Poprzednie częściCrime Centre Story cz 1

Crime Centre Story cz 5

Blink

 

Mandio zniknął, a my weszliśmy do celi. Po chwili strażnicy też odeszli w swoją stronę Miałem tylko chwilę między odejściem strażników, a ich dojściem do pokoju z kamerami, więc musiałem wytłumaczyć mu plan jak najszybciej. Spojrzałem na Rezkiego, wyjąłem swoją połowę termometru, i szepnąłem do niego.

-No dobra, to do roboty. Oto plan: Mój brat jakiś czas temu zakleił zawiasy izolatki nr. 1 specjalnym żelem, który jest skrajnie łatwopalny. Właśnie teraz podpala ten żel, by wysadzić drzwi i otworzyć nam furtkę na wolność. Tak więc, musimy znaleźć się w pierwszej izolatce, jeżeli chcemy uciec. A obaj wiemy, że jest na to tylko jeden sposób. - Skinąłem głową na swoją rękę - Rozgryziemy sobie żyłę, a wyjdziemy na wolność. Resztę wyjaśnię ci gdy będziemy uciekać.

Napotkałem jego pełne zdziwienia spojrzenie, a następnie dziki uśmiech. Uśmiechał się naprawdę paskudnie.

-A więc to ty, jesteś naszym tajemniczym wspólnikiem. Mogłem się domyślić. Plan dwóch braci. Szalony plan, jeżeli mam być szczery. Reszta ośrodka jest nie do przejścia. I jak chcesz odpłynąć? Do tego nie mamy jak obejść zamków. I co z…

Nie miałem czasu na to ględzenie, Rozgryzłem swój nadgarstek, potem drugi i powiedziałem:

-A więc gnij tu. To nie mój problem. Ja zaryzykuję. I nie złość się na mojego brata za to, że nie powiedział ci, że pracujemy wspólnie. Ja też dowiedziałem się o tobie dopiero przedwczoraj.

Chciałem jeszcze coś dodać, ale krwawienie okazało się obfitsze niż myślałem. Zanim zdążyłem dokończyć kazanie, odszedłem na tamten świat. Ale tylko na chwilę.

 

Mandio

 

Siedziałem na podłodze, wciąż oszołomiony potężnym wybuchem i gładziłem poparzoną skórę, kiedy Blink z cichym fuknięciem zmaterializował się kawałek nade mną. Po chwili stał już naprzeciw mnie, masując lekko obolałą nogę i uśmiechając się lekko.

-Koronkowa robota braciszku. Sam nie zrobiłbym tego lepiej. - Mówiąc to zmierzwił mi włosy.

Normalnie poczułbym się przynajmniej głupio, traktowany przez kogoś jak dziesięciolatek, ale tym razem nic nie powiedziałem. Był to pierwszy raz od miesięcy, kiedy mój brat nie musiał traktować mnie jak śmiecia, żeby odwrócić ode mnie ogólną uwagę, więc czułem się w sumie zadowolony. Przeszło mi jednak gdy zauważyłem, że jest sam.

-Blink, a gdzie Rezki? Chyba go nie wychujałeś? Przecież wiesz, że dałem mu słowo, a moje słowo się liczy.

-Spokojnie rycerzu. - odparł – Powiedziałem twojemu podopiecznemu wszystko co było mu potrzebne do ucieczki z celi, ale to czy ucieknie zależy od niego. Choć nie wątpię, że zaraz tu będzie. Obaj go znamy, samobójstwo, co to dla niego.

Chwilę po tym twierdzeniu, z góry spadł wspomniany człowiek.

-No dobra Mandio- zawołał entuzjastycznie - to co dalej? Jaki plan obmyśliłeś z tym swoim wrednym braciszkiem?

-Po pierwsze, to plan jest mój. - powiedział Blink - A po drugie, nie jestem wredny. Docinałem trochę Mandio, ale tylko po to, by ludzie nie zwracali na niego uwagi. To on wykonywał najważniejszą pracę, więc musiałem zadbać o to, by wyglądał na słabeusza. To sprawiło, że nikt się z nim nie liczył, a co za tym idzie nie zwracał na niego uwagi. Mógł działać w spokoju, pewien że nikt go nie przejrzy. A jeżeli chodzi o plan: Ponad miejscem w którym jesteśmy rozciąga się dziesięć pięter, a następnie dach. Tam musimy się dostać. Każde piętro to kolejni więźniowie, a co za tym idzie, kolejni klawisze. Dlatego też musimy działać cicho, i dostać się do windy. To ułatwi nam dojście na dach. Gdy tylko się tam dostaniemy zdradzę wam resztę, teraz nie ma jednak czasu, bo straż ruszy już lada moment.

Skinąłem głową i rozejrzałem się po korytarzu. Tak jak mówił, znajdowaliśmy się w pobliżu przejścia na drugi poziom. Machnąłem na nich ręką, pokazując, że możemy iść. Strażnicy byli już najpewniej w drodze, ale alarmy stały w ciszy. Nie zdziwiło mnie to. Duma Deltacha nie pozwoliłaby mu na to, by ktokolwiek, a w szczególności jego przełożeni dowiedzieli się o ucieczce więźniów, więc zamierzał załatwić to cicho. Nie rozumiem co dumnego jest w ukrywaniu swoich błędów, szczególnie jeżeli przez tą dumę ryzykuje się pracą swoją i innych, ale to dziecinne poczucie honoru zdecydowanie działało na naszą korzyść.

Puściliśmy się biegiem wzdłuż korytarza, rozglądając się za pościgiem, lecz żaden nie nadchodził. Dopadliśmy do drzwi, które dzieliły nas od kolejnego poziomu. Okazało się jednak, że otwarcie ich nie jest to tak proste jak oczekiwałem. Spodziewałem się zwykłych metalowych drzwi otwieranych zamkiem, a zamiast tego staliśmy przed grubymi na dobry metr stalowymi wrotami, zaopatrzonymi w jakiś czytnik. Nie miałem pojęcia co zrobić, póki mój brat nie wyszedł przed szereg.

-Odsuń się. To moja rola.

To mówiąc wyjął z kieszeni jakiś skrawek papieru, który przyłożył do czytnika.

-Co ty... - zdziwiłem się.

-Przyciskam odcisk. Zdjąłem go z palca Micheala dziś rano, gdy szliśmy do pracy. Dokładnie sprawdził swój dobytek, ale o tym nie pomyślał.

Po chwili z aparatury dobiegł kłujący w uszy pisk, po czym usłyszeliśmy komunikat: "NIE ROZPOZNANO ŻYŁ. SPRÓBUJ PONOWNIE”

Zamarłem. Plan nie zadziałał. Czytnik nie działał na linie papilarne, tylko na żyły. A my nie mieliśmy niczego, co mogłoby za takie posłużyć. Nawet odcięty palec by nie pomógł, bo czytniki widziały płynącą krew. Spojrzałem na brata. Pokręcił głową. Zobaczyłem powoli wkradającą się w niego panikę. O ile izolatka była tylko niewiele wartą klitką, wykonaną na tyle byle jak, że do zniszczenia jej drzwi wystarczył zwykły łatwopalny żel, to przez ten portal nie przebiłoby się nawet działo przeciwpancerne. Żadna sztuczka nie mogła pomóc nam w przejściu przez nie. Nie wiedziałem co robić. Wtedy zobaczyłem, że drugiego końca korytarza biegł już Micheal, mierząc do nas z broni. Profesjonalnie. Pewnie. Moglibyśmy uciekać, ale on i tak trafiłby nas bezproblemowo, nawet nie przestając biec. Do oczu doszły mi łzy, gdy uświadomiłem sobie, że przegraliśmy już teraz, na starcie, i nigdy więcej nie dane nam będzie próbować. Wykorzystaliśmy wszystkie nieliczne błędy Crime Centre, a teraz one wszystkie zostaną naprawione. Nie ma nadziei.

Padłem na kolana i położyłem dłonie za głowę, tak jak wtedy gdy dwa lata temu, kiedy pozwoliłem się złapać, żeby potem pomóc Blinkowi w ucieczce. Miałem dostać się razem z nim do jednego więzienia, potem użyć jakiejś dywersji żeby mógł uciec i sprawić by cieszył się wolnością. By znów był moim kochanym bratem. Ale wtedy on kazał mi zostać. Kazał mi paść na ziemię, bo mówił, że nie wierzy byśmy mogli teraz uciec. Widziałem, że kłamał, ale nie pytałem. Myślałem, że dowiem się gdy nadejdzie czas. A teraz już być może się nie dowiem. Wszystkie te przygotowania, plany i intrygi właśnie poszły się jebać. Przegraliśmy.

Przez łzy zobaczyłem, że mój brat klęczy już obok mnie, z oczami pełnymi rezygnacji, a Rezki właśnie do nas dołącza, i mimo wszystko wciąż mając na twarzy opętańczy uśmiech. W końcu dobiegł do nas Micheal, i na powitanie "niechcący" uderzył mnie kolanem w szczękę. Upadłem i jak przez mgłę usłyszałem krzyk i szczęk wyciąganych kajdanek. Nagle, w jedną sekundę przez moją głowę przeleciały tysiące obrazów i myśli. Zobaczyłem siebie z czasów przed tym wszystkim, kiedy jako dzieciak bawiłem się w najlepsze ze swoim bratem i przybraną siostrą. Wtedy nie było intryg, honorów i walki o wszystko na każdym kroku. Byłem tylko ja i moja ukochana rodzina, w małym miasteczku, daleko od wielkiego świata, którego zwiedzenie pewnego dnia było moim marzeniem. Najpiękniejsze chwile mojego życia.

Potem siebie i moje, jak siedzieliśmy w banku, w którym doszło do napadu, kilka lat później. Nie było mnie tam, ale widziałem to teraz takie, jak zawsze tak to sobie wyobrażałem. Blink miał wtedy osiemnaście lat, i rzecz jasna nazywał się jeszcze inaczej, ale zmienił się po tym dniu. W czasie napadu zastrzelono naszą siostrę, a po nim Blink wszedł na drogę przestępstwa. Tego dnia straciłem oboje rodzeństwa. Potem zobaczyłem kolejny rok, kiedy to próbowałem radzić sobie z faktem, że mój brat jest w więzieniu. Nieraz pomagały mi w tym kieliszki. Dalszą część kalejdoskopu stanowiły moje próby uwolnienia się, życie w więzieniu, dni w Crime Centre i ucieczka. Przez chwilę myślałem, że tu wspomnienia się skończą, ale one trwały dalej. Zobaczyłem siebie powalanego na ziemię, siebie wracającego w kajdankach, siebie opieprzanego przez Deltacha, potem siebie siedzącego w celi i patrzącego w podłogę. Siebie wstającego każdego dnia przez lata, by żyć w kółko wśród tych samych ludzi i robić te same rzeczy. Już zawsze. Bez rozrywki, bez postępu, bez celu. W beznadziei. Nagle poczułem, że nie chcę tak żyć. Chrzanić ryzyko, niech mnie zastrzeli jeżeli musi, ale na pewno nie dam się zaciągnąć tam z powrotem. Wolałem umrzeć teraz, szybko i po męsku, niż żyć z wizją zmarnowanych dwóch lat planów i poświęceń. Czując narastający z każdą sekundą gniew jednocześnie chwyciłem zaskoczonego strażnika za rękę, uderzyłem w twarz i podciąłem nogę, po czym wykręciłem kończynę tak mocno, jak tylko byłem w stanie. Jego okrzyk był dla mnie muzyką.

Niestety ten wolną ręką sięgnął po nóż, którym ukuł mnie w łydkę. Z krzykiem wypuściłem ramię i odruchowo złapałem się za nogę, gdy ten sięgnął po broń. Wycelował lufę prosto we mnie, i położył palec na spuście. Ale mnie to nie obchodziło. Byłem kurewsko szczęśliwy, wręcz dumny z siebie, za to, że to zrobiłem. Poczułem jak pierwsza kula wbija mi się w ramię, dokładnie w tej samej chwili, kiedy Rezki kopnął Micheala w głowę. Zamrugałem ze zdziwienia na ten widok. Wciąż nie wierząc w to co widzę, patrzyłem jak kolejnym ciosem posyła go na glebę, potem kopie nóż i spluwę, a na koniec wykręca mu drugą, nie złamaną jeszcze rękę i przykłada dłoń do czytnika.

Przez chwilę stałem w ciszy, po czym usłyszałem ciche kliknięcie i ten sam mechaniczny głos, co chwilę temu, tym razem mówiący: "ŻYŁY ROZPOZNANE. PROSZĘ PODEJŚĆ DO KAMERY I POCZEKAĆ NA AUTORYZACJĘ OD PRACOWNIKA Z ZEWNĄTRZ."

Po tym zdaniu z gulą w gardle spojrzałem na kamerę, i aż podskoczyłem ze zdziwienia słysząc wystrzał z karabinu, którego kula roztrzaskała szybkę urządzenia. Spojrzałem za siebie, i zobaczyłem Rezkiego, stojącego z parującą lufą i chorym uśmiechem. Chwilę potem, znów za moimi plecami rozległ się kolejny, tym razem ludzki głos.

-Moment, kamerka nie działa. Cholera, dopiero co ją kupili, i już wysiadła? Myślałem, że chociaż tu nie będziemy musieli babrać się z jakimś chińskim szajsem. Poczekaj, pójdę odpalić zapasową. Ech, znowu godzina bawienia się ustawieniami.

Chciałem coś odpowiedzieć, ale z moich ust dobył się tylko słaby jęk. Rezki położył mi rękę na karku i szepnął.

-Dobra, daj to zrobić Blinkowi. Ty lepiej idź się podlecz.

Wtedy poczułem, że mam na karku plaster, najpewniej z zapasów Michaela i nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, otrzymałem kulkę w czoło. Kiedy spadłem na podłogę tak dobrze mi znanej izolatki nr.1, i po raz drugi dobiegłem do bramy, Blink zdążył się już pozbierać, i właśnie rozmawiał ze strażnikiem po drugiej stronie bramy.

-No weź, przepuść mnie. Przecież przeskanowałem te swoje cholerne żyły, więc to chyba jasne, że to ja, co nie? Po cholerę mam tu gnić, kiedy ty będziesz próbował włączyć durną kamerkę? Chcę tylko pożyczyć Playboya, czy to naprawdę wymaga cholernego kordonu straży?

-No wiesz, sam nie wiem, procedury i w ogóle...

-Chrzanić procedury. Przecież gdyby uciekli jacyś więźniowie to byłby alarm co nie? - To słysząc po raz kolejny pobłogosławiłem durnowatą dumę Deltacha, który teraz pewnie biegł do nas z buta, nawet nie wiedząc co się dzieje.

-No, pewnie masz rację. Dobra, przełaź.

Drzwi szybko się otworzyły, i stanęliśmy naprzeciw zdziwionego strażnika, który to gapił się przez chwilę, nie do końca wierząc własnym oczom. My zaś przez tę chwilę rzuciliśmy się na niego i zaczęliśmy bić. On, jako że wcale nie spodziewał się czegoś takiego, niemal nie stawiał oporu. Niemal. Bowiem nim zdążyliśmy go ostatecznie znokautować wyjął krótkofalówkę i krzyknął:

-Alarm!! Ucieczka więźniów, potrztllftrz.... - nie dokończył, bo ostatnim kopniakiem odesłałem go w objęcia Morfeusza. Lub żniwiarza, trudno powiedzieć. Niestety wiadomość doszła, i wkoło wnet rozbłysło czerowne światło, oraz zabrzmiał śpiew syren. Już miałem zacząć biec, kiedy Blink krzyknął:

-Czekaj! Nie ruszaj się przez chwilę.

-Co? O co ci chodzi? Przecież zaraz będą tu strażnicy.

Nie odpowiedział. Zamiast tego szybko przeszedł przez bramę, zabrał pałkę i karabin Micheala, po czym kopnął go w okolicach splotu słonecznego. Powoli wstający mężczyzna ostatecznie znieruchomiał. Blink wrócił przez bramę, która zamknęła się z hukiem.

-Wybaczcie, że musieliście czekać. Po prostu w czasie alarmu drzwi zamykają się zaraz po przejściu ludzi w nich obecnych. Musiałem zabrać parę rzeczy, to wszystko. - To mówiąc wręczył Rezkiemu karabin. Ja dostałem pistolet drugiego strażnika, a Blink zadowolił się pałką. Spojrzałem na swój "przydział". Prosty, typowy pistolet typu Desert Eagle. Porządna rzecz. Już mieliśmy iść, kiedy spytałem go o coś jeszcze.

-Blink. Czy ty go... czy on nie żyje? - Na to pytanie Blink cicho się roześmiał.

-Nie wiem. Nie mam pojęcia. Ale czy ważne? Teraz chyba lepiej iść do przodu co nie?

Nic nie powiedziałem, tylko poszedłem dalej, a oni za mną. Szybko przemierzaliśmy korytarz dzielący nas od windy, po drodze mijając kolejne cele, wypełnione więźniami. Tutaj był nieco niższy rygor, więc nie rozdrabniano się już tak jak w naszym bloku, i zobaczyć mogłem już nie jedną, ale setki cel obok siebie, zza których szyb widziałem niezliczenie wielu skazańców, którzy wiwatowali nam, wykrzykiwali rady i dawali słowa otuchy. Dziwiłem się trochę, że nikt nie prosi o uwolnienie, nim doszło do mnie, że nie tego nie robi, bo wszyscy wiedzieli, że im nie pomożemy. Zwyczajnie nie mamy jak. Zrobiło mi się wtedy trochę żal tych ludzi, ale nie zdążyłem ani ich pożałować, ani pomyśleć, czy faktycznie na to nie zasłużyli, kiedy wyrósł przed nami cały kordon strażników, biegnących z patrolu, by nas powstrzymać. Serce stanęło mi wtedy w gardle.

-Ilu ich jest? - zapytałem sam siebie. - Dziesięciu? Piętnastu? Nie, więcej. Ponad dwadzieścia osób. Nie przebijemy się prze tylu.

Blink też to wiedział. Chciał skręcić w inny korytarz i jakoś ich wyminąć, kiedy Rezki chwycił go za bark. Mój brat spojrzał pytająco, a on wyciągnął rękę i zażądał od niego pistoletu. Wydał mu go po chwili wahania i spojrzał, co się będzie działo.

A to, co się działo, nie było normalne.

W jednej chwili, nasz człowiek zmienił się w istną kulę naboi. Poruszał się szybciej niż nasze oczy, niż ich pociski, szybciej niż światło. Wpadał, rzucał się i strzelał jak opętany.

I zabijał. Zabijał jakby tylko po to żył. Jakby było to jedynym, po co się urodził. Cały oddział, który na nas wybiegł, nagle stał się tylko pyłem, maleńką, nic nie znaczącą przeszkodą, jak płotek, który wpadł w tornado. W żywą, miotającą pociski wichurę. Nie wiem, jak się stał ani czym był nasz kompan, ale jednego jestem pewien: w tym nie było nic ludzkiego.

Ten taniec ze śmiercią trwał jednak chwilę, może dwie minuty, po czym podłogę wypełniły ciała, łuski po pociskach, i krew. Dużo krwi. Staliśmy jak wryci, wpartując się w wielki, maniakalny uśmiech Rezkiego, który teraz sięgnął już połowy twarzy, odsłaniając chyba wszystkie zęby. O tak, w tym nie było nic ludzkiego. Rezki nic nie powiedział, tylko po prostu odwrócił się i pobiegł dalej, po drodze chwytając jakąś broń, a w jej miejsce zostawiając swój już pusty pistolet. Pobiegliśmy za nim, ale nie mówiliśmy nic. Nie byliśmy teraz w stanie. Przypomniało mi się, jak mówił o tym, że robili na nim eksperymenty. Widać dały niezły efekt.

Ta sytuacja powtórzyła się jeszcze dwukrotnie, tyle że teraz już byliśmy zmuszeni pomóc, bo po każdej walce był coraz bardziej zmęczony. W pierwszym starciu używałem jeszcze pałki, ale potem, za nakazem brata zacząłem strzelać pistoletem. Cały czas celowałem bardziej w nogi i ręce lub uderzałem po głowach. Starałem się nie zabijać, ale nie mogę powiedzieć, że zawsze mi się udawało, ani tym bardziej, że moi towarzysze to robili. Blink strzelał, by się pozbyć, czyli tam, gdzie akurat było mu wygodnie. Jeżeli był daleko, to w klatę, jeżeli blisko, to w głowę, jeżeli upadł, celował w nogi i krocze. Z kolei Rezki po prostu zabijał. Robił to dla zabawy, i nie dbał o to, co pada od jego wystrzałów. Nawet martwi byli przez niego rażeni pociskami.

Gdy poranieni i umęczeni dotarliśmy wreszcie do windy, umiejscowionej na końcu długiego i wąskiego korytarza, mieliśmy już za sobą całą rzeszę potencjalnych lub pewnych trupów. Czytnik żył który tam znaleźliśmy raczej nas nie zdziwił, choć nim go znaleźliśmy miałem jeszcze cichutką, wręcz niedobrowolną nadzieję, która właśnie padła. Stanęliśmy więc przed wrotami i popatrzyliśmy na nie, próbując coś wymyśleć, podczas gdy krew i pot nieśpiesznie kapała pod nasze stopy. Wszyscy czuliśmy się zmęczeni, bolały nas mięśnie i chuczało w głowach, a w powietrzu cały czas słyszeć było ciężkie sapanie całej trójki, skutecznie zagłuszane przez niemiłosiernie wyjący alarm. Ze zmęczenia miałem ochotę osunąć się na podłogę, lecz wiedziałem, że jeszcze nie czas na odpoczynek. Zamiast tego spojrzałem na Blinka, który wciąż trzymał za paskiem kawałek materiału z odciskiem Michaela, bardziej już dla zasady, niż dlatego, że wierzył w jego przydatność. Ten złowił moje oczekujące spojrzenie, i jakby przypomniał sobie, że to jego plan. Zastanowił się chwilę i powiedział:

-Słuchajcie, tak nie przejdziemy. - powiedział, przekrzykując alarm - Żaden strażnik raczej nie udostępni nam swoich żył, a na czas alarmu drzwi i tak się chyba nie otworzą. W takim razie, przejdźmy do planu B. A więc tak: Na tym piętrze najpewniej nie zostało już wielu strażników. Jeszcze fala lub dwie, i konieczne będą posiłki. Jeżeli uda nam się więc odeprzeć jeszcze paru, to właśnie z tej windy nadejdą dla nas...

-Niby co nadejdzie, holmes? - rozległ się nagle szyderczy, gardłowy głos, a po nim krótka seria, od której wszyscy oberwaliśmy po nogach. Na szczęście żaden z nas nie dostał w kość, więc odwróciliśmy się w stronę skąd dochodził głos, i zamarliśmy. Z wycelowanym w nas dymiącym się karabinem stał Dilux, uśmiechając się szyderczo. Jedyne co wykrztusiłem to:

-Dilux? Ale. Ty... Jak to?

-Jak? Ależ już ci mówię. Dogadałem się z Deltachem. Ten stary pryk jest naiwny jak dziecko. Wystarczyło kilka ładnych słówek i zaraz uwierzył, że zrobię wszystko za ojczyznę. Już obiecał mi poprosić o krótszy wyrok, a jak was złapię to może nawet dostanę go natychmiast. Ten staruch sprawi, że wyjdę z tej gównianej klatki. Zrobi mnie nawet nowym klawiszem, w jakimś ostrym więzieniu. Cały blok będzie tańczył jak zagram. A to wszystko w zamian za wasze parszywe łby. Niska cena.

Zgrzytnąłem zębami w bezsilnej złości. Skurwiel wiedział co robi. Odległość pomiędzy nami wynosiła dobre dziesięć metrów, a Dilux trzymał nas na muszce. Jeden ruch i nas załatwi, nie zdążę nawet wyprostować ręki. Spojrzałem na Rezkiego, ale ten tylko pokręcił głową. Jego bezsensowny, szeroki uśmiech zdawał się drwić z moich nadziei. "Nie tym razem mój mały. Ten ptaszek nie ma już sił. Znajdź se inne wybawienie, bo ja mam dziury w obu nogach."

Spojrzałem na Diluxa, po czym zacząłem wszystko kalkulować od nowa. Nie było sposobu, a czas się kończył. Czułem na sobie jego spojrzenie. Nie było opcji, musiałem rzucić broń. Przynajmniej na razie, żeby zyskać na czasie. "Myśl!" Krzyczałem do siebie, ale nic to nie dawało. Nie było jak go podejść. A gdy ja desperacko szukałem jakiegoś wyjścia, skądś odezwał się wysoki, kobiecy głos.

-Co? Dilux, jak to? - Wytężyłem wzrok. Zza Diluxa zobaczyłem nadbiegającą kobietę, a dokładniej Narikę. Zdziwiło mnie to. Po tak zamkniętym w sobie, że praktycznie niemym Diluxie mogłem spodziewać się wszystkiego, ale ona nigdy nie wydawała zdolna do umowy z klawiszem. Nie wiedziałem co myśleć. A Narika ciągnęła. - Kochanie, przecież możemy teraz uciec. Teraz, razem z nimi. Znów napadać na banki. Czemu ty...

-O, zamknij się krowo! - krzyknął jej kochany, po czym zdzielił ją karabinem. - Dość mam już łażenia z tobą u nogi! "Słynna para kochanków" tfu! Zawsze działałem sam, i tak trzeba to było zostawić. Dość już mam ukrywania się jak szczur i ciągłej zmiany wizerunku. Dość wiecznych nagonek na mnie. O nie, koniec z tym. Zmieniłem się. - Chciał coś jeszcze dodać, ale gdy usłyszał powolny, zbliżający się odgłos kroków, natychmiast stanął na baczność. Ostatni z trójki doszedł właśnie na miejsce. Sam Deltach.

-Dobra robota synu. A teraz łapcie. - rzucił nam plastry. - Liczę do trzech, i macie je przylepić. Potem strzelam, czy będziecie je mieli, czy nie.

Rzygać mi się chciało na widok jego zadowolonego uśmieszku. Miałem wielką ochotę podejść, i po prostu strzelić mu w pysk. "Właściwie, czemu by nie?" - zapytałem siebie. Nie wrócę tam na pewno, więc mogę i tu zginąć. Co mi szkodzi? Już raz to zrobiłem, więc czemu by nie i tym razem? Byleby zmyć ten pyszałkowaty uśmiech z jego mordy.

Wprawdzie było ich dwóch, a odległość ode mnie do Diluxa zbyt duża, by los znów był mi łaskawy, ale i tym razem nie dbałem o to. Jeżeli nie mogłem powtórzyć cudu, to liczyłem chociaż na czystą śmierć. Wziąłem głęboki wdech, zamknąłem oczy i ruszyłem przed siebie, nie dbając już o nic. I wtedy, gdy przebyłem już ćwierć dzielącej nas odległości, zobaczyłem coś, czego w życiu bym się nie spodziewał. W jednej chwili w powietrzu rozległ się ogłuszający grzmot i jeszcze głośniejszy krzyk, do moich nozdrzy dostał się zapach spalonego prochu, a na moją twarz spadła świeża krew. Tyle, że właśnie nie moja krew. Wszyscy patrzyliśmy z rozdziawionymi ustami, jak Narika osuwa się na kolana, w drżących ręce wciąż trzymając podniesiony z ziemi ciężki pistolet, a w drugiej kurczowo ściskając plaster Diluxa, na którego barku rozrasta się wielka, czerwona plama. A on patrzył na siebie, niemrawo próbując zatamować krwawienie drżącymi palcami. W końcu osunął się na kolana, i wciąż trzymając się za ranę wycharczał przez zalane krwią gardło:

-Tty, głupia suko! Wiedziałem, że to się tak skończy. - charczał, z trudem łapiąc powietrze, przez blednące usta. - Powinienem... Ghhphy! - charknął krwią. - powinienem wpakować ci kulę, tam, na Luwre. Zdradziecka kurw-w-w-a - dokończył, zanosząc się kaszlem, po czym opadł na podłogę.

Umarł. Tak po prostu umarł. Narika właśnie zabiła własnego chłopaka. Nie wiedzieliśmy co robić. Co myśleć. Przez krótką chwilę wszyscy po prostu staliśmy jak wryci, jednak z tego stanu otępienia wyrwał nas jej krzyk.

-Karta! Deltach dał mu specjalną kartkę, któr... - nie dokończyła, bowiem przerwał jej potężny cios w twarz po którym nastąpił odgłos gwałtownego zrywania plastra z karku kobiety. Ona jednak nie przejmując się nim chwyciła za kolbę karabinu i spróbowała ją wykręcić, co poskutkowało wypuszczeniem w powietrze kilku pocisków.

Nie patrzyłem jednak na ich walkę, bo tak jak wszyscy zajęty byłem przeszukiwania ciała Diluxa. Nerwowymi dłońmi szukałem karty, przesuwając, je najpierw po przednich, potem po tylnych kieszeniach.

-Szybciej! Szybciej! Boże błagam, jeśli tam jesteś daj mi tę jedną szansę. - szeptałem do siebie, coraz szybciej i niedokładniej przeczesując zwłoki. - Błagam, ona musi gdzieś tu być. Niech będzie, błagam!

Wreszcie znalazł ją Rezki. Nasza przepustka do lepszego życia, razem z przesiąkniętym krwią kawałkiem materiału materiałem i wystrzeliła ze spodni Diluxa, lśniąc metalicznie wśród słabego światła lamp. Nikt z nas nie wiedział przedtem o jej istnieniu, nie podejrzewał nawet, że coś takiego może istnieć. Jednak gdy na nią spojrzeliśmy, w mig zrozumieliśmy wszystko. Była to zwykła karta strażnika, wzbogacona o dodatkowy chip. Deltach zrobił ją, by w razie czego ratować własną skórę. Nie powiem, żeby mnie to zdziwiło. Lubił mówić o patriotyzmie, ale wyraz "ojczyzna" znacznie traci na wartości, gdy to nie ty patrzysz przez celownik karabinu.

Nie miałem jednak czasu, by o tym myśleć, bo gdy tylko mój kompan zdobył kartę, wszyscy pobiegliśmy do windy, po czym przysunęliśmy kartę do czytnika żył. Z zapartym tchem czekaliśmy na ostatni werdykt, by po trwającej kilka sekund wieczności usłyszeć piękny, metaliczny dźwięk otwieranych drzwi. Skoczyłem przez nie jeszcze zanim się do końca otworzyły, i rozejrzałem po pokoju. Składał się z trzech wind i klatki schodowej. Rezki wybrał jedną i podszedł do niej, po czym otworzył kartą. Wtedy wpadłem do środka, i oparłem się o ścianę.

I wtedy przypomniałem sobie o Narice.

Wciąż tam była, kiedy my uciekliśmy jak tchórze, ani myśląc o tym, by jej pomóc. Wciąż jeszcze siłowała się z Deltachem, ale szala zwycięstwa była już przechylona na stronę jej rywala. Nie zdążyłem nawet krzyknąć, nim ten ostatecznie ją powalił, i wręcz opętany szałem władował w jej tułów i głowę cały magazynek. Wtedy spojrzał na nas, i wystrzelił we wciąż stojącego w drzwiach Blinka, jednak z karabinu wyszedł jedynie suchy trzask pustego magazynka. Dlatego natarł na niego, wściekły, niemal w amoku.

-Blink! Na co ty czekasz chłopie? Wskakuj!!! - krzyknął Rezki, lecz Blink wciąż stał w przejściu i czekał, nie wiadomo na co.

Delatach rzucił się na mojego brata, i uderzył go w twarz karabinem, a ja stałem tylko, nie mogąc opuścić przejścia, żeby się nie zamknęło. Blink zdążył jednak na szczęście wykonać unik, i jedynie złamał sobie nos. Deltach wpadł więc do środka, a Blink wepchnął mnie i sam wskoczył do windy, po czym wcisnął najwyższy z trzech przycisków (schron, parter i dach), a my pognaliśmy windą w górę.

Półleżąc tchwiłem w ciszy, próbując myśleć, jednak wszystkie myśli uciekały mi z głowy. Myślałem o poświęceniu Nariki, o własnej głupocie, o czynie Blinka, i o tysiącu innych rzeczy. Próbowałem też ułożyć jakiś plan, ale wszystkie myśli kłębiły się w mojej głowie, którą wypełniało teraz tępe dzwonienie. Chciałem zapytać Blinka, dlaczego zrobił co zrobił, ale gdy tylko podniosłem głowę, poczułem się, jakby przesypało się przez nią tłuczone szkło. Chwyciły mnie od tego mdłości. Dopiero teraz, gdy adrenalina ustąpiła, poczułem jak zmęczony i obolały jestem. Z kilku moich ran dość obficie ciekła krew, mieszając się ze słonym potem i pojedynczymi łzami, a każdy mięsień pulsował tępym bólem. Zmusiłem się do ustawienia się w pozycję siedzącą, i zacząłem oglądać swoje ciało. Brat chciał mi pomóc, ale gestem kazałem mu zająć się sobą. W sumie nie wiem czemu. Po prostu chciałem zrobić to sam.

Rany nie wyglądały ciekawie. Dwa starcia w których brałem udział nie uszkodziły mi żadnych ważnych organów, ale na pewno zapewniły sporo bólu. Przewiązałem co bardziej poranione fragmenty rąk i brzucha podartymi kawałkami swojego stroju, i z braku innych medykamentów tak zostawiłem. Ciężko nazwać ten sposób leczenia skutecznym, ale od zawsze miałem silny organizm, a rany wcale nie były aż tak poważne. Większość obrażeń otrzymał Rezki, a na nim nic nie robiło wrażenia. Cokolwiek robili mu ludzie z tej jego mafii, efektu mogłem tylko zazdrościć.

Teraz zabrałem się za rany na nogach, które zafundował mi Dilux. Gdy zauważyłem, że prawa nogawka jest cała we krwi, zawahałem się, ale wiedziałem, że trzeba to zrobić, i to jak najszybciej. Wziąłem wdech i szybko podwinąłem obie nogawki. Z bólu zobaczyłem przed oczami mroczki, a to co było pod nimi, przeraziło mnie jak cholera. Kurwa, wciąż nie wierzę, że tyle z tym wytrzymałem. Wiem, że człowiek potrącony przez samochód ma w sobie tyle adrenaliny, że może chodzić na połamanych nogach, ale to co zobaczyłem, wydało mi się wtedy nawet gorsze. Moja lewa noga miała rozdarcie na dobre pół centymetra, a prawa dwie dziury wielkości małych śliwek. Była też tam drobna rana od odprysku naboju i kilka małych siniaków. Paskudna sprawa. Do tego teraz krwawiły jeszcze mocniej, bo nie chronił ich już utworzony na moim spodniach krwawy skrzep. Zacisnąłem zęby i wsadziłem palce do obu ran na prawej nodze. Myślałem, że umrę tam na miejscu od samego bólu, ale trzymałem się. Szybko wysupłałem co większe kawałki amunicji z pomiędzy tkanek i rzuciłem na podłogę. Czułem, że zaraz odpłynę. Pożałowałem teraz, że odrzuciłem pomoc brata, ale krew z mojej nogi uciekała trochę zbyt szybko, by tracić czas na sentymenty. Poza tym, on był zajęty własnymi obrażeniami.

Tak więc, zamiast rozczulać się nad naszymi relacjami, chwyciłem wydarty wcześniej kawałek koszuli i mocno związałem go na nodze, tworząc bardzo prowizoryczną opaskę uciskową, a kolejnym obwiązałem dokładnie udo. Wciąż obficie krwawiło, więc poprawiłem jeszcze dwoma, po czym osunąłem się już kompletnie do pozycji leżącej. Już nawet nie wiem czy czułem jeszcze ból, czy już byłem w drodze na tamten świat. Nawet jednak jeżeli już się zbliżałem do kostuchy, to po jakimś czasie udało mi się zawrócić i odzyskać świadomość. Wciąż wydawało mi się, że czuję zapach tlenu którym oddycham, ale mój umysł powoli wracał do stanu używalności. Uświadomiłem sobie wtedy, że ktoś "obandażował" moją ostatnią ranę. Rezki czy Blink? Ciężko stwierdzić.

Nie miałem zresztą czasu na zgadywanie, bo winda zaraz po moim przebudzeniu była już na dachu. Dość długo to trwało, trzeba przyznać. Próbowałem wstać i wyjść na dach, ale nie udało mi się. Nie mogłem utrzymać się na pokiereszowanej nodze. Rozejrzałem się za czymś, co mogłoby mi pomóc, i zauważyłem trzymany przez Rezkiego karabin, który widocznie uratował z przygody przy windzie.

-Jest w nim coś? - spytałem, wskazując na broń.

Sprawdził magazynek. Szczęście choć raz mi sprzyjało. Był pusty. Podał mi go, i obwiązałem nim nogę. Musiałem wyglądać teraz dość dziwacznie z utrzymującą nogę bronią, cały obwiązany kawałkami ubrań, i mający na sobie zaledwie resztki mojego dawnego uniformu, z którego wydarłem wszystko co się dało i jeszcze trochę. Ale mogłem w miarę sprawnie chodzić, więc nie ma tego złego. Grunt, że wyszedłem z windy o własnych siłach, jedynie podpierając się o ścianę.

Rozejrzałem się po dachu. Wystrój był tu raczej ascetyczny. Stało tu tylko kilka helikopterów i wejście na dach, a na podłodze było namalowane sporej wielkości H. I to tyle. Nic więcej.

-No dobra, czas stąd odlecieć. - rzekł Blink. On w przeciwieństwie do mnie stał o własnych siłach, choć był dość blady. Mimo wszystko to chyba mnie najbardziej się oberwało. - Do zrobienia została wam tylko jedna rzecz. Wejście do któregoś helikoptera, przypalenie kabli, i ucieczka jak najdalej stąd. Już za chwilę będziecie bezpieczni.

Skinąłem głową i wziąłem się do roboty. Wybrałem helikopter, po czym wybiłem w nim szybę i wsiadłem. Po chwili byłem już w kabinie i szukałem sposobu na obejście zabezpieczeń metalowej stacyjki. Wziąłem w ręce i przypaliłem dwa kable, ale nic się nie stało. Zaklnąłem i spróbowałem inaczej. Nic. Zacząłem się denerwować. Puls przyśpieszył mi po trzeciej bezowocnej próbie. Mrucząc klątwy i modlitwy próbowałem włożyć coś w stacyjkę, ale nie było co marzyć o takim oszustwie. Poxzułem jak pocą mi się dłonie. Odpal. – mruczałem – Odpal. No odpal! ODPALAJ KURWA!!!

To było bez sensu. Cały czas próbowałem jeszcze różnych sztuczek, ale to nic nie dawało. Helikopter nie był tak skory do współpracy co samochód. Po ponad dwudziestej próbie dałem sobie spokój. Wygramoliłem się z pojazdu, uspokajając się myślą, że dla Blinka lub Rezkiego, odpalenie helikoptera to żaden problem, i możemy wziąć pojazd podkradziony przez któregoś z nich. Byłem więc raczej spokojny. Naprawdę zacząłem się martwić, gdy zobaczyłem ich pełne napięcia twarze, wpatrujące się we mnie z przed okna, z desperackim niemym pytaniem "Czy choć tobie się udało?"

-Kurwa! Kurwa! KURWA!!!! - krzyczał Blink, gdy powiedziałem mu, jak mi poszło. - Jasny szlag co teraz?! - Myślał gorączkowo, chodząc w kółko. Trwał tak chwilę, po czym zatrzymał się i spojrzał gdzieś daleko przed siebie. Stał tak chwilę, po czym nagle doznał olśnienia – Doki! Iddźcie do doków! Pamiętacie, jak Michael mówił, że mają tam owionetkę!? Pamiętacie? Wtedy, jak cię zabił pierwszego dnia. "A potem co? Dobiegniesz tak rycząc aż do awionetki z doków?" Tam wszystko jest na pewno znacznie mniej chronione, i uda się ją odpalić.

Widziałem przynajmniej 3 dziury w tym planie, ale, że lepszego nie miałem, to wyraziłem tylko jedną wątpliwość:

-Fajny pomysł. Tylko jak zejdziemy na dół? Po linie?

-Ależ skądże. - uśmiechnął się dziwnie. - Mam znacznie lepszy pomysł. Pomóż cie dopchać mi ten helikopter na skraj dachu. - wskazał małą maszynę w rogu.

O nic nie pytając pomogłem mu pchać. Jak już mówiłem, helikopter to nie samochód, ale z pomocą Rezkiego, udało nam się popchnąć go kilka metrów w przód, aż na skraj dachu.

-A teraz wsiadajcie. - rozkazał. - I nie zapomnijcie zapiąć pasów. - uśmiechnął się.

Zaczynałem się bać, ale jednak wsiadłem, i tak jak mówił, zapiąłem pasy. Za mną to samo zrobił Rezki.

-A więc sprawa jest prosta. - powiedział pełen satysfakcji. Miał zaskakująco dobry humor. - Zrzucę was stąd, a wy polecicie w dół. Jeżeli zapniecie pasy, to helikopter powinien przyjąć na siebie całe obrażenia.

Przez chwilę chciałem krzyknąć, żeby tego nie robił, potem jednak uświadomiłem sobie, że ten pomysł wcale taki głupi nie jest. Upadek z tej wysokości przy zapiętych pasach faktycznie można było spokojnie przeżyć, a helikopter może nawet nadawałby się do lotu, jeżeli miałoby się szczęście. Bardziej przejmował mnie inny problem. W helikopterem były dwa miejsca. Dla mnie i dla Rezkiego.

-Bracie. Ale jak TY dostaniesz się na dół?

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się jeszcze szerzej i dziwniej, lecz nie zdążył odpowiedzieć, bo na dach wkroczył zdyszany Deltach.

-Stójcie! - wydyszał - Jeden ruch i porozwalam wam łby! - krzyknął, z pewnym trudem celując do nas z broni, która kiwała się lekko od jego przyśpieszonego oddechu. - Koniec wycieczki! Mam was.

Blink nie przestawał się uśmiechać. Spokojnie, niczym nie przejmując się podszedł trochę do strażnika i powiedział:

-No, jesteś. Już się bałem, że cię nie spotkam. A to byłaby wielka szkoda. Głupio by wyszło, gdyby okazało się, że tyle pracy poszło na marne. Ale na szczęście zdążyłeś.

To trochę wytrąciło to Deltacha z rytmu. Blink się tym jednak nie przejmował, i mówił dalej, dyskretnie podchodząc coraz bliżej.

-A więc, pewnie zastanawiasz się po co cała ta szopka. No, tak, żeby uciec, to też. Ale prawdziwy powód był nieco inn...

-Stój! - wykrzyczał Deltach, gdy zauważył jak zmniejszyła się odległość między nim a Blinkiem. Celował teraz karabinem prosto w niego, ale to nie on panował nad sytuacją. Niemal czuło się jego strach. - Jeszcze ruch i cię rozwalę!

Blink się nie bał. Stał tak jak wcześniej, spokojny i opanowany. Wydawał się w ogóle nie rozumieć, jak krytyczna jest jego sytuacja.

-Delti, Delti, Delti. Powiedz, naprawdę chcesz to zrobić? Strzelić we mnie i tak to skończyć? Nie ciekawi cię co się tu dzieje? Ani o czym mówię?

Te słowa faktycznie przemówiły do Deltacha. Przez chwilkę faktycznie nie wiedział co wybrać. Oczywiście ciekawość górowała nad obowiązkiem tylko przez sekundy, ale i to wystarczyło. Pojedyncza chwila niepewności, jednosekundowe opuszczenie lufy i gardy, wystarczają by zmienić los walki. Blink wykorzystał to nie całe sto setnych idealnie, chwytając za lufę karabinu i wykręcając ją razem z ręką strażnika. Broń plunęła ostrą amunicją, ale trafiła w niebo. Chwilę później była już w ręce Blinka.

-Tak więc, wracając do rzeczy. Zrobiłem to, bo mamy pewne niepozamykane sprawy. Jeśli pamiętasz.

-J-ja; nie... O czym ty mówisz? -wydukał Deltach.

-No tak, czemu myślałem, że będziesz pamiętał? - jego głos stał się gniewny. - Ty, taki cholerny idealista i ignorant, co cię obchodzi jedno durne życie? Pewnie odebrałeś ich znacznie więcej niż tylko to.

Staliśmy skonstermowani. O czym on u diabła mówił?

-A więc Deltach. - Zaczął - Jesteś dzisiaj strażnikiem w Crime Centre, najbardziej prestiżowym i największym na świecie obiekcie do przetrzymywania i resocjalizacji więźniów. Przynajmniej oficjalnie. - Czułem, że napawa się każdym słowem, i mimo wstrzymywanego gniewu mówi z poczuciem wyższości, wręcz arogancją. Niczym profesor do nieuka. - Do tego pracujesz wśród najgorszych spośród zbrodniarzy, siedmiu sławnych na całe stany, a niektórzy i świat, dostając za to bajeczną pensję. Praca marzeń. Ale jasnym jest, że nie zawsze tak było. Wiem, że wcześniej w służbie ojczyźnie poświęciłeś się wielu posadą, między innymi służbie w formacji antyterrorystycznej "Delcie", siedem lat temu. Stąd właśnie wywodzi się twój pseudonim, czyż nie, Jones?

-Skąd... Skąd ty to wszyst....

-Zamknij się! - ryknął nagle na całe gardło. Wyglądał na okropnie zmęczonego i zdeterminowanego na zakończenie wszystkiego tutaj. -Nie odzywaj się. Nawet nie mrucz, kurwo. A wiem to, ponieważ poznałem jednostkę antyterrorystyczną "Delta". Dokładnie siedem lat temu, podczas skoku na bank, w którym usiłowałem wziąć kredyt studencki. Byłem tam razem z moją małą siostrzyczką, którą dopiero co odebrałem z przedszkola, kiedy do banku wpadła piątka terrorystów. Bałem się, no bo kto by się nie bał, kiedy dwóch zbiórów wysadza sejf, a trzech celuje w ciebie z karabinów. Szczególnie, gdy w ramionach ściskasz małą dziewczynkę, której życie zależy tylko od ciebie. Jednak teraz wiem, że to nie ich powinienem był się bać.

Zamurowało mnie. On mówi o Mary? Przez pięć lat traktował ten temat jak tabu, unikał jak ognia i wściekał się na każdą wzmiankę o nim, a teraz nagle się na to zebrał? Ot tak? Od kiedy trafiliśmy do Crime Centre nie napomknęliśmy o niej nawet raz aż do tego momentu. Jakim więc cudem nagle chciał o tym mówić? Jeszcze nie rozumiałem, ale Deltach już tak, co oświadczył pełnym lęku westchnieniem. Otwierał usta żeby coś powiedzieć, wyglądając jak gdyby chciał się tłumaczyć, lecz Blink zniechęcił go samym spojrzeniem.

-Nie ich powinienem był się bać - kontynuował - bowiem to wtargnięcie "Delty" było najgorszym, co mogło mnie spotkać. Gdy ich zobaczyłem, myślałem, że nadchodzi kawaleria, że ktoś z nieba wysłał mi pomoc. Jednak się myliłem. Jeżeli to była pomoc, to na pewno nie z nieba.

Do dziś pamiętam, jak do sali wpadł granat błyskowy, i wszystko w koło na chwilę zamilkło, by chwilę potem zmienić się w piekło. Pamiętam, jak pięciu terrorystów strzelało, krzyczało lub biegło, trzymając w rękach worki pełne pieniędzy. Jak wokół latały banknoty, podłoga pokrywała się grubą warstwą resztek tynku i kawałków kafelków, a chwilę potem krwi, zaś powietrze wypełniło się okrzykami. Ale to trwało tylko chwilę. Potem został już tylko jeden zbir, próbujący z workiem pieniędzy dobiec do okna, i przez nie uciec. Rzucił się za nim średniego wieku funkcjonariusz, który wykrzyczał "na ziemię!" i niemal w tym samym momencie, wciąż w biegu, wystrzelił kilka pocisków. Cztery utchnęły w ścianie, dwa unieruchomiły terrorystę, jeden przeleciały przez szybę, a jeden.... -przerwał, na chwilę zduszony łzami - jeden trafił między oczy mojej siostrzyczki. Patrzyłem wtedy jak ogłupiały, nie rozumiejąc co się wydarzyło. Zmarła na miejscu, bez ostatnich słów, bez pożegnania, tak po prostu. Najukochańsza istota w moim życiu odeszła na zawsze, przez zbłąkaną kulę antyterrorysty, którego twarzy miałem już nie zapomnieć. Słyszałem potem, jeszcze nim mnie wyprowadzili, jego imię, brzmiące Jones Chornes, i zobaczyłem twarz. Tylko na chwilę, lecz dalej ją pamiętam. I patrzę na nią teraz.

-S-słuchaj, ja... - nie udało mu się skończyć, gdyż Blink porządnie uderzył go pięścią. Pałka Deltacha na niewiele się teraz zdawała.

-Dobrze. – podszedł do nas i położył stopę na maszynie. Była już na skraju, i tylko lekkie pchnięcie dzieliło ją od upadku. - A teraz idźcie.

Zobaczyłem jak Rezki salutuje, sam nie wiem, poważnie czy drwiąco. Tak jak on chciałem już lecieć, ale wiedziałem, że nie mogę tego zrobić. Celem tego wszystkiego od początku było wyciągnięcie mojego brata z więzienia, a nie wyjście z niego samemu. Przecież gdyby nie on to w ogóle nie znalazłbym się w tym zakładzie. Poczułem, że nie mogę tego zrobić, więc odpiąłem pas.

-Co ty robisz? – krzyknął Blink – Musicie iść jak najszybciej!

-Nie bez ciebie. - odpowiedziałem

Zacisnąłem zęby i dłon na oknie, żeby wyjść. Nie wiedziałem co robić, i zdawałem sobie sprawę z tego, że nawet jeżeli bym go przekonał, to nie było trzeciego miejsca, żeby on mógł zejść. A jednak, mimo poczucia pośpiechu nie mogłem go porzucić. Zbyt mocno chciałem, żeby on poszedł razem z nami, nie mogłem tak go zostawić. Stałem więc tylko i patrzyłem.

-Nie ma mowy. Idź. - usłyszałem nagle od mojego brata. Nie był to jednak surowy i gwałtowny głos, jakim mówił dotąd, a cichy i życzliwy. Był to głos jakiego nie słyszałem u niego od lat. - Proszę cię, idź. Wiem, że nie chcesz mnie zostawiać, ale nie można inaczej. Siedem lat czekałem na ten dzień, dzień w którym nareszcie pomszczę naszą siostrzyczkę, i nie mogę inaczej. Snułem plany, śledziłem go, dałem wciągnąć się do mafii, a to wszystko dla tego jednego dnia. Nawet wciągnąłem w to ciebie, mimo, że nie powinienem tego robić. A to wszystko dla tej jednej chwili. Proszę cię, wiem jakim zawsze mnie nienawidziłeś, ale jeżeli cokolwiek dla ciebie znaczę, to proszę, zejdź, zanim będzie za późno. A jeżeli nie ja, to proszę... - głos załamał mu się, lecz tylko na chwilę. - proszę cię ze względu na nią. Jeżeli kiedykolwiek coś dla ciebie znaczyliśmy, to zejdź na dół... Bartek, zrób to.

Na jedną, trwającą wieki sekundę cały mój świat znikł, zmniejszony do rozmiaru główki od szpilki. Nigdy nie mówił mi po imieniu, odkąd pierwszy raz przedstawiłem się współwięźniom wymyślonym na prędce pseudonimem. Wyśmiał mnie gdy go usłyszał, ale już nie zwracał się do mnie inaczej. Właściwie to myślałem, że zapomniał jak tak naprawdę mam na imię. Na chwilkę wróciły do mnie wspomnienia, ale nie miałem czasu na ich rozpamiętywanie. Uśmiechnąłem się mimo płynących z oczu łez, i zasalutowałem, tak samo jak przede mną Rezki. Usiadłem i zapiąłem się, wcześniej ostatni raz patrząc w oczy mojego starszego brata. Chciałem powiedzieć, że nigdy nie nienawidziłem, że nawet nie wiem skąd wziął mu się ten pomysł, ale zamiast tego powiedziałem:

-Wybaczam ci. Wybaczam ci wszystko... Pawle.

Nie wiem czemu, ale poczułem, że były odpowiedniejsze. Że tymi słowami sprawiam mu więcej radości. Potem już spadłem, i nigdy więcej go nie zobaczyłem.

Oby był teraz z naszą siostrzyczką.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania