Poprzednie częściPowieść szlachecka - Rozdział I

Powieść szlachecka - Rozdział VI

Dzikowski postanowił ruszyć najkrótszą drogą, przez stepy i lasy. Chciał uniknąć zbójów którzy napadali na samotnych podróżnych przy traktach i jednocześnie skrócić drogę.

Jechał przez piękny step, z rosnącymi gdzieniegdzie kępkami krzewów. Pod kopytami końskimi uginały się białe ostnice i krwawnik, złote dziurawce i wrotycz, błękitne chabry.

Zwłaszcza wysokie ostnice i dziurawce, przemieszane ze sobą, gdy wiatr powiał sprawiały wrażenie falującej powierzchni morza. Patrząc w dal w człowieku odzywał się wewnętrzny głos, wołający „Pognaj konia i w cwał, w cwał, pędź przed siebie za horyzont.“

Kto raz po tak pięknej otwartej przestrzeni na końskim grzbiecie jechał, tego do końca dni dusza woła. Taki głos można stłumić na wiele lat, lecz gdy zobaczy się znowu pola i poczuje konia między nogami, odzywa się on jeszcze głośniej, i jeszcze silniej ciągnie żeby ścisnąć końskie boki i pognać w przestrzeń.

Po kilku godzinach jazdy na horyzoncie zamajaczył las. Dzikowski, jako że miało się ku wieczorowi, postanowił rozbić przy tym lesie obóz, aby mieć zasłonę od wiatru. Znalazł na brzegu łączkę, od stepu zasłoniętą młodymi drzewami i krzakami, a od drugiej strony przylegającą do lasu.

Objechał najbliższą okolicę. Nie było widać żywej duszy, więc wrócił na wybrane miejsce, rozkulbaczył i spętał konia, i rozciągnął między drzewami coś na kształt namiotu.

Z sajdaka przytroczonego do siodła wyjął mały tatarski łuk, z cisowego drewna i ścięgien. Mimo swoich niewielkich rozmiarów łuk taki jest zabójczą bronią. Naciąg ma znacznie silniejszy niż większość długich łuków zwanych angielskimi, a nie zawadza przy strzelaniu z konia.

Dzikowski zarzucił na plecy kołczan, jedną strzałę nałożył na cięciwę i tak przygotowany ruszył na łów. Jako że było popołudnie zwierzęta z lasu wychodziły na step w poszukiwaniu jedzenia.

Nie było trzeba długo szukać. Wojciech prawie przegapił zająca, który w bezruchu sterczał między trawami. Zając ma dwie taktyki gdy zobaczy człowieka. Albo kica od razu w bezpiecznym kierunku, albo zastyga w bezruchu w nadziei że nie zostanie zauważony. Ten nieszczęśnik wybrał drugą, jak się okazało zgubną, opcję.

Dzikowski naciągnął łuk. Wypuścił strzałę, która świsnęła i przebiła celnie zająca na wysokości łopatki.

Szczęśliwy myśliwy podszedł do zdobyczy, wyjął strzałę i przytroczył sobie szaraka do pasa.

Ruszył w drogę powrotną do obozu.

Szedł wzdłuż linii lasu. Po prawej jego stronie szumiały drzewa, a po lewej miał zielony step. Co chwilę widać było zwierzęta wychodzące na żer. Krawędź słońca już chowała się za widnokrąg.

Gdy Dzikowski widział już zarośla pośród których rozbił obóz, usłyszał daleki tętent. Na początku słaby, lecz z każdą chwilą coraz głośniejszy.

-Trzy konie, nie więcej. - mruknął do siebie. Przesunął się między drzewa, założył na cięciwę strzałę i czekał.

Po chwili zza pagórka wyłoniło się dwóch konnych. Byli obaj ubrani w zwykłe żupany, ciemne hajdawery i żółte buty, a na głowach mieli futrzane kołpaki z długą „skarpetą“ sięgającą im aż do ramion.

Zbliżyli się do lasu. Gdy byli już prawie przy samych drzewach Dzikowski naciągnął łuk i krzyknął:

-Stać!

Jeźdźcy zatrzymali się.

-Kto wy? - spytał Wojciech

-To napad?

-Nie. Chcę jeno wiedzieć z kim mam do czynienia.

-My kozacy rejestrowi. Jam jest Iwan, a oto przyjaciel mój Dymitr. Jedziem z Korsunia, gdzie inni kozacy bunt wszczęli i odebrali nam armaty. Wydostawszy się z obozu, na zachód my ruszyli, żeby do wojsk koronnych się dostać.

-Dzikowski sum. - przedstawił się Dzikowski. - Wybaczcie waszmościowie, że się na was niczym zbój zaczaiłem, ale sam przez dzikie pola jadę i uwagę muszę zachować.

Wojciech opuścił łuk.

-Nie mamy tego za złe waszmości. - powiedział kozak, który przedstawił się jako Iwan. - Szukamy miejsca na obóz, bo słońce już nisko. Nie wiesz waszmość gdzie wojska koronne stoją?

-Minęliście ich już. Podążyli na Białą Cerkiew. Obóz swój niedaleko rozbiłem. Jeśli waszmościowie chcecie, możecie swój obok mego rozstawić.

-Z chęcią. Mamy tu sarenkę, którą żeśmy upolowali dzisiaj. Można by ją upiec.

-W takim razie chodźmy. Obóz w tamtych zaroślach. - Dzikowski wskazał palcem.

Cała trójka ruszyła w kierunku obozu. Dzikowski postanowił, że nie będzie zbyt podejrzliwy w stosunku do kozaków, ale też że ufać im zbytnio nie będzie. Co prawda na buntowników nie wyglądali, ale na dzikich polach nigdy nic nie wiadomo.

Po chwili dotarli do obozu. Kozacy, którzy nie mieli płacht ani namiotów rozłożyli skóry pod drzewami. Gdy rozkulbaczyli i spętali konie podeszli do Dzikowskiego, żeby pomóc mu w przygotowaniu posiłku i rozpaleniu ognia. Wypatroszyli i oskórowali kota i sarnę. Sarnią skórę odłożyli na bok, była prawie bez skaz, można ją było jeszcze potem wykorzystać. Wnętrzności Wojciech zawinął w zajęczą skórę i wyniósł kawałek dalej w las, żeby nie sprowadzać zwierząt do obozu.

Gdy po chwili wrócił, Dymitr już dmuchał w rozpalające się ognisko. Iwan zniknął gdzieś, żeby zaraz wrócić z garścią ziół. Wepchnął je do wnętrza zwierząt i natarł je z zewnątrz niewielką ilością soli, którą wiózł w małym woreczku przy siodle.

Naciągnęli mięso na kije i postawili nad ogniskiem. Zrobiło się ciemno. Ogień trzaskał, a iskry unosiły się w górę, ku gwiaździstemu niebu. Z dołu patrząc wydawało sie że dołączają one do tych gwiazd i zawieszają się na firnamencie.

Iwan wstał, podszedł do leżących kawałek dalej juków. Wrócił za chwilę z kobzą.

Rozsiadł się koło ogniska, nastroił instrument i szarpnąwszy struny zaczął pieśń.

 

Ichał, ichał, kozak mistom,

Pid kopitom kamiń trisnuw

Ta raz, dwa,

Pid kopitom kamiń trisnuw,

Ta raz

Zaraz dołączył do niego Dymitr, z jeszcze głębszym głosem:

Pid kopitom kamiń trisnuw -

Sołowiejko w gaju świsnuw

Ta raz, dwa.

Sołowiejko w gaju świsnuw

Ta raz!

 

Wojciech przymknął oczy i wsłuchał się w pieśń. Ogień trzaskał, dźwięki płynęły. Gdzieś w oddali odezwał się lis. Takie to były owe dzikie pola. Straszne i niebezpieczne, ale też piękne i ciekawe. Duch tych lasów i stepów był jedyny w swoim rodzaju.

Gdy kozacy zamilkli Dzikowski otworzył oczy. Księżyc wyłonił się z zza chmur. Mięso już zaczynało się rumienić.

-Podajże no bracie tą kobzę. - powiedział do Iwana. - Dawnemi czasy i ja umiałem grać. Ciekawe czy coś jeszcze w palcach ostało.

Kozak podał Dzikowskiemu instrument. Ten ułożył ręce i zagrał kilka akordów. Zaraz zorientował się na czym stoi, więc ułożył się i zaczął śpiewać:

 

Powiedz, wdzięczna kobzo moja,

Umie-li co duma twoja?

Cóż może być piękniejszego

Nad człowieka rycerskiego?

 

Kozacy którzy również tą pieśń znali, podchwycili i zaczęli nucić.

 

Cóż nad pograniczne kraje

Kędy, skoro lód roztaje,

Ujrzysz pola nieprzejrzane,

Młodą trawą przyodziane.

Ujrzysz dąbrowy rozwite,

Ujrzysz ptactwo rozmaite,

Zwierzu stada niezliczone

I ryb roje niezłowione.

Gdzie czasem wieśniak ochoczy

Łowiąc sieci swoje toczy,

Albo na straż wyprawiony

Strzela źwierz strzelec ćwiczony.

Lub przez niemienione progi

Dnieprowy kozak ubogi

Czółnem płynie nie bez strachu,

Chudoju żyw sołomachu.

Usarz zasię w mocnej zbroi

Warownym obozem stoi,

Który po szczupłym obiedzie

Straż zarazem swą zawiedzie.

 

Tak śpiewała ta dziwna kompania, dwóch kozackich zbiegów i lacha. Dym z ogniska i iskry leciały w górę. Poruszane lekkim wiatrem drzewa szumiały, a wiatr ów zabierał ze sobą w step i w las dźwięki różnych pieśni, o kozakach, o rycerzach, o stepie.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania