Poprzednie częściCrime Centre Story cz 1

Crime Centre Story cz 7

Mandio/Bartosz

 

Po krótkim locie uderzyłem w ziemię i poczułem potężne szarpnięcie. Dzięki pasom i solidnej maszynerii nic złego mi się nie stało, więc odpiąłem je i wygramoliłem się z maszyny. Wcześniejsze rany znów się otworzyły, ale skok adrenaliny pomógł mi przezwyciężyć ból.

Półusiadłem przy wraku, chciwie łapiąc oddech. Z góry dobiegały mnie jakieś słowa, których znaczenia nie mogłem dosłyszeć, a następnie wystrzał. Kolejne dołączyły do nich po chwili.

Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu Rezkiego, lecz nigdzie go nie widziałem. Już miałem zacząć się bać, że umarł, kiedy usłyszałem cichy gwizd, a gdy spojrzałem w tamtą stronę zobaczyłem wspomnianego gestem nakazującego mi pójście razem z nim. Zrobiłem to jak najszybciej, akurat w czas, żeby ukryć się przed wzrokiem patrzących z góry strażników. Chciałem poobserwować ich z ukrycia i zobaczyć co zrobią, ale mój przyjaciel psychopata pociągnął mnie za rękaw i zmusił do pójścia na przód.

-Nie mamy na to czasu. – mruknął. – Obejrzyj się.

Zrobiłem jak prosił i od razu zrozumiałem, w czym problem. Za moimi plecami zobaczyłem dziesiątki strażników, którzy właśnie wybiegali przez bramę, na nasze spotkanie. Nie miałem czasu się przyjrzeć, ale mogło tam być z pięćdziesiąt osób. Zresztą nie był to nasz największy problem, gdyż za moimi plecami dochodził nas trzepot śmigieł kilku helikopterów, które ktoś w przeciwieństwie do nas mógł uruchomić. Z trudem i opierając się na moim towarzyszu uciekałem pośród coraz niższych budynków najszybciej, jak tylko się dało, ale wiedziałem, że nic to nie da, gdyż już niedługo czekała nas zapora nie do pokonania. Mijaliśmy już ostatni rząd magazynów, zapasowych izolatek, i tego typu budynków, nim mieliśmy wypaść na otwartą przestrzeń, za którą krył się wielki mur. Wyhamowałem i tym razem ja chwyciłem Rezkiego za ramię, nim wypadł na kilkaset metrów otwartej przestrzeni, oddzielającej nas od muru. Spojrzał na mnie kompletnie zaskoczony i krzyknął.

-Co ty odpierdalasz, zaraz nas...

-Spójrz na ten mur. Przecież nie mamy szans na przejście przez to cholerstwo. To ma ze sto metrów wysokości, jest grube na pół metra, tytanicznej stali, a na nim jest ponad stu straż...

-Zamknij się! To nie moje zmartwienie. - Mówił okropnie szybko, a w jego oczach znów pojawił się ten sam szaleńczy rozbłysk. - Chuj mnie co się stanie, nie zamierzam teraz przestać! Nic mnie już nie powstrzyma!!! - Jego usta wygięły się na całą szerokość. Z kącików pociekło trochę piany. - To był najlepszy dzień od tylu miesięcy i nie skończę go poddając się z podkulonym ogonem, JASNE!? Po prostu nie!

Nim cokolwiek powiedziałem rzucił się do przodu, pod lufy setki karabinów.

-ZABIJCIE MNIE JEŚLI MOŻECIE, TĘPE CHUJE!!! -krzyczał na całe gardło strzelając na wszystkie strony. Biegł, ciągle skacząc i zmieniając kierunek, oraz wystrzeliwując więcej pocisków, niż ja miałem do końca życia. Trafiał za każdym razem.

To zawsze było niesamowite. Niewiele o nim słyszałem, ale według internetowych legend był w stanie trafić w muchę z rewolweru ze stu metrów. Oczywiście w to nie wierzyłem, i miałem rację. Był w stanie trafić z dowolnej odległości. Stałem niedaleko od niego i patrzyłem, na ten niesamowity spektakl, mówiąc ostatnie modlitwy, kiedy zobaczyłem coś, od czego oczy wyszły mi na wierzch.

-Rezki!! - Krzyknąłem, dając sobie spokój z ostrożnością i rzucając się przed siebie. - spójrz!!!

Spojrzał na chwilę i zobaczył to, co ja. Tuż przy nas były otwarte drzwi, którymi mieliśmy szansę na ucieczkę. Bez zastanowienia gnałem w ich kierunku, nie dbając o nic innego. Biegłem teraz szybciej niż kiedykolwiek, czując jak gdyby w moim sercu zagnieździł się koliber. Sto metrów, pięćdziesiąt, czterdzieści, dwadzieścia. Byłem coraz bliżej, niemal czując słodki smak zwycięstwa. Tuż za mną pościg był już tuż-tuż, ale teraz nie miało to dla mnie znaczenia. Nie odwróciłem się ani na moment, lecz wydawało mi się, że słyszę, jak kilkanaście osób staje w miejscu i przymierza się do strzału, oczyma wyobraźni czułem rozrywający ból w pękającej od pocisku nodze, ręce, albo i sercu. Ta wizja wydała się dodać mi skrzydeł. Myślałem, że to niemożliwe, ale przyśpieszyłem jeszcze bardziej, i dotknąłem zimnych, metalowych drzwi. Nawet nie pamiętam, ani jak znalazłem się po drugiej stronie, ani jak je zamykałem. Następne co pamiętam to Rezki, strzelający w zamek. Poczułem wtedy wręcz nieludzką ulgę, patrząc jak skacze krzycząc:

-Chłopie! Udało nam się! Naprawdę to zrobiliśmy! Udało się!!

-O tak stary. -Odpowiedział. - Teraz zostało już tylko znaleźć tą przeklętą awionetkę i uciekać. Nikt nas już teraz nie wydyma.

Posłałem mu bardzo zmęczony uśmiech i poszedłem dalej, a on za mną. Weszliśmy w gęsty las, z którego nie widziały nas helikoptery. Nie jestem pewien, czy nie wykarczowano tego terenu, żeby utrudnić chodzenie po nim, czy po prostu nie spodziewano się, że ktoś dojdzie aż tutaj.

A w ogóle, to dziwny, ten twój pseudonim. – odezwał się Rezki. - Mogę mówić ci po prostu Bartosz?

-Jeżeli wyjdziemy z tego żywi, to możesz mówić mi nawet Małgosiu. Ale teraz chodźmy. Może i ten mur to dobre zabezpieczenie, ale wątpię, żeby zniszczony zamek zatrzymał ich na zawsze. Zresztą nie myślisz, że to jakieś takie dziwne?

-Co?

-To, że nie zamknięto tych drzwi. Wątpię, żeby ktoś od tak, o tym zapomniał w takiej chwili. Poza tym, mają chyba automatyczny zamek.

-Więc co sugerujesz? Że to ktoś z wewnątrz?

-Chyba tak. No bo jak inaczej? Tylko kto? I po co?

Nie odpowiedział, zamilkłem więc i szliśmy do przodu. Nareszcie mieliśmy chwilę względnego oddechu, podczas którego szliśmy nieco wolniej. Mój organizm i tak domagaj się dużo więcej, ale szedłem.

Szliśmy naprawdę długo jak na zaledwie kilkaset metrów dżungli, i po pewnym czasie zaczęła doskwierać nam ciężką cisza. Zacząłem myśleć o moim bracie. Wciąż nie wiem, czy dobrze zrobiłem tak go zostawiając.

-Słuchaj, myślisz, że dobrze zrobiłem?

Rezki spojrzał na mnie, jakby nie był pewien, czy nie robię sobie jaj.

-O czym ty mówisz?

-No, o Blinku, może powinienem był tam zostać i… - Nie wiedziałem jak dokończyć.

-Chyba sobie żartujesz. Przecież chciał tam zostać. Miał się zemścić na Deltachu za waszą siostrę, co nie?

-No tak, ale przecież mogłem go od tego odwieść. Albo wziąć sobą siłą. Nie musiał tam ginąć.

-I co? – Spojrzał na mnie ze szczerym zdziwieniem. – Po co miałby żyć?

-Co? Ja kto po co? No… żeby żyć!

-A czasem nie po to żyjemy, żeby umrzeć? Przecież nie mierzą ci czasu życia. Widziałeś, żeby na pogrzebie ktoś kiedyś powiedział „o ten to żył sto lat. Zajebisty wynik, warto pamiętać gościa?” Ja nie. Chyba raczej lepiej jest umrzeć na dachu największego wiezienia świata, zabiwszy swojego arcywroga i epicko zapisując się w historii, jako koleś który zorganizował ucieczkę z najlepszego więzienia, niż jako dziadek, który chuja zrobił. No co wolałbyś usłyszeć od tego kolesia z kosą? Że to co zrobiłeś było tak zajebiste, że aż szkoda, że nie nagrał czy, że jeszcze jeden nudny dzień w pracy za nim?

Zastanowiłem się chwilę. Może cos tym było?

-A jeśli nie chcę zapisywać się w historii? Co, jeżeli życie jako dziadek, mi pasuje?

-To żyj jako dziadek. – zaśmiał się – Słuchaj, o chuj ci chodzi? Jak pod koniec życia, uznasz, że fajnie było, to znaczy, że odwaliłeś kawał dobrej roboty, a jak, że wolałbyś inaczej, to znaczy, że spieszyłeś sprawę. Proste. Blink uznał, że nie ma co żyć, jak nie masz co robić i wykitował w kozacki sposób. I nie ma co za nim płakać, bo zrobił lepiej tego zrobić nie mógł. A jak ty wolisz inaczej, to spoko, po prostu bądź pewien, że nie będziesz żałować.

Przemyślałem jego słowa przez chwilę. Trochę racji miał.

-Proste rozumowanie.

-Proste są najlepsze.

-A co zamierzasz zrobić, gdy już będziemy mieli to za sobą? – zmieniłem temat

Spojrzał na mnie skonsternowany. Chyba nie za bardzo wiedział co odpowiedzieć.

-No, sam nie wiem. Nigdy nie myślałem o tym, co będę robić potem. Zawsze kazano mi wykonać zadanie a ja albo je wykonywałem, albo lekceważyłem. Zawsze byłem bezczelny i niebezpieczny, ale moje zdolności nie pozwalały szefowi na zrezygnowanie ze mnie. Teraz nie ma już mojego gangu, a ja mam w domu mnóstwo wrogów i niemal żadnych przyjaciół. Może powinienem pojechać do nowego kraju zacząć wszystko od nowa? Ale przecież gówno wiem o prowadzeniu gangu, a nie zamierzam włożyć garniaka i pójść do pracy. Prędzej wrócę tam i otworzę im te drzwi. - ostatnie zdanie starał się wypowiedzieć z typowym dla siebie rozbawionym lekceważeniem, ale nie brzmiał tak. Czuć było jego zmęczenie i powagę sytuacji. - Może nawet to zrobię? Pójdę tam, otworzę drzwi i urządzimy sobie pogoń?

-Lepiej nie. To byłby kiepski finał nie sądzisz?

-No w sumie… A ty? Co zamierzasz, gdy to wszystko się skończy?

-Co zamierzam? No, to dobre pytanie. Miałem wrócić do domu jako bohater, przyprowadzić mojego brata, powiedzieć, że zwolnili go za dobre sprawowanie, zapomnieć o tym wypadzie i wrócić do normalnego życia, ale dziś to już przecież nierealne. To nie jest jednonocna przygoda, której sprawcy nikt nie pozna, tak jak planowałem, tylko efekt wielu lat pracy, a mój brat i tak już nie żyje. Zresztą nie wiem, jak mogłem oczekiwać, że od tak znajdę mu jakiś lokal, a on pogodzi się z rodzicami, wróci na studia i wszystko będzie jak dawniej. -westchnąłem - Ech, byłem głupi, skoro w to wierzyłem. A teraz nawet ja nie mogę się z nikim pogodzić. Jestem cholerną żywą legendą, jedynym człowiekiem w historii, który przedarł się przez ochronę Arkansault. Nie mogę liczyć na to, że ot tak zniknę. A rodzice akurat by mi wybaczyli. Nawet jeśli stąd ucieknę, to wciąż jestem w kropce.

-Więc może zróbmy to wspólnie?

Spojrzałem na niego zdziwiony.

-O czym mówisz?

-Moglibyśmy założyć własną mafię. Ja mogę wykonywać brudną robotę, a ty zajmiesz się organizacją. Sam włamałeś się do Arkansault, jesteś sprytny, możesz to zrobić.

-Moje włamanie to po prostu kwestia kilku nie małych łapówek. Wydałem wszystkie oszczędności, żeby wszystko ustawić. Do tego plan został wykonany przez kogoś innego, na moje zlecenie. Sam nigdy nic bym nie osiągnął. Wierz mi, nie jestem bandziorem.

-Włamanie, takie czy inne, pozostaje włamaniem, nie ważne jak tego dokonałeś. Dałeś łapówki, wiedziałeś komu, i nie stchórzyłeś. Jak dla mnie to dość.

-Zapominasz, że mi się nie udało.

-Zapominasz, że udało by się, gdyby twój brat nie łaknął zemsty. No dalej, co ci szkodzi? I tak nie wrócisz gdzie byłeś, a tutaj możesz się jeszcze wiele dorobić.

Zamyśliłem się. Tym ostatnim słowem wprawił mnie w małe zakłopotanie. Może nie powinienem był teraz odmawiać? W więzieniu miałem małe problemy, ale teraz, była to szansa, na... Nie, nie mogę tak myśleć, odrzuciłem tę myśl. Byłem wychowany w uszanowania zasad, i nie chciałem z nich rezygnować.

-Słuchaj, mówię ci, że to bez sensu, żeby...

Urwałem, bo wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Przed nami było kilka metrów wyciętych drzew, wykonanych żeby oddzielić las od linii brzegowej.

-No to jesteśmy. - Powiedziałem. Mimo wszystko czułem trochę strachu.

Przeczekaliśmy przelot helikopterów i wyszliśmy za ostatnią warstwę drzew. Wkoło wydawało się być czysto, poza dwójką ludzi tuż przy porcie. Chwyciłem za kamień, wiedząc, że mnie nie widzą, ale gdy podszedłem bliżej, zaniechałem rzutu. Dwójką ludzi, w których wycelowałem, byli Michael i Haron, z czego ten drugi prowadził pierwszego, pomagając mu iść.

-Nie śpieszyliście się! - krzyknął przyjaźnie Haron, gdy nas zauważył. Wtedy przypomniałem sobie, że powinienem być w gotowości, bo oni wcale nie muszą być do nas przyjaźnie nastawieni. Ostrożnie do nich podkuśtykałem, cały czas oparty o Rezkiego. - Już myślałem, że was złapali. Zresztą chyba by to zrobili, gdyby Micheal nie powiedział im przez telefon, że widział was we wschodniej części. Powiedzcie, gdy tam doszliście drzwi wciąż były otwarte?

-Tak. - powiedziałem zmieszany. - Dlaczego ich nie zamknęli?

-Ja im kazałem. – Uśmiechnął się Michael. Jego głos był słaby i niewyobrażalnie zachrypnięty. - Powiedziałem, że mają poczekać, aż same się zamkną. O dziwo nie pytali o nic. To był taki prezent ode mnie. Skoro tu jesteście, to widać, że się przydał. Moment, a gdzie Blink?

-Nie żyje. - odpowiedział Rezki. - Tak samo jak Narika, Deltach i Dilux. Ale to długa historia. Lepiej powiedzcie, co WY tu robicie.

-To też krótka historia nie jest. Na razie niech wystarczy ci wiedzieć, że Michael postanowił zmienić barwy. Zresztą za moją namową. A z więzienia wyszliśmy, bo ma przepustki i dar przekonywania. Ale teraz chodźmy, bo nasz pościg prędzej czy później tu dojdzie.

Weszliśmy do składu, służącego tu za port. Był to olbrzymi, kilkupiętrowy hangar, w którym jedynym pojazdem były trzy awionetki i kilka mniejszych lub większych łódek. Tak jak Blink się spodziewał, awionetki nie były zbyt drogie. Wybrałem jedną z nich i podkulałem do niej, gdy nagle usłyszałem głos:

-Co ty robisz? Ten stary szmelc nie jest nam na nic potrzebny. Lepiej weź to.

Spojrzałem w stronę z której dochodził głos. Okazało się, że należał do Michaela, który wszedł do jakiejś wieży kontrolnej. Wpisał coś do panelu i naszym oczom ukazał się widok piękny: z wody wynurzył się dodatkowy kilomert pasu startowego, a z podłogi wzniosły się dwa nowiutkie samoloty dwuosobowe typu F-18. Patrzyłem jak urzeczony na te machiny ze szczęką przy ziemi, nie wiedząc co powiedzieć.

-Dzieło sztuki, co nie?

-Najpiękniejsze w świecie. Ale czas ucieka. Nie ma co się zachwycać, trzeba lecieć.

Wsiedliśmy do machin, po dwie osoby na każdą. W jednej byłem ja i Rezki, w drugiej Micheal z Haronem.

-Ustawcie autopilota. Jest prosty w obsłudze, nie będziecie mieli problemów.

Rezki który siedział z przodu zrobił co kazał, ale potem powiedział:

-Moment, Micheal, masz tu więcej takich machin?

-Cały hangar. A czemu pytasz?

-Wyjmij je. Będzie trzeba chwilę zwlec, ale to nam się opłaci.

-No dobra. -powiedział niepewnie. - EEB374EEC4BE! - wykrzyczał dziwny kod, i wokół zaroiło się od podobnych machin. - Nie muszę wpisywać kodu po raz drugi, jeżeli znam odpowiedni kod. - wyjaśnił.

-Dzięki. Jeszcze ci za to odpłacę - powiedział, po czym samolot wystartował. To było niesamowite uczucie. W jednej chwili, wszystko rozmyło się, a ja poczułem wielki pęd i olbrzymią siłę dośrodkową, która wgniotła mnie w siedzenie. Świat wkoło zniknął na chwilę, by zaraz potem pojawić się ponownie, widziany w góry, wśród chmur. Widziałem wszystko wyraźnie, jakbyśmy lecieli z prędkością co najwyżej trzydziestu kilometrów na godzinę, ale szybkościomierz wskazywał na to, że osiągnęliśmy właśnie prędkość dźwięku. Helikoptery leciały za nami, trzepiąc żałośnie ramionami, lecz piloci wiedzieli już, że pościg jest skazany na porażkę. Nawet wystrzelone w naszym kierunku rakiety nawet nie muskały znacznie bardziej zaawansowanych celów.

-Dotąd ustawiłeś autopilota?! - przekrzykując hałas zapytałem Rezkiego, który siedział przy sterach.

-Autopilota?! Jeszcze nie czas na to, Bartek.

Zdążyłem jeszcze pomyśleć, lekko urażony, że nazwał mnie po imieniu, mimo, że wciąż jeszcze jesteśmy w Crime Centre, nim doszło do mnie, co miał na myśli, mówiąc "jeszcze nie czas na to". Ku mojemu przerażeniu zawrócił samolot i poleciał w drugą stronę, posyłając rakietę w jednego z goniących nas helikopterów.

-Chwytaj za broń! Ja mam tylko pięć rakiet i są mi potrzebne na potem!

Nie wierzyłem w to, co widziałem, ale nie było czasu rozmowy. W myśliwcach F-18 za strzelanie odpowiada oddzielna osoba, którą teraz musiałem być ja. Nie mając wyboru, włączyłem kamerę i zacząłem wystrzeliwać pociski. Strąciłem z nieba jeden, potem drugi helikopter. Widząc dymiące szczątki poczułem się okropnie. Niby zabiłem już wielu ludzi tego dnia, ale to nie było to samo. Wtedy się broniłem, ale teraz? Szedłem za jakimś szaleńcem, odbierając życia nie wiadomo po co. Nie mogłem jednak przestać. Strzelałem jak opętany, cały czas mając przed oczami Diluxa, Michaela moją siostrę i Deltacha. To mi trochę ułatwiało sprawę. Wkoło latały łuski, wybuchały pociski, a my brnęliśmy jak opętani, zbliżając się z powrotem do więzienia. Wystrzeliwałem tony amunicji, która powoli zaczynała się kurczyć. Piętnaście rakiet, dwanaście, dziesięć, osiem. Dwadzieścia magazynków, piętnaście, dziesięć, pięć.

Sytuacja robiła się nieciekawa.

Nasz samolot też, mimo olbrzymiej zwrotności, nie mógł uniknąć wszystkiego. Rezki był zaskakująco dobrym pilotem, ale nie miało to znaczenia przy takiej ilości pocisków. Lakier zaczęły pokrywać warstwy zadrapań, kontrolki tworzyły coraz głośniejszy chór, pęknięcia na szybach przestawały się zrastać. Gdzieś przed moją kamerką zobaczyłem kawałek naszego dawnego dziobu.

Sytuacja robiła się naprawdę nieciekawa.

Modliłem się tylko, żeby było warto.

-Trzymaj się! Już prawie jesteśmy!

Spojrzałem w dół, i zobaczyłem, nasze więzienie. Byliśmy już tuż, a on ustawił maszynę dziobem do gmachu. Usłyszałem kliknięcie otwieranych bezpieczników, i przed oczami ukazały mi się małe czerwone guziczki, na końcach drążków.

-No dobra! - krzyknął - To napierdalamy!

Przez chwilę nie wiedziałem, o co mu chodzi, nim zobaczyłem ustawienie śmigłowca. Celował prosto w główny gmach więzienia. Chciałem go powstrzymać, chwycić za rękę, zdetonować rakiety, jakkolwiek odwieść od pomysłu zabicia tylu bogu ducha winnych ludzi, lecz pociski już wyleciały z kabin i mknęły, przecinając powietrze. Stałem przez chwilkę, nie wiedząc co zrobić, i gapiąc się tylko na mknącą artylerię, po czym odwróciłem wzrok i zamknąłem oczy. Tak bardzo chciałem nie widzieć tego, co właśnie się wydarzyło, ale niestety, wciąż to słyszałem, i było to nawet gorsze. Po krótkiej chwili rozległ się okropny, będący wręcz nie do wytrzymania wstrząs, wydający się nieść ze sobą krzyk tysięcy ginących ludzi, a zaraz po nim... cisze. Wkoło nie było żadnego dźwięku, nawet ramiona helikopterów jak gdyby zamarły, w uszanowaniu tej zgrozy.

Jednak i ta cisza nie trwała długo, gdyż to co najważniejsze dopiero miało nadejść. Podczas gdy ja całą siłą woli powstrzymywałem łzy, bezgłos przerwał, z początku niewyraźny, a potem coraz to bardziej dostrzegalny krzyk, tak niesamowicie głośny, że słyszałem go nawet wysoko w przestworzach. Przez chwilę pomyślałem, że to dusze tych ludzi krzyczą na mnie, żeby dać upust swojej furii, że mszczą się teraz, i że będą tak krzyczeć już zawsze, dopóki przez nie nie oszaleję, bo ich zabójca nie może już przecież oszaleć bardziej.

Potem jednak uświadomiłem sobie, że te krzyki nie mają w sobie furii, z jaką odzywa się ktoś pokrzywdzony, lecz przesycone są radością. Spojrzałem przez kamerę, jakby szukając wyjaśnienia, i zobaczyłem, coś, czego w życiu bym się nie spodziewał. Setki, tysiące, a może i setki tysięcy ludzi biegnących przed siebie, z okrzykiem radości, nareszcie opuszczających swoje ciemne, smutne cele, pierwszy raz jak sięga pamięć wolni, wybiegali przez zniszczone bramy. Przy takich zniszczeniach większość cel najpewniej otworzyła się automatycznie, więc tabun ludzi był wręcz niewyobrażalny. W ślad za nimi szli strażnicy, lecz teraz nie miało to znaczenia. Wszyscy chcieli uciec, chcieli zachłysnąć się wolnością, uciec i nareszcie poczuć się wolnym, choćby i tylko przez sekundę, jako ostatnią rzecz jaką zrobią, nim rozerwą ich kule. Na ten widok, po raz pierwszy i jedyny w życiu, moje oczy wypełniły łzy szczęścia.

-No co? - zaśmiał się Deltach. - chyba nie pomyślałeś, że odejdę stąd bez huku na koniec?

-Rezki, ty chory pojebie - zawtórowałem śmiechem.

Odlecieliśmy stamtąd już spokojni, na autopilocie. Mało kto próbował nas teraz gonić, a i tak nie miało to większego sensu, gdy chodziło o taką machinę. Odlecieliśmy, i nie wróciliśmy tam już nigdy. To było piękne. Czy sprawiedliwe? Nie wiem. Ale było piękne. Jak w bajce

Następne częściCrime Centre Story cz 6

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania