Kneph (cz. I).

Otworzyłem oczy i zrozumiałem, że oto zaczął się sen, którego relacje,

natężenia i pośpiech odbieram z intensywnością błon śluzowych; którego

kąt załamania i przeczenia będę sprawdzał z natarczywością łapczywie

wdychanego powietrza, nie licząc ognia i wody, która mnie otacza.

 

Krzysztof Karasek Wiosna i demony

 

Ujrzałem rzekę ognistą, i był tam wielki most przez nią. Szerokość jego była taka, że czterdzieści par wołów mogło przejść przez niego.

A gdy przyszli sprawiedliwi, przechodzili przez niego z radością i z weselem.

A znowu przychodzili grzesznicy i dochodzili aż do połowy, a wtedy stawał się on tak delikatny, jakoby nitka pajęcza.

I wpadali w rzekę, a wtedy liczne węże i skorpiony, które tam leżały, chwytały dusze kobiet i mężów

 

Wizja Ezdrasza przeł. M. Starowieyski

 

I. MORTYFIKACJA

 

Rechot żab. Tu, w mieście.

Kłębiące się bezładnie i bezwładnie chmury. Karuzelka toksyn, nasuwają się jedna na drugą wodne, świetliste plansze. Taniec wnikających w siebie, smogowych zórz. Zorzek.

Samoloty spadają, istna plaga. Krew wsiąka w błoto całymi litrzyskami.

Za szybami, w mieszkaniach, domach, pakamerach, klekoczą telewizory. Jęk, rozpacz, bo kolejny władca spoczął w ciężkiej skrzyni

Zapłakane prezenterzyce, podniosły ton.

Mam głupi pomysł: z wraków rozbitych tupolewów, po przetopieniu, powinno się produkować bogoojczyźniane, biało-czerwone żyletki dla chcących strzelić samobója w imię świętej miłości kochanej ojczyzny, skrajnie prawicowych świrów. Maszynki do golenia dresiarskich łbów, albo narodowe dildosy dla ich, zakochanych platonicznie w Dmowskim, panien. Lub wibratory brzęczące melodię „Roty”

Żałoba wlewa się, a raczej jest wrzygiwana pod strzechy. Płoną klawiatury zapalczywców, trolli. Tlą się na czarno kiry. Z radia, z każdej gazety — jeb, jeb, po mordzie, patetyzmem. Aż do spuchnięcia, aż poczujesz, że to i ciebie dotyka, że tragicznie zmarli oficjele byli twoją niejako, nie, wróć — byli NAJBLIŻSZĄ rodziną. Łup, łup, klękaj i płacz, wyj, już, na o czekasz? Hej, kto Polak — na kolana — i w bek. W ryk. Zasmarkiwać się, ale już!

 

Żałoba tak wielka, że nie przystoi rodzić dzieci. Chyba, że od razu martwe.

Zakazano, oczywiście nieoficjalnie, wszelkich form radości.

Wolno palić książki. Nieprawomyślne.

Za spalenie flagi — wedle nowego prawa — kulka w sam środek czoła. Taki suwenir od państwa, które broni się. Przed własnymi obywatelami. Które jest na kursie kolizyjnym samo z sobą.

Władzę, jak czuję, chcą przejąć, i powoli im się to udaje, wieprze, stadionowi chuligani i ci… neolingwiści. Nie, czekaj. Nieofaszyści.

Uśmiecha się urna w kształcie głowy Hitlera.

Obowiązuje zakaz siadania na kolanach spiżowego papieża. Wolno z nim cykać selfiki, ale w pewnej odległości, oddaleniu od świętej rzeźby. Konserwaciarze noszą się z zamiarem wprowadzenia obowiązku bluźnienia w dni powszednie, tak, by było się z czego spowiadać przed niedzielną mszą.

Przechodniom udziela się nastrój zadumy, refleksji. Zostaje im wmówiony smutek, żal, rozpacz.

Snują się tacy osowiali, przygarbieni, dźwigacze sztucznego brzemienia, kuśtykowcy wyglądający, jakby przedawkowali krople walerianowe. Omułki zatrzaśnięte w skorupach, ślimaki pozamykane na kłódki w muszlach. Walconogi.

 

Mam dość telefonów, komputerów. Tiwi prawie nie oglądam, od lat. No, chyba, że teleturnieje i programy popularnonaukowe, żeby do reszty nie zgłupieć.

Wzbiera we mnie agresja, cichy, szukający ujścia nurt, bunt. Wkurw.

Rozbiłem monitor stacjonarnego kompa.

Z plastikowych drzazg — naprawdę! — zaczął rosnąć człowieczek. Człowieczyna wręcz.

Dwie głowy o niemal identycznych twarzach. Jedna — martwa. Leszekjar Kurzyński, pokraczka złożona z byłego prezydenta i premiera. Dwujęzykie kreaturzątko, złodziej księżyców (grali, za dzieciaka, w takiej jednej peerelowskiej szmirze o Jacku i Placku, małe, wkurwiające Plastusie-karaczanki).

Zadeptałem widziadło. Krwawa miazga pod podeszwą. Splunięcie. Mycie butów, śliną.

Resztki ludzika — na szufelkę i do pieca, niech skwierczy, bydlątko. Niedopalone kosteczki — do rynsztoka, albo na gnój.

Tak w zasadzie bez powodu próbowałem się otruć. Jadłem ziemię, naszą, polską. Wmuszałem w siebie glebisko. Nadżerałem, po kawałeczku, ojczyznę, he, he. Kula ziemska stała się szpulą starego magnetofonu.

Kolejny raz nagrywam życiorys.

Stary — skasować, niech idzie precz, w zapomnienie. Niech idzie się jebać.

Nieustanne pomniejszanie archiwów, wypuszczanie myszy, by poszatkowały, zniszczyły zbiory, zgryzły zawartość teczek — tylko to się liczy. Redefiniowanie się, tyleż celowe, co mimowolne i dokonywane na siłę.

Rozbijanie schematów, a potem — mozolne — sklejanie ich, na odwrót, na odwyrtkę, tyłem do przodu, z nogami na szyi i dłońmi wyrastającymi z karku. Nurkowanie we własnym płynie mózgowo-rdzeniowym. Tonięcie.

Mam wrażenie, że zawisłem pomiędzy dwiema możliwościami (obie równie do dupy): zostaniem ascetą, może, kuźwa, nawet biczownikiem, a pójściem w tango tang, ultramelanż, sczeźnięciem na ławce z flaszką denaturatu w zgrabiałych łapach (więc, de facto — również asceza, tyle, że à rebours, bardziej męska i, co tu dużo ukrywać — zajebistsza).

Jestem dysonancjuszem, doklejam rogi aniołkom, układam modlitwy w esperanto, choć nim nie władam, nie znam ani jednego słowa w tym papierowym języku.

Na dziesięciozłotowych banknotach zapisuję wierszyki, rymowanki, hymnięta ku czci kogokolwiek. Płacę w sklepie, wymieniam je na alkohol. Ukryta i rozpaczliwa forma sprzedaży niechcianej i nikomu niepotrzebnej poezji.

Niech pełznie w świat na brzuchu. I syczy na merkantylnych buraków, hordy troglodyckich jełopów w śliskich garniturach z rybiej łuski, na obłych, dwulicowych ludzi.

Niech sprawia, że pozrastają się rozdwojone języki tych w czerni, z wyliniałymi koloratkami. Rymuję bunt.

 

…popękane domisko. Sadza w piecu i rdza pokrywająca nieukradzione jeszcze przez złomiarzy, żelbetowe zbrojenia, legary, filary tej, od dawna zamieszkiwanej jedynie przez szczury i lumpów takich jak ja, rudery.

Puszki, śmieci, jeszcze więcej złomu. Posążki siakieś, figurzyny wielkości człowieka, podtrzymujące powietrze (!!) kariatydy z odbitymi głowami. Przytulisko dla zarobaczywionego psa, którym — nie ukrywam — się stałem. Rudermelina zapadająca się razem ze mną pod powierzchnię miasta, czasu.

Miewam przebłyski świadomości, w miarę klarowne myśli, to znowu całe dnie leżę-gniję w porwanych gąbkach przeszczanej z pięć razy na wylot (nie przeze mnie!) wersalki.

Przydarzają się maleńkie szczęścia: trafienie „jedynki” w totolotka (codziennie chodzę do spożywczaka na Bratkowskiej, podtykam pod kinol czytnika ten sam, nigdy nie puszczony, sfatygowany kupon), brak porannego kaca, gdy wlany płyn okazał się dla człowieka łaskawy, postanowił, że nie będzie go torturować.

Chwile - lepkie liście, kleszcze wkłuwające się pod dekiel.

Noce pod obdartym z farby niebem, dzikie, spędzane w parku noce z wódki, taniej kiełbasy, gwiazd i kiepów.

Dni. Taak, dni… Obijanie się o latarnie zdające się być wypełnione i świecące płynnym mięsem, tak — świecące również za dnia; przewrotki na gębę, powiększanie kolekcji sińców, zadrapań, wlewanie sobie do gardła butelkowanego potu. rosy, zlizywanie zielonej rzęsy zasnuwającej wodę w fontannie.

Z chodnika w morze asfaltu - plusk! — aż chlapie ci w butach. I dryfujesz obezwładniony przez samego siebie.

Podnosisz się, mozolnie, bez agresji, ale zgrzytając zębami z wkurwienia, zrywasz niewidzialny kaftan bezpieczeństwa. Odzyskujesz się, wystawiasz głowę spomiędzy płyt chodnikowych.

Następnie — linią przerywaną — do pracy. Zbierać puszki po piwie, pepsi i wodzie święconej, ogołacać post-dom z czegokolwiek, co dałoby się spieniężyć.

Lub iść do kościoła — objadać księży z hostii.

W ostateczności — położyć się pod drzewem, przeczekać torsjogenne zawirowania. Byleby tylko nie zgarnęli, policpsiarze, albo strażnicy miejscy.

Świat jest wielką wytrzeźwiałką, pozytywką, w której zamiast

karmelkowej melodyjki rozbrzmiewa bełkot polityków, odgłosy rzygania i huk wystrzałów.

 

Ech… dobrowolnie zostałem robakiem w zatęchłym kącie miasta, porwałem dokumenty. A może je zjadłem? Wynarodowiłem się, odczłowieczyłem, wyludniłem wewnętrznie. Nie mam tożsamości, bo i po co mi ona. Skrajnie źle pojmowana wolność, destruktywne hippiesiarstwo. Peace, love, and najtańsze szlugi.

Kłębi się wszystko naokoło, motłoch, niczym ten z fresków w Kaplicy Sykstyńskiej, buzuje, drży — a ja leżę do góry pępkiem w opuszczonej chacie, obrastam pokrzywami i — chyba — dobrze mi z tym.

Gra, gra, dekompozytywka, wysypują się z niej brzdąkliwe nuciska. Uderzają, niczym grad, w resztki dachu. Strzelają mnie po mordzie.

 

***

 

Pewnego dnia, gdy akurat byłem ciężko zajęty rozbieraniem wytaszczonego z fajansu, całkiem sporego prostownika (uzwojenie! tyle miedzi! tyle Raju, Edenu, chlania, gdy się ją sprzeda w skupie!) przyszedł Złoty Chłopiec.

Tak bezceremonialnie zjawił się na melinie, z wyglądu kilkuletni gównobrzdąc, w którym nie umiem sprecyzować, ale było coś złotego.

Oczy, włosy, siakiś ogólny, bijący od całej postaci blask, dobroć? Gdzie tam!

Bezprizorne, zdemoralizowane dziecko, najpewniej — uciekinier z poprawczaka, ubrany nie markowo, w zasadzie — w znoszone szmaty. A jednak — emanujący trudną do zdefiniowania poświatą. Energią. Zabity w dzieciństwie święty, co zlazł z ikony, przebrał się w złachane łachy i przylazł pomelanżować, bo znudziło mu się dyndanie w cerkwi pomiędzy ramami, wysłuchiwanie jękotliwych "Hospodi pomiłuj"? Może.

 

Nie dygotał, w przeciwieństwie do mnie, z zimna (pogoda tego dnia była pod wyjątkowo zdechłym Azorem), nie bał się mnie, choć byłem przecież zarośniętym, brudnym lumpem, miałem złe spojrzenie, połamane noże w oczach (jak Bazyliszek zamieniałem wszystko w kamień. Następnie jadłem kamienie, lub rzucałem nimi w gniazda ptaków.

Najśmieszniej — zza węgła — w brzydkie kobiety. W ich łby, niczym puste, suche stągwie. W ich piersi — czerstwe i jednocześnie gnijące chleby.

Kurczę, czasami myślę, że chciałoby się zbawić świat od takich paskud. Je same — od ich szpetoty. Wygonić z nich pluskwy, wizualne wszy, zedrzeć kamulcem, zeskrobać lukier tanich kosmetyków, wszelkie maziochy, które i tak gówno dają, bo jak ktoś się urodził orangutanicą, to — choćby się na śmierć zasmalcował kremiskami micelarnymi, zabotoksował na amen — modeleczką nie zdechnie.

Ich imiona trzeba napisać parafiną na szybie. Roztrzaskać ją, wręcz rytualnie.

Niech ktoś odprawi egzorcyzmy nad szpetnymi kobietami; na ryj — prastarą maskę szamańską, jeśli nie ma — od biedy może być spawalnicza, w gardło — zaklęcia. I okrążać, tańczyć, tańczyć, do utraty tchu, aż wszystkie wypięknieją, z manacic staną się śliczniusie, jak Iza Krzan.

Albo, w ostateczności, gdy wszelkie modły nie pomogą — niech ktoś uszyje każdą babojażycę z gałganów. Potem — szpilką-mizerykordią — w szmaciane serducho. I będzie po sprawie, świat, społeczeństwo, ludzkość pozbędzie się czyraka. Trądu. Amputuje zgangreniałą tkankę).

 

Złoty usiadł na podłodze, obok sterty pustych butelek. Zapalił peta. Czereśniowego, całego w szmince. Gapi się, ćmi niedopałek, którego niedojarała jakaś tapeciara. Dym wije się, strąca z zagrzybionego sufitu liszaje farby.

Rozbijam, rozkręcam machinerię. Mam ochotę na tyle rzeczy naraz!

Na kartce, byle jakiej, może być zatłuszczona, albo wymazana czymś lepkim i brązowym, powinienem czarnym markerem napisać „GG Allin”. Albo „Satan Panonski”.

Przyszpilić szpilą, przypineskować sobie do ubrania. Jako wzór. Czego? Odklejeństwa, szalonego świrostwa. I nosić na sobie tę specyficzną plakietkę, niemal tabliczkę pamiątkowej, ku czci gównotworstwa, lumpensztuki, dzieła tak śmierdzącego, że przyjeżdżaliby je podziwiać koprofile z całego świata.

Nie dać się pochłonąć, skonwenansić. Niewbijalność w garnitur, wolność ponad blachą, ponad dachami przedszkoli i krematoriów!

Seks, drugs and bułgarskie techno!

Studiować prytoznastwo! Pisać o czarnych, bezpańskich psach, o iskrach i drgawkach, lepić pamiętnik autodestruktora. Nocą — biec w blask, przed siebie. Na złamanie kolan, rzepek, karku, kostek! Biec, deptać dresiarzy, którzy staną mi na drodze!

Muszę pić więcej wódki, dla zdrowia, śpiewać wulgarne piosenki, tańczyć w duchu, wywijać obertasy!

Modlitwy? Oczywiście, rano, wieczór, w dzień i w nocy, klepać paciory do zmyślonego czorta. Płakać tylko, gdy nikt nie widzi.

Nie myśleć o przyszłości, bo tej przecież nie ma.

Zaraz nastanie głębsze, bardziej destrukcyjne zimno, wewnętrzny mróz, pieprznie mnie alko-padaka, eksplodują chodniki, ze starych kamienic popłynie ślina zmurszałych bab, które klepać będą proteziskami słowa potępienia. Bo taki młody był, życia miał tyle przed sobą, a zapił się, skończył na własne życzenie, duryło.

Bo przyjdą z bronią, albo ze sznurem. Zastrzelą lub każą się powiesić. Albo, co gorsza, słuchać partyjnego pierdolenia, czytać prawicówki-gadzinówki.

Kto? TE ZŁE. Nie wiem, jak się nazywają, karaluszary, do jakiej sekty należą. Scjentolożyce? Może wyznawczynie feng- shui z biało-czarnymi tęczówkami jing- jang., wredne szuje.

Są jakieś, czają się, potwornice.

Będzie źle, tragicznie, wiem to.

Nie dożyć, oby nie dożyć.

Złoty Chłopiec ciągle milczy. Nie chce brać udziału w gorączkowej gonitwie moich myśli. Jeszcze by się spocił, zasapał, nieborak.

— ...a ty co tak... — znowu próbuję nawiązać łączność. Cisza.

— Pomógłbyś, kurwa. Potrzymaj...

Zero reakcji.

 

***

 

Swego czasu, podczas eksploracji menelskich, złomoposzukiwania, w jednej z opuszczonych ruder znalazłem trumnę. Jakby nigdy nic stała na środku będącego niegdyś pokojem, śmietnika.

Chlew totalny, fekaliatorium, paskudztwa po kolana, flachy, flaszencje, syf, kiła, czyraki — no i ona: stara królowa, cała w srebrnych ornamentach. Wyglądała tak... gotycko, majestatycznie, jakby była wyjęta z klipu Sopor Aeternus. Zakurzona, dostojna łódź w zaświaty.

Pewnie jakiś dziadek (lub babcia) kupił sobie „na śmierć” trumienkę, ale zanim umarł była na tyle stara i niemodna, odbiegająca designem od obecnie obowiązujących standardów, że rodzina zadecydowała się pochować go (ją) w innej, w nowszym, bardziej trendy modelu.

Cholera, innego wytłumaczenia nie widzę.

Była ciężka, dwukrotnie próbowałem ją otworzyć. Nie dałem rady. E-ep, e-ep — i nic, wieko ani drgnęło.

Wiem, sporo w tym winy mojej, delikatnie rzecz ujmując fatalnej formy, taki tryb życia odbiera siły, wykańcza, ale nie w tym, kuźwa, rzecz.

Po co ktoś miałby zabijać gwoździami nieużywaną, zapomnianą trumnę?

Sataniści przynieśli kogoś wykopanego z cmentarza? Nekrofil? No bez przesady.

Została tam, w drewnianym, krytym dachówką pseudogrobie. I pewnie, o ile nie zwąchali jej kindergotyccy gówniarze, albo wandale — nadal tam tkwi. Pusta?

Opowiedziałem, nie ubarwiając ani o jotę, historię cudownego-cudacznego znaleziska, Złotemu Chłopcu (bo i komu innemu miałbym, tu, w śmierdzącej dziczy?).

Spojrzał z ukosa, z drwiną i politowaniem. Ewidentnie nie uwierzył, wziął to za deliryczne rojenia mitomana.

Wkurwiłem się, ale i zaciąłem w sobie, uniosłem honorem i nie próbowałem przekonać, że mówię prawdę, jest tam, srebrny galeon, wiecznotrwałe trumnisko.

— Skąd uciekłeś, z bidula? Od starych? Weź stąd spieprzaj, mały, zaraz psy się przywloką. Już cię szukają, na pewno. Cały, kurwa, komisariat.

— Coś ty. Przecież teraz wakacje.

— E… ej. Pieprzysz. Jesień, chyba październik… — marszczę brwi. No i straciło się rachubę czasu na wiecznym melanżu, a pogoda zrobiła się ostatnio jakaś taka angielska, szaruga za szarugą, nie idzie poznać, czy dzień, czy noc, odróżnić wiosny od jesie… Rozmawiamy chwilkę.

Szczwany, skurwielek, lawiruje, skacze z tematu na temat. Nie chce się przyznać, skąd spieprzył. W ogóle — zero informacji o sobie, nawet imienia nie chce podać.

— Weź skocz po wino. O, masz — dwa... pięć... dwadzieścia... Romańczukowa ci sprzeda. Każdemu sprzedaje. — poprosiłem dość szorstko.

Przyniósł "Lucildę” za cztery złote, dwulitrowe bagienko w pękatej butli, zajzajerzybnę winopodobną tylko dla wytrwałych. Wyższy level jabolstwa, pryci odpowiednik denaturatu.

Rozlałem smrodziwo. Czerwona ciecz wypełzła ze skorupy. Stuknęliśmy sie szklankami.

— No, to… oby nie gorzej… — wzniosłem głupi i prostacki toast-nie toast.

Głyt, głyt.

Cherlawe anioły i fraktale zawirowały w skostniałym powietrzu. Obaj byliśmy diabelnie głodni, dlatego tak szybko nas wzięło. Szybciej, niż się spodziewaliśmy zaczęła ogarniać ciemność. Szklanice chyba dostały nóg i — złośliwe czorty — wyrwały nam się z dłoni, poszły w siną — pardon — czarną dal. Po omacku wygrzebałem kubek w stokrotki, ten nadszczerbiony.

Zdrowie, oby nam się!

Piliśmy z demonami o liściach zamiast oczu, z zapomnianymi poetami z Gruzji, czy Azerbejdżanu. Dosiadały się widziadła, złaziły na krzywy ryj.

Młody nucił „Love Will Tear Us Apart”, raz za razem. Strużka śliny ciekła z ust martwego Iana Curtisa.

Wreszcie — wybiła północ. U mnie, w krwiobiegu. Przeżarty przez mech, zmurszały zegar słukał: raz …dwa… dwanaście ciężkich uderzeń. Łup, łup, prosto w nasze uszy i żebra, w nerwy, pomiędzy zębami. Nastawała godzina duchów, gdy my od parunastu minut siedzieliśmy z duchami. Zakumplowani, mówiący sobie po imieniu. Butelka dawno straciła kształt, zlała się z czernidłem-ciemnidłem.

Gówniarz co jakiś czas wstawał i rozpoczynał apiat' to samo, zniżając głos do oporu, dodnił: "Łen rutin bajts hard, end ambyszyns ar loł...".

 

***

Wiem, że tak trochę nie za fajnie, niepedagogicznie jest chlać z niepełnoletnim smarkiem, ale co ja mu jestem — starszy brat? W dodatku — sam chciał.

Niezły maczała, pił równo ze mną, jak stary. Co z takiego wy... co już wyrosło.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania