Klątwa część 1
To opowiadanie zacząłem pisać jako klasyczną fantastykę, ale w pewnym momencie uznałem, że to byłoby zbyt sztampowe, więc sięgnąłem i do innych gatunków. Znajdzie się więc tu nieco z horroru Lovecrafta, z dramatów Szekspirowskich, a także z zakończonych puentami podań ludowych. Mam nadzieję, że ten literacki Frankenstein będzie znośny do czytania.
Życzę miłej lektury :)
Gunnar nie pamiętał, kiedy po raz ostatni dzień dłużył mu się aż tak bardzo. Dochodziło dopiero południe, a on czuł, że słońce powinno być co najmniej na linii drzew, zachodząc. Skrzywił się, kiedy pomyślał jak wiele kilometrów ma jeszcze do przejścia, zanim będzie mógł sobie pozwolić na postój i odpoczynek. Jego koń parsknął, podzielając jakby irytację właściciela.
- Tobie też się tak ciągnie? – zapytał. – Jak flaki z olejem…
Z każdym kolejnym dniem robiło się coraz chłodniej i poprzedniego dnia musiał wyciągnąć koc. Teraz, pomimo że nim okryty, co jakiś czas, przy silniejszych powiewach mroźnego, północnego wiatru, telepał się od stóp do głów. Zdawał sobie sprawę, że czeka go jeszcze przynajmniej pięć dni wędrówki na północ i że chłód, który czuł do tej pory, był zaledwie namiastką prawdziwego, górskiego klimatu.
Przez chwilę jechał w zamyśleniu, patrząc tępym wzrokiem na kołyszący się, przypięty do siodła lekki toporek. Wspominał dzień, kiedy dostał go od swojego ojca, gdy ten umierał, chory na zapalenie płuc.
- Weź go. To dobry topór – powiedział tylko, nie kontrolując już nawet spływającej z kącika ust, zabarwionej od krwi śliny. Nie dodał nic więcej. Żadnego okazywania uczuć czy chociażby zwykłego gestu sympatii. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, zapadł w śpiączkę, z której się już nie obudził. Zmarł tydzień później, a Gunnar osobiście podpalił stos.
Westchnął głęboko na wspomnienie tamtego dnia i zaklął w duchu, kiedy kolejny niekontrolowany dreszcz przeszył jego ciało. Co, jak co, ale jedno trzeba było ojcu przyznać – zostawił po sobie naprawdę dobry topór. Nadawał się zarówno do rąbania drewna jak i do przecinania ścięgien, mięśni i kości.
Przez kolejne szesnaście lat od jego śmierci prowadził odziedziczone gospodarstwo, żyjąc ze sprzedaży owczej wełny i koziego mleka. Robił to aż do dnia, w którym horda woramów napadła na jego wieś, puszczając całą z dymem. Od tamtego dnia, czyli już od tygodnia, był w drodze. Z tego, co się orientował był jedynym, który przeżył, więc to do niego należał obowiązek poinformowania jarla Kanuta o incydencie. Nie, żeby to miało cokolwiek zmienić, jego wieś była zbyt mała, żeby ten miał się przejmować jej losem, ale po stracie całego majątku i tak nie miał nic lepszego do roboty.
Woramowie od zawsze najeżdżali graniczne ziemie królestwa i chociaż od wieków nie zapuszczali się aż na wysokość wsi Gunnara, to ten nie raz uczestniczył w wyprawach odwetowych wymierzonych w ich obozy. Nie przerażały go ich ostre, wystające na zewnątrz jam gębowych kły, ani owłosione, wielkie cielska. Wiedział, że ginęły tak samo jak ludzie i to zupełnie mu wystarczało.
Z płonącego domostwa zdążył zabrać tylko stary, dziurawy od moli koc i wytarty kaftan. Prócz tego miał na sobie lnianą koszulę, wełniane spodnie i skórzane buty. Koń był jeszcze osiodłany, po wcześniejszej wyprawie do centrum wsi, więc nie musiał tracić czasu na zakładanie siodła. Uważał, że to właśnie uratowało mu życie.
Po kilku kolejnych godzinach dłużącej się podróży zatrzymał się, żeby nabrać do bukłaka świeżej wody. Usiadł nad brzegiem i odetchnął z ulgą, kiedy obolałe od twardego siodła pośladki znalazły się na miękkiej kępie trawy. Zerwał się znów na nogi, kiedy kilka metrów od niego, środkiem potoku płynęło ciało.
Należało do mężczyzny, jednak Gunnar nie potrafił rozpoznać jego wieku. Musiał być dość zamożny, ponieważ miał na sobie barwioną na czerwono koszulę i zdobiony haftami kaptur. Jedna jego ręka leżała bezwładnie z boku, a druga musiała być podwinięta pod ciałem. Albo odcięta, ciężko stwierdzić.
Gunnar sięgnął po topór, zawieszony do tej pory przy siodle i złapał konia za uzdę. Odszedł z nim od głównego traktu i przywiązał do gałęzi zawalonego drzewa. Sam zaś wrócił w okolice strumienia i skrył się w krzakach, nasłuchując uważnie otoczenia. Z tego, co pamiętał najbliższym miastem leżącym nad rzeką był Kaevelt. Jeździł tam czasami, żeby sprzedać nadmiar skór i prawie zawsze dobijał korzystnego targu. Mieszkańcy Kaevelt byli dość zamożni, więc nie żałowali sypnąć nieco większej sumy za porządnej jakości skóry.
Jeżeli woramowie odważyli się zaatakować tak duże miasto, to mogło oznaczać tylko jedno. Kolejną Zarazę. Poprzednia miała miejsce prawie pięć wieków wcześniej i zakończyła się po spustoszeniu przez nich połowy królestwa. Dopiero, kiedy wezwano na pomoc Zakony udało się przełamać natarcie woramów i ich odeprzeć za linię rzeki Arawy. W kronikach widnieją wzmianki o czterech Zarazach, pojawiających się mniej więcej, co pół milenium.
Jeżeli rzeczywiście mieli mieć do czynienia z Zarazą jego misja stała się z miejsca cholernie ważna. Gdyby meldunek o tym nie dotarł na czas, mogłoby to oznaczać klęskę całego królestwa w wojnie z woramami, a w konsekwencji ich inwazję na resztę kontynentu. Gunnar przez pół godziny został jeszcze w ukryciu, w krzakach i już miał wracać po konia, kiedy usłyszał szelest liści po drugiej stronie traktu, od strony rzeki. Przykucnął głębiej i zacisnął pięść na drewnianym trzonku topora. Chwilę później przyłapał się na tym, że zaciska z całej siły szczękę.
- Zżerają cię nerwy, co, cienki chujku? – zapytał sam siebie prawie bezgłośnym szeptem.
Z szeleszczących krzaków wyłoniła się telepiąca się z zimna ludzka sylwetka. Przeszła parę kroków, po czym upadła na ziemię, uderzając bezwładnie głową o jakiś kamień na trakcie. Gunnar spojrzał jeszcze tylko dookoła, sprawdzając pobieżnie czy w pobliżu nie widać żadnych woramów i ruszył do leżącej na ziemi osoby.
Komentarze (11)
Ciekawie opowiedziałeś o przeszłości bohatera :) Zajrzę do kolejnej części, choć nie przepadam za opowiadaniami fantasy, bo chciałabym wiedzieć czy dziki zaatakowały to bogate miast, 5 :)
,,kiedy pomyślał (przecinek) jak wiele kilometrów ma jeszcze do przejścia";
,,Z każdym kolejnym dniem robiło się coraz chłodniej i poprzedniego dnia musiał wyciągnąć koc" - w sumie to mi tu tylko ten ,,dzień" się trochę rzucał w oczy...;
,,Co, jak co, ale jedno trzeba było ojcu przyznać" - ,,co jak co" pisze się bez przecinka. To taki wyjątek wynikający z mowy potocznej;
,,Z tego, co się orientował (przecinek) był jedynym, który przeżył";
,,Nie, żeby to miało cokolwiek zmienić" - bez przecinka przed ,,żeby", również wyjątek, jak wyżej;
,,wystające na zewnątrz jam gębowych kły, ani owłosione, wielkie cielska" - bez przecinka przed ,,ani";
,,Wiedział, że ginęły tak samo jak ludzie (przecinek) i to zupełnie mu wystarczało";
,,Gunnar sięgnął po topór, zawieszony do tej pory przy siodle" - bez przecinka;
,,Z tego, co pamiętał (przecinek) najbliższym miastem leżącym nad rzeką był Kaevelt";
,,Dopiero, kiedy wezwano na pomoc Zakony (przecinek) udało się przełamać natarcie woramów" - bez przecinka przed ,,kiedy" w tym wypadku;
,,W kronikach widnieją wzmianki o czterech Zarazach, pojawiających się mniej więcej, co pół milenium" - bez przecinków;
,,Jeżeli rzeczywiście mieli mieć do czynienia z Zarazą (przecinek) jego misja stała się z miejsca cholernie ważna";
,,Gunnar przez pół godziny został jeszcze w ukryciu, w krzakach (przecinek) i już miał wracać po konia" - to, że ukryciem były krzaki, jest dopowiedzeniem, dlatego to wtrącenie;
,,Gunnar spojrzał jeszcze tylko dookoła, sprawdzając pobieżnie (przecinek) czy w pobliżu nie widać żadnych woramów (przecinek) i ruszył do leżącej na ziemi osoby". 5 :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania