Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Sześć Księstw Rozdział X Kraina, którą opuścił Bóg

Rozdział X

Kraina, którą opuścił Bóg

 

Anno Domini 1221, wiosna, Puszcza Galindzka

 

Jednym z założeń wyprawy przeciw barbarzyńcom, był atak na ich ziemiach. Konrad Mazowiecki wraz z Henrykiem Brodatym, postanowili podzielić swe siły. Armia Mazowszan powędrowała na północny-zachód, Henryk skierował się na północ. Biskup misyjny, Chrystian z Oliwy, obronił przygraniczne grody i dołączył do sił Konrada Mazowieckiego. Teren na którym przyszło działać obu armiom, pozostawiał wiele do życzenia. Gęsta puszcza poprzecinana wąskimi, ziemnymi ścieżkami uniemożliwiała rozwinięcie jakiegokolwiek szyku. Szlaki były jedyną drogą na pokonanie okolicznych, zdradzieckich bagien. Legendy głosiły, że niejedna armia przepadła tu bez śladu. Nawet promienie słońca, niechętnie wpadały w tę nieznaną krainę. Kolumna Konrada Mazowieckiego niebezpiecznie się rozciągnęła. Konnica, piechurzy i wozy z zaopatrzeniem, tworzyły spokojnie płynącą pośród bagien, rzekę cywilizacji. Wśród rycerstwa i dowództwa zapanowało wszechobecne rozluźnienie.

– Ojcze – zwrócił się Bolesław.

Jadąc konno na swym pierwszym rumaku rozmyślał o legendach związanych z tą krainą. Myśl, że armia została podzielona napawała go strachem.

– Słucham, synu – odpowiedział Konrad i poprawił nogi w strzemionach.

– Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo nalegałeś na podzielenie naszych sił? Przecież nie wiemy ilu barbarzyńców się na nas czai w tej kniei.

– Nic nie rozumiesz – wzdychnął książę. – Pamiętasz moje ustalenia z Henrykiem? – dodał, wyciągając drobne gałązki z bujnej, końskiej grzywy.

– Tak, jak nas zaatakują dzikusy to mamy dmuchać w rogi. Tak samo ma zrobić Henryk.

– Dąć, synu, dąć. Dmuchać to może Laskonogi, te swoje służki – wtrącił Konrad i wybuchł śmiechem.

– Panie, nalegam na zachowanie ciszy – odezwał się wojewoda Damian – nie wiemy czy ktoś nas nie śledzi. Mam takie przeczucie, ten las nas obserwuje, mówię wam.

– Dobra, zluzuj sobie zbroję, tu nic nie ma. Przez te bagna nawet człowiek nie przejdzie, suchą stopą – zlekceważył go książę i wzruszył ramionami. – Widzisz tamten daleki prześwit w lesie? – zapytał wskazując ręką rozświetloną polanę. Z jednej strony otoczonej ścianą drzew, zaś z drugiej lekkim wzniesieniem.

– Tak, doskonale – potwierdził Damian.

– Tam zrobimy przystanek. Przekaż wiadomość dowódcom.

– Tak jest – przytaknął wojewoda i ruszył z kopyta wzdłuż kolumny armii.

– Wracając do naszej rozmowy, synu. Mój plan jest prosty, możemy w tym sprzyjającym terenie pozbawić Henryka wojska, a nawet życia.

– Chcesz go zaatakować? – z niedowierzaniem dopytał Bolesław.

– To byłoby głupie. Poza tym szkoda naszej armii. Barbarzyńcy go zaatakują, a wtedy nasze uszy staną się głuche na nawoływanie. Te nieskończone połacie drzew daje mocne alibi.

– A jak my trafimy na niewiernych? – młody chłopiec nadal dopytywał. – Dużo słyszałem legend na temat tej krainy. Podobno składają tu jeńców w ofierze i oddają cześć diabłu.

– Mamy taką armię, że sobie poradzimy. Poza tym, jak zaatakują to na dźwięk naszych rogów Henryk przybędzie. Znam go dobrze, to szlachetny człowiek – zapewniał Konrad – w głównej mierze zawdzięcza to swej żonie, Jadwidze.

Bolesław przytaknął i odwrócił się do tyłu. Przez okryte kolczugą ramię zobaczył poruszenie w szeregach.

– Ojcze, ludzie się odwracają, część kolumny stoi – stwierdził zatrzymując konia.

– Stać! – krzyknął Konrad i ruchem ręki zatrzymał pochód wojska.

– Co tam się dzieje? Ojcze? – zapytał zaniepokojony Bolesław.

Nagle z obu stron kolumny, gdzieś kilka kroków w głąb lasu, rozległ się dźwięk uderzania siekierami w pnie drzew. Kilka napiętych, zwiniętych na kształt liny winorośli, z impetem straciło swe naprężenie. Cztery ogromne olchy, pomału nabierały pędu w stronę rozciągniętej armii.

– To zasadzka! – krzyknął Konrad – do broni!

– Ojcze…

– Trzymaj się mnie synu! – rozkazał Konrad.

Ciężkie drzewa runęły na zbrojnych, dzieląc ich niczym wygłodniałe wilki sarnę.

– Nie daj się zrzucić z konia! – dodał Konrad.

Każdy z rycerzy wyciągnął miecz, piechurzy skierowali swe włócznie i tarcze w dwie strony, tworząc nastroszonego jeża. Łucznicy wyjęli strzały z kołczanów i napięli łuki. Kusznicy, posiadający załadowane bronie, posłali bełty w kierunku gęstych krzaków.

– Trzymać szyk! – wrzasnął Konrad, spoglądając na przygniecione wozy i ludzi. W miejscach upadku konarów zapanował chaos.

– Znachora! – załamującym głosem krzyczał ktoś ze środka.

– Kapelana! – przekrzykiwał rycerz, pochylający się nad swym umierającym giermkiem.

– Sygnał! – wrzeszczał co sił Konrad.

Dźwięk kilkunastu rogów rozdarł powietrze pomiędzy drzewami i na chwilę zagłuszył okrzyki cierpienia zmiażdżonych ludzi.

– Ojcze, nie ma barbarzyńców.

– Jeszcze raz! – krzyknął książę.

Rogi ponownie rozbrzmiały. Świst strzał przeszył powietrze. Padło kilku zbrojnych, po każdej ze stron machiny wojennej, którą tworzyli. Zaraz ich miejsca zajęli rycerze stojący z tyłu szyku. Rozbrzmiały dzikie, niczym nie z tego świata, okrzyki nienawiści. Zza drzew i spod ściółki leśnej wyskoczyli pomalowani na twarzy wojownicy. Z okrzykiem na ustach ruszyli w kierunku sił chrześcijańskich.

– Do broni! Mazowszanie! Za nasze córki i żony! – krzyczał Konrad.

Barbarzyńcy uderzyli z impetem na obie strony kolumny. Wrzask ludzi przebijanych mazowieckimi włóczniami wplótł się w bojowe okrzyki twardo stojących zbrojnych. Pierwsze rzędy, pod naporem kolejnych fal dzikusów cofnęły się, orząc stopami ścieżkę. W miejscach powalonych drzew szyk chrześcijański zaczął pękać.

– Na wzgórze! – rozkazał Konrad.

Kilku barbarzyńców zaczęło biec w stronę księcia, jego syna i straży przybocznej. Pordzewiałe miecze, siekiery, drewniane maczugi spotkały się z lśniącymi tarczami, pomalowanymi w gryfy i orły.

– Do ataku! – krzyknął Konrad.

Zrozumiał, że ma odciętą drogę, zarówno ucieczki jak i dostania się na odkrytą przestrzeń. Błyszczące miecze z impetem uderzyły w głowy Prusów. Krew rozbryzgała się wokoło, strugi oblały tarcze i tuniki straży przybocznej. Ciepłe krople spadły na twarz Bolesława.

– Trzymaj się mnie, synu – rozkazał Konrad.

– Strzelać bez rozkazu! – krzyknął z oddali dowódca jednego z hufców.

Jeden z rycerzy broniących księcia padł pod uderzeniem kolejnej siekiery. Przyboczny strażnik ruszył konno w kierunku wyłomu. Stratował dwóch Prusów a innego ściął mieczem. Pomalowana głowa potoczyła się pod kopyta konia Konrada. W oddali, wolnym środkiem kolumny, pędził konno wojewoda Damian. Przy pierwszym powalonym drzewie zsiadł z konia i pobiegł w kierunku broniącego się czoła armii. Kolejny grad strzał i kamieni zasypał wojska chrześcijańskie, raniąc zarówno niewiernych jak i rycerzy. Niezliczone fale wojowników pruskich wylewały się z lasu. Rozwścieczone masy, żadnych krwi barbarzyńców uderzały na oślep w tarcze.

– Ojcze, a jak Henryk nie usłyszał rogu?

Konrad szybko przemyślał spostrzeżenia syna. Patrząc jak jego siły są miażdżone pod naporem dzikich wojowników.

– Ruszajcie na wzgórze! Stamtąd dajcie sygnał! – rozkazał książę.

Trzej jeźdźcy ruszyli w kierunku wzniesienia. Pędzące obok siebie rumaki odpychały słabo uzbrojonych wojów. Jeden z koni, ugodzony oszczepem padł, zrzucając ze swego grzbietu rycerza. Zbrojny runął na ziemię, w jego kierunku wylądowały maczugi miażdżąc ciało w kolczudze. Pozostali dwaj pędzili w kierunku wzgórza. Gdy byli już w promieniach słońca, zaraz pod wzniesieniem, spadł na nich grad strzał i oszczepów. Tylny jeździec zamienił się w poprzebijaną pociskami tarczę. Wypadł z siodła, noga zakleszczyła się w strzemieniu. Koń wlekł ciało za sobą, po czym padł od odniesionych ran. Konrad zaniepokojony spoglądał czy ostatni z wysłanników dotrze na szczyt.

– Trzymać szyk! – krzyknął rycerz, tworzący okrąg wokół księcia i jego syna.

Jego boczny towarzysz padł, gdy topór rozpłatał głowę na pół. Zakrwawiona tarcza z herbem Księstwa Mazowieckiego została wdeptana w ziemię przez wpadających z okrzykiem na ustach barbarzyńców.

– Synu do ataku! – krzyknął Konrad.

Po czym odciął rękę podbiegającemu wojownikowi. Bolesław precyzyjnym pchnięciem dobił rannego. Konrad ruchem lejc obrócił konia by przewrócić następnego napastnika. Kolejnemu rozciął głowę, krew zalała twarz nieszczęśnika. Książę szybko spojrzał na ostatniego jeźdźca, który wjechał na wzniesienie. Rycerz przyłożył róg do ust nabrał powietrza i już miał wzywać Henryka, gdy rój strzał przeszył jego ciało.

– Nie! – krzyknął władca Mazowsza.

W tym momencie włócznia jednego z dzikusów zatopiła się w umięśniony tors książęcego wierzchowca. Koń z wylewającą się ciurkiem juchą wzbił się na tylnych nogach zrzucając księcia.

– Ojcze! – zawołał Bolesław walcząc z coraz to większą ilością Prusów.

Wysoki wojownik z drewnianą tarczą i mieczem sparował cios Bolesława, po czym odskoczył w kierunku podnoszącego się Konrada. Wzniósł miecz ponad głowę i już chciał ściąć księcia, gdy za jego pleców, wprost na niego wpadł Damian Czarny. Tarczą odepchnął barbarzyńcę, ten otrząsnął się, wyprowadził cios, który dosięgnął ramienia Damiana. Po kolczudze rozniosła się fala uderzenia. Wojewoda potężnym zamachem uderzył swym mieczem w drewnianą tarczę rozwalając ją w drzazgi. Cios szedł dalej, miecz zatopił się w pruskiej szyi. Jucha obryzgała, powoli jakby w szoku, podnoszącego się Konrada.

– Jesteśmy zgubieni – wydukał, przyćmiony książę.

– Związać szyk! – krzyknął Damian.

Rycerze, jednym głosem porozumieli się i zwarli tarcze.

– Panie, koniec naszej kolumny nie poradzi sobie! – w zgiełku bitwy krzyczał Damian – Chrystian długo nie wytrzyma!

Bolesław widząc, że jego ojciec popada w panikę, ścisnął mocno lejce.

– Jazda! – wydał polecenie swemu koniu i uderzył go strzemionami w bok. Rumak, skropiony krwią niewiernych, poderwał się i ruszył w stronę końca rozciągniętych wojsk mazowieckich.

– Synu! Nie! – wrzeszczał Konrad.

Bolesław zdawał się nie słyszeć. Przemierzając środek kolumny podjudzał rycerzy do walki. Ci na widok syna księcia, jak jeden organizm odepchnęli napierających Prusów.

– Synu! – raz jeszcze krzyknął książę.

Koń Bolesława przeskoczył nad pierwszym powalonym drzewem. Zabłąkana strzała utkwiła w pośladku rumaka. Ten jeszcze bardziej podjudzony przeskoczył kolejną olchę i zniknął za zakrętem kolumny.

– Panie – powiedział Damian – musimy ruszać na wzgórze. Tylko tam mamy szansę.

– Mój najstarszy syn! – przez łzy wykrzykiwał Konrad.

– Rycerze! Na przód! W imię Boga! – zagrzewał do walki wojewoda i ciągnął księcia za sobą.

Pozostali przy życiu zbrojni, ślimaczym tempem przesuwali się w stronę wzniesienia. Robiąc kroki nad poległymi towarzyszami, zbliżali się ku odsłoniętej przestrzeni. Barbarzyńcy z zaciekłością atakowali. Chcąc odciąć drogę ucieczki stworzyli chmarę rozzłoszczonych, drapieżnych zwierząt.

– Nie przebijemy się! – krzyknął rycerz, pomiędzy wyprowadzonymi ciosami.

– Uwaga! – wykrzyczał Damian.

Niebo zostało zasłonięte gradem strzał. Nieliczni, którzy nie zdążyli podnieść tarcz padli trupem. Wojewoda osłonił księcia, strzała przeszyła jego ramię. Krew sączyła się pomiędzy obręcze kolczugi. Niewiele myśląc, z grymasem na twarzy odłamał trzon pocisku. W przesuwający się okrąg wpadło kolejnych kilku zbrojnych. Damian rzucił się na nich.

– Za księcia!

Zamachem miecza roztrzaskał kolejną drewnianą tarczę, drugą ręką odepchnął następnego napastnika. Wbił mu oręż po sam jelec. Wyciągając go z brzucha barbarzyńcy, pociągnął za sobą żywo-czerwone jelita. Konrad spojrzał na walczącego co sił wojewodę, następnie skierował wzrok na kolumnę wojsk. Dwa sztandary Księstwa Mazowieckiego padły, jednocześnie. Książę zrozumiał, że odniósł klęskę. Stał się ofiarą własnej, źle pokierowanej intrygi. Spojrzał ku niebu i pomyślał sobie ,,Boże, wybacz’’.

– Do przodu! – wrzeszczał Damian – nie oddawajcie pola!

Kolejni rycerze padali od ran lub z wycieczenia. Lekko uzbrojeni, pełni sił barbarzyńcy dobijali rannych chrześcijan. Kolejny sztandar chwiał się ku upadkowi.

Dźwięki zbierającej żniwo śmierci przerwał donośny głos rogu. Konrad spojrzał w kierunku wzniesienia. Na tle zachodzącego słońca wyłoniła się ciężkozbrojna jazda. Setki okutych w zbroje rycerzy, na czele których stał Henryk Brodaty, zasłoniło promienie. Hufce ruszyły w dół, wyrywając spod kopyt całe kawały darni. Chorągwie z czarnym orłem na żółtym tle powiewały wraz z pędem powietrza. Ziemia zaczynała drżeć pod nogami Konrada. W dźwięki bitwy wplątywała się symfonia stukotu setek kopyt, od czasu do czasu przerywanych rżeniem rozgrzanych, umięśnionych, pędzących co sił rumaków. Włócznie skierowały się ku dołowi, jeźdźcy zaparli się w strzemionach, przeszywający, napawający strachem głos rogu raz jeszcze zagłuszył panujący chaos.

– Deus vult! – wrzasnęły gardła setek jeźdźców.

Masa zbrojnych, tworzących jedność ze swoimi wierzchowcami uderzyła w spanikowanych Prusów. Przecięła ich szyk, niszcząc i tratując każdego dzikusa. Peregryn z Wiesenburga, gdy nabił na włócznię trzech wrogów, był zmuszony odrzucić ją i dobyć miecz. Drewniane tarcze zamieniały się w pył, trzony siekier i zardzewiałe miecze pękały pod naporem ciężkiej jazdy.

– Zabić ich! – dodawał otuchy Henryk Brodaty – naprzód moi towarzysze!

– Ostatni raz! Bracia! – wrzeszczał ostatkiem sił Damian – uderzać!

Podbudowane rycerstwo mazowieckie wyprowadzało cios za ciosem w pierzchających pogan.

– Wysłać ich do diabła! – dodał Konrad.

Jazda odepchnęła barbarzyńców. Wojewoda spojrzał, na chwilę temu, chylący się ku upadkowi sztandar. Teraz stał dumnie, a zebrani wokół niego rycerze, przecierali oczy z krwi i błota, by dobrze przyjrzeć się uciekającym Prusom.

– Trzymać szyk! Odpuście pogoń! – rozkazał Damian.

Henryk Brodaty zatrzymał się przed Konradem.

– Przydzielić konia dla księcia! – wydał polecenie swej straży.

– W samą porę, przyjacielu! – radośnie oznajmił Konrad Mazowiecki.

Odgłosy bitwy ustały, gdzieniegdzie dobijano rannych pogan. Jęki pokaleczonych, zostały zagłuszone przez okrzyki radości, zdolnych do walki rycerzy. Miecze jak jeden maż uderzyły o tarcze, huk metalu przepełnił las, łąkę i odbił się od wzniesienia. Resztki barbarzyńców zniknęły w czeluściach ciemnego lasu.

– Widzę, ze się pobawiłeś. A gdzie twój syn? – zapytał Henryk.

Konrad spojrzał na drugi koniec kolumny. Rycerze opatrywali rannych towarzyszy, umierającym dodawali otuchy, na ich ostatnią podróż. Krew wypełniła zagłębienia w terenie. Ciała usłały szlak, niektóre wisiały na powalonych drzewach. Inne były zmiażdżone pod ciężkimi pniami. Chrześcijanin leżał obok niewiernego, w obliczu śmierci, każdy był równy. Dwa upadłe sztandary znów załopotały nad pobojowiskiem. Zza zakrętu, na kulejącym i zmęczonym koniu zbliżał się Bolesław. Zaraz za nim jechał Chrystian z Oliwy. Obaj byli zbroczeni juchą, lecz nie swoją.

– Bolesław! Żyje! – z radością krzyknął Konrad – oto mój syn, oto bohater – dodał.

– Przegrupujmy się na wzniesieniu – stwierdził Henryk.

– Na wzgórze – rozkazał Konrad.

Całe połączone armie opuściły ścieżkę śmierci. Bolesław wraz z Chrystianem dołączył do książąt. Konrad poklepał go po ramieniu, kurz wzbił się spod zakrwawionej rękawicy.

– Dobra robota, synu.

– Dziękuję, ojcze, tyły naszej armii są w lepszym stanie, niż środek – podsumował, ledwie trzynastoletni Bolesław.

Chrystian z Oliwy milczał, wiedział, że syn jego władcy dobrowolnie pośpieszył z pomocą.

,,Czyżby chciał się mnie pozbyć? Jak Krystyna?’’. W myślach zasypywał się pytaniami. ,,Muszę być czujny, Bolesław jest godnym następcą tronu księstwa, jego trzeba wspomóc’’.

Dwie połączone armie zebrały się u stup wzniesienia. W oddali widać było szykującą się do ucieczki całą wioskę pogan. Konrad dosiadł podarowanego od Henryka konia. Popędził w górę i przystanął na wzniesieniu.

– Rycerze! – zwrócił się do swej armii – tam czekają na nas przyjemności i kosztowności – zapewnił pokazując na bezbronną wioskę. – Na przód, biegnijcie po sławę i złoto!

Zbrojni ruszyli czym prędzej w kierunku wioski.

– Zabić ich wszystkich! – rozkazał Konrad.

– Przecież tam mogą być nawróceni, przeze mnie, chrześcijanie – wtrącił Chrystian spoglądając na rozwścieczony tłum rozpasanych rycerzy.

– Chrystianie, bóg rozpozna swoich – podsumował Konrad – zabić każdego! – krzyknął.

Henryk Brodaty nie skomentował zachowania księcia Mazowsza.

– Przyjacielu i ty poślij swoich ludzi go grabieży – zachęcał Konrad – wystarczy dla wszystkich, to duża wioska.

– Nie, to nie po chrześcijańsku. Stać! – rozkazał swej armii – przejrzeć rannych, przeliczyć straty, zebrać strzały i bełty – wydawał polecenia – pochować poległych w zbiorowych mogiłach. Chrześcijan razem, barbarzyńców na stos i spalić.

Giermkowie ruszyli do brudnej roboty, rycerstwo zaczęło przeglądać uzbrojenie. Konrad popędził w kierunku wioski. Gdy pierwsze hufce dotarły do osady, na niebie pojawił się dym płonących domostw. Krzyki gwałconych kobiet, pisk zarzynanych, bezbronnych dzieci niósł się w całej okolicy.

– Panie – zwrócił się do Henryka Peregryn – nie reagujemy? Już lepszy dla nich los niewolnika, niż ta rzeź – stwierdził, chowając lśniący, zakrwawiony miecz do pochwy.

– Nie, Peregrynie, tę krainę już dawno opuścił Bóg.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Bajkopisarz 25.06.2020
    Stawiasz przecinki w sposób nieco losowy, co niekiedy mocno utrudnia zrozumienie sensu zdań.
    Przykład: Przez te bagna nawet człowiek nie przejdzie, suchą stopą –
    „swemu koniu i uderzył”
    Koniowi

    Ładnie opisana bitwa i jeszcze lepiej to co po niej. Że można pięknie opowiadać o misji nawracania, czuć się moralnie lepszym od niewiernych, dehumanizować ich, a potem robić to co oni, a nawet więcej. Z wielkim bananem na gębie nurzać się we krwi, spermie i złocie ? Trochę bajkowości przydaje szczególnie szlachetna postawa Brodatego, no ale może i tacy ideowcy byli. W każdym razie dość udanie sportretowałeś ludzką naturę, żądzę, niegodziwość, zdradę i chciwość – no, może bym powiedział, że trochę zbyt nieśmiało.
  • Erwonus 25.06.2020
    Henryk Brodaty był idealistą. Razem ze swą żoną Jadwigą złożyli śluby czystości, których nie złamali. Osobowość Brodatego w dużej mierze była ukształtowana przez Jadwigę. Księżną, która pozostaje w cieniu Jadwigi Andegaweńskiej. Dzięki za recenzję, być może w kolejnych rozdziałach będzie odważniej. Nad przecinkami pracuję, może coś uda mi się wypracować.
  • Erwonus 25.06.2020
    Dopiero w tym rozdziale zaobserwowałeś żądzę władzy?
  • Bajkopisarz 27.06.2020
    Erwonus - Tak i nie. Wyjaśnię - ponieważ się nieco interesuję czasami Piastów, to dla mnie oczywiste jest, że opisywani książęta walczą o władzę i są skłonni zawierać i łamać sojusze. Ta żądza władzy jest samo-rozumiana z uwagi na tło historyczne i nie musiałbyś o niej nawet wspominać.
    No i faktycznie nie wspominałeś za bardzo do tej pory, prawdopodobnie poprzez zainteresowanie tym okresem historycznym, wychodząc z tego samego punktu, co ja - że to jest oczywiste i nie ma co wspominać.
    Nie było więc u Ciebie, aż do tego odcinka, jakoś szczególnie podkreślone, który książę jest bardzo łasy na władzę, który mniej. Każdy miał swoje plany, coś kombinował. W tym odcinku Konrad pokazuje swoje prawdziwe oblicze i idzie za tym jakiś czyn. Wcześniej było dużo gadania, dyplomacji, knucia.
  • Erwonus 27.06.2020
    Świetnie, właśnie zaczynam pisać kolejny rozdział.
  • Ozar 03.08.2020
    Jestem. Konrad Mazowiecki chciał być bardzo sprytny i mieczami, toporami Prusów pozbyć się Henryka Brodatego. Niestety jak to bywa w życiu czasami nawet genialny wydawałoby się plan może zawieść kiedy los ci nie sprzyja. Tego Konrada znamy głównie z faktu że sprowadził na swoje pogranicze Krzyżaków , czyli Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Pewnie nie zdawał sobie sprawy, że ta decyzja była jedną z najgorszych w historii Polski. Przecież właśnie potomkowie owych rycerzy pod nazwą Prusaków doprowadzili ponad 500 lat później wraz z Rosją i Austrią do rozbiorów (tak skrótowo).
    Bardzo ciekawie opisujesz samą bitwę, która trochę przypomina zagładę legionów w Lesie Teutoburskim gdzie Germanie urządzili rzeź Rzymianom. W takich warunkach gdzie nie można rozwinąć jazdy i praktycznie nie można zrobić żadnego manewru nawet dużo gorzej uzbrojeni i walczący kupami czasami nawet bez planu barbarzyńcy mogą pokonać każdego wroga.
    Jak widać nasz Konrad chyba nie czytał opisu bitwy Rzymian.
    Kolejny ciekawy odcinek, czytam z wielkim zainteresowaniem i polecam wszystkim opowijczykom. 5
  • Erwonus 03.08.2020
    Dziękuję, dobrze wyłapałeś bitwę. Tym się sugerowałem. KONRADZIE ODDAJ MI MOJE RYCERSTWO!
  • Ozar 04.08.2020
    Erwonus Erwonus Dam ci przykład dokładnie odwrotny, gdzie chmara barbarzyńców mająca ogromną przewagę nic nie może zdziałać. Rzecz działa się wiosną 1942 roku kiedy to Armia Czerwona zamknęła w Kotle Demiańskim kilka dywizji niemieckich. Jedną z nich była osławiona dywizja SS Totenkopf (niestety osławiona także wieloma zbrodniami). Jej słaby batalion w sile mniej więcej 300 żołnierzy okopał się w lesie. Mieli też kilka czołgów i dział które również okopali aż po wieże. Nie było Rosjan więc mieli czas na wszystko.
    Za lasem było ogromne pole, z którego spodziewali się ataku. Mieli rację, tak koło południa na pole zaczęły się zjeżdżać ciężarówki z wojskiem. Jedna, druga, dziesiąta, dwudziesta. Wyskakiwali z nich żołnierze i ustawiali się w szeregi. Niemcy nie reagowali. Po jakimś czasie, wyładowano wszystkich i dopiero wtedy wydano rozkazy i żołnierze zaczęli iść w stronę lasu. Było ich jak później policzono ponad dwa tysiące. Dowódca batalionu kazał czekać i dał rozkaz ognia dopiero kiedy czerwonoarmiści byli już nie więcej niż 200/300 metrów od nich. Prawie równocześnie zagrały ciężkie karabiny maszynowe, zagrzmiały działa i moździerze. Rosjanie byli jak na strzelnicy. Ich dowódcy jak to zwykle robili wydali rozkaz do biegu, co wręcz uniemożliwiało celne strzelanie. Ogień niemiecki był tak silny i celny, że padały całe szeregi, niczym kłosy ścinane kosą. Jednak ponaglani przez oficerów kolejni biegli dalej, depcząc po trupach swoich kolegów. Taka masakra trwała nie całą godzinę. Niemcy w zasadzie mieli tylko jeden problem, przegrzewały im się lufy i dlatego co jakiś czas milkły karabiny maszynowe. Jednak byli tak dobrze wstrzelani, że obejmowali celnym ogniem cały obszar gdzie byli Rosjanie. Esesmani nawet nie musieli celować, bo Rosjanie szli falami, wystarczyło strzelać a prawie każdy pocisk trafiał.
    Kiedy w końcu przestali strzelać na polu leżały zwały trupów w niektórych miejscach na ponad dwa metry. Jak się okazało z całego oddziału AC uratowało się dwudziestu ludzi, którzy jakimś cudem nie zostali zabici, ani ciężko ranni i poddali się Niemcom. Jak się okazało zdecydowana większość to byli albo Kałmucy, albo Tatarzy czy jak sami Rosjanie ich nazywali tzw. „swołocz”, czyli ludzie nie umiejący ani pisać, ani czytać. To byli tacy ówcześni barbarzyńcy siłą wcieleni do AC. Niemcy mieli czterech zabitych i dwunastu rannych.
    To pokazuje że co innego atak w lesie na nawet elitarne oddziały ale rozciągnięte na długim obszarze, gdzie jeden oddział nie ma jak przyjść z pomocą innemu, a co innego atak na polu gdzie nie ma zaskoczenia a wróg jest okopany, chroniony dodatkowo przez drzewa i przygotowany do walki. Tu nawet 10 krotna przewaga nic nie da.
    To taka ciekawostka.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania