odpowiedział porywacz.

- A jak się waść nazywasz? Bo nie wiem z kim wojowałem. - Spytał jeszcze Dzikowski

-Łukanienko - Odpowiedział Łukanienko.

-Aha. Rusin. - Uśmiechnął się Dzikowski. - No to sobie panie Rusin jeszcze chwile poleżysz, a my ruszajmy!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania