Poprzednie częściKneph (cz. I).

Kneph (cz. II)

***

 

Gdy nadlazł świt nie było już Złotego. Siedziałem sam pośrodku syfu. Cisza przerywana eklspozyjkami kropli.

 

O dziurawy dach, bezlitośnie, zapamiętale, by podrażnić do reszty, wywołać w człowieku mdłości, odruch wymiotny, sprowokować torsje. Deszcz-sadysta.

 

Mdłości się nasilają, w głowie — kołowrót. E, trzeba się wziąć w garść. Wstać, Odżyć. Ożyć.

— "Ni chuja” - odparło COŚ spomiędzy śmieci, jakiś wytworzony przez kaca głos.

Rozejrzałem się. Nikogo wokół. Dziurzyska w ścianach, suficie, podłodze. Dziurzyska we mnie, rozpadliny mózgowe.

Do gardła wlała się — heh, tfu — ślina rozkładającej się Lucildy, etylko-demonicy. Kwas, kisłość. Zakiszenie. Zakwaszenie.

Powlokłem się zagrzybionymi uliczkami, by rozchodzić aldehydziwo pieprzone, octowe. Pomięta kostka brukowa kołysała się. Istny betonowy sztorm.

Zaraz zjawi się choroba morska.

...lezie, półżywy degenerol, przez średnio wesołe miasteczko. Pośrodku, wrośnięta w moją głowę, wiruje rozchybotana, źle naoliwiona karuzela. Skrzypi, dudni, trzęsie się, faluje. Bełkocze.

Wsiadać mogą jedynie trędowaci, upiory i topielice. W strojach wieczorowych nie przyjmujemy.

I jazda! Bić batem martwe, szczerzące się konie, razem z nimi kiwać pyskami! Krzyczeć: „niech żyje etylistyka stosowana!”. W końcu przez nią wyrosłem z domu, z czystości, pościeli. To przez nią wszystko zwariowało, jest jak tłuste baby porośnięte kaktusami; komisarz Maigret przechodzi kryzys osobowości, załamanie nerwowe i rozważa zmianę płci, tupolewy spadają jeden po drugim, kardynałowie chodzą w stahlhelmach, a rockmani pozakładali komże, rozpierducha się dzieje okrutna, gruzełkowiny się tworzą na każdej rzeczy, której dotknę…

Podnoszę głowę.

— Ej! Halo! Bóg już istnieje? Ty tam, panie kochany! Weź mnie wydrukuj, błotem, beżowo na białym, pleśnią, na liściach i skórach umierających na raka, na okładkach Kloranu i gejowskich świerszczyków. No weź, zrób coś ze mną coś! — wrzeszczy mi się jakoś tak cholernie patetycznie do półistniejacego stwórcy.

....Aghhha... aghhaa... aghha... — odkrakują wrony.

Mżawka zmienia się w ulewę, moknę do suchej nitki. Zbite psisko kuli się pod pochylonym drzewem. Próchnica — w nim, we mnie.

Dogorywam pod dębem Bartusiem, pięćsetletnim gówniarzem. To istny słup totemowy. Więdnące liście, pomarszczona kora. Modlitwy trup oklejony ogłoszonkami.

Zaproszenia na parafialny rajd rowerowy, dwie zardzewiałe powieszone przez szczeniaki kłódki, dyndają smętnie z gałęzi.

Chcę pić soki, wgryźć się w drzewo, chłeptać.

A potem uciec w kamienie, bruk, w asfalt. Dać się przejechać. Wreszcie (!!) wyrosnąć z nieba, religijnych strachów.

Wyjmuję z kieszeni tandetne pióro na naboje. Strzelam po skórze hieroglifami.

Dalej, do serca, przez czarną polską jesień (bo oszukał mnie, złoty gówniarz, jednak mamy jesień!). Piszę pamiętnik na wyliniałej sierści bezpańskiego kundla.

Kolejny tekst, nieczytelne slogany, w siebie, nanizać na żyły. Osuwam się na ziemię, tracę przytomność.

Gdzieś tam, w zamkniętym na ołowianą sztabę światku, we śnie, do którego pragnę uciec, zetlała pętla. Urwał się mój trup. Spadłem jak zgniłe, choć nie całkiem dojrzałe jabłko.

Zbyt cicho uderzyłem o ziemię. Nie zbudzili się szarzy, tekturowi ludzie, nadal śpią okryci, tekturowymi pierzynami, w łapkach trzymają różańce, mamroczą koronki.

Od wielkiego dzwonu — najczęściej przez sen — zdarza im się wypić jedno rozwodnione piwo. Rzucają wieprzowinę przed perły.

Leżę na dnie snu-krateru, wydłubuję piasek spomiędzy zębów.

Przez parę chwil, tak jak i we śnie, jestem martwy. Tracę wspomnienia, w zasadzie ostatnie, co pamiętam, to wczorajsza, tragiczna śmierć.

Kubka w stokrotki. Glinianozielonego, upstrzonego jasnymi cętkami. Tak jak ja był zbyt blisko krawędzi. Nie przetrwał gwałtownego spotkania twardą podłogą, biedak. Wypadł mi z łapy i — jeb! — poszedł w skorupy, nieszczęśnik obsypany wybroczynami. Stokrotkom odkruszyły się płatki.

...pewność, że jest się tylko skorupą. Nie do sklejenia.

 

***

 

Ocknięcie się. Refleksy, słoneczne sprężynki rażące w ślepia.

Oplotło mnie dzikie wino. Pod skórą ciągle buzuje rektyfikowana krew (osiemdziesiąt procent wiśni, reszta — również — pomyje).

Gorączka na dokładkę. Przeziębiłem się.

Park, w którym leżę puchnie, wzbiera. To wielka beczka trotylu, płonący reaktor atomowy z pieprzonym, żartym całymi hektolitrami przez szczeniaków, toksycznym Monte, słodkim aż do zemdlenia.

Wysoko — chmurki w kształcie żelkowych misiów, wokół — ludzie o konsystencji kefiru. Buzuje to słodkie szajstwo z zalegających w koszach papierków po batonikach, cukierkach. Mam w sobie liczniki Geigera i czuję, że wariują. Powinienem chlać jodynę, by uchronić przed poparzeniem tarczycy.

— Stary, żesz kurwa, do piooonu. Nie gnijemy, e-ep! nie można gnićććć… — mruczę pod nosem dźwigając własny zezwłok. Idę. Ociekam. Schnę.

Fakt, przedawkowało mi się i to ostro, napiłem się czarnego prądu z butelki lejdejskiej i odbija mi się piorunami.

Za nędzne trzy złote kupuję chipsy o smaku prażonego borsuka z cebulką. Albo kebabu z krokodyla. Serio: tak osobliwie, by nie rzec:" pojebańczo smakują. Gówniczadełka serowe, nawet nie chrupkie.

Papierosy rozmokły w kieszeni, stały się wodnistą breją. Peszek.

Na przystanku znajduję świeżutkiego peta. Malboraska.

Niezawodna zielona zapalniczka z Miss Hustlera 2002. Błysk, kilka głębokich oddechów. Zaciąganie się dymem. Smarkam w mankiet.

Ulica bulgocze, samochody pokrywają się patyną.

 

Ludziom rosną pióra. Machają rękami, podskakują na chodnikach, jednak coś nie daje się wzbić, trzyma w niewidzialnych mackach. Kleszczach. Każe pozostać przy ziemi.

Na niebie — gruzowisko, metropolia po wielodniowym bombardowaniu. Nie ocalał nawet jedna nieuszkodzona chmura.

W pohekatombicznym Raju są już tylko narkoleptycy, bilboardy i opuszczone sex shopy.

I jeszcze kilka starych dewotek o zaropiałych oczach, ustach, tudzież innych miejscach na ciele.

Tfu, schlane powietrze bredzi coś do ucha.

 

Dwoje szczeniaków obok mnie. Czekają na autobus. Small talk, co tam u Darka, cholera, znowu bania z fizy, w piątek chyba nie będę mógł.

I wtedy dostrzegam ją, tak cholernie blisko. Idzie zamyślona, dosłownie grzebie w komórce. Pac, pac, przesuwa dość agresywnie palcami po plastikowej tafli. Tafelce.

Jej świat skurczył się do rozmiarów małego ekranu. Mikrokosmos o dwóch wymiarach: tym z układów scalonych i tym z kostki brukowej.

Panienka pożarta przez wirtual. Z połykiem.

...a we mnie przyciąganie, setka magnesów, potwory wystawiające czułki i wysuwające głowy z pancerzy.

Aż fiut mi zaczyna drżeć na sam jej widok, cholera — od jak dawna nie byłem z kobietą...?!

Ma długie blond włosy, usta — soczyste, jakby ulepione z karminowego kisielu, tak — usta z galaretki kupionej na promocji w Tesco, tandetne, krzykliwe i kosztujące niecałe dwa złote, półotwarte wary obciągary (ktoś jeszcze tak mówi?).

Do tego — wyłupiaste oczy. Przypomina zdychającego konia.

Wysoka i chuda, przesączona feromonami (aż kapią!) płaska jak ten jej telefon szkapica, szkielet w koszulce Misfits. Tak brzydka, że aż piękna (wiem — to dość oklepany zwrot, ale do niej, kuźwa, pasuje jak ulał).

Już ją kiedyś widziałem, na koncercie, tak — na dniach naszego miasta; wstęp był darmowy, ludzi od groma. Za skurwysyna nie mogę sobie przypomnieć, kto wtedy grał, chyba jacyś folk- pagan- discopolowcy; któż by inny, na takie spędy — bez przesady, nie zaprasza się ambitniejszych wykonawców.

Dziki tłum, muzyczna bryndza i ona, stojąca pod sceną, moja kochana, nieznajoma maszkara.

Gdyby nie ta twarz, mogłaby być modelką. Zresztą — kto ją tam wie, może już jest, teraz panuje moda na demode, na brzydotę i takie paszczury robią w modelingu, że szok, zgroza, cyrk.

— …a ten stary zjeb myślał, że mówi się „GrajMi”, a nie „Grammy” — jeden z uczniaków pokłada się ze śmiechu. Ledwie to słyszę.

Całe to koślawe miasto, włącznie z krytą eternitem budą, pod którą stoję, unosi się na chwilkę w powietrzu, po czym spada z hukiem.

Wiertła dentystyczne pustoszą moją spuchniętą głowę, tarmoszą ją odśrodkowe szarpaki.

Budzi się w — nawet tak przepitym — człowieku instynkt łowcy. Zwierzę i myśliwy w jednym.

Dopaść ją, mieć, nie wypuścić! Z klatki, z siebie, ze skorupy. Owinąć kokonem, pocałować w czoło na dobranoc. Wziąć na przeczekanie, potem — próbować udomowić.

Początkowo — wiadomo — będzie wierzgać i gryźć. Nie zważać na to, absolutnie nie dać się ponieść emocjom, sprowokować. Podejść spokojnie, założyć kaganiec, obrożę. Z czasem — poluzować więzy. Lub nie. Trzymać w zamknięciu, aż spokornieje. Nie ufać, obserwować.

Jeśli przestanie się rzucać — można wypuścić, zacząć udawać rodzinę. Zostać dwojgiem straceńców pod wspólnym, dziurawym dachem; karmić się szalejem i światłem księżyca z bezchmurnego sufitu, liczyć gwiazdy migoczące między krokwiami.

A jeśli nie będzie chciała bawić się w romantyzm, znarowi się, oporniaczka — ukraść rower i wywieźć do lasu, niewdzięcznicę. Albo porzucić w bezludnej krainie za horyzontem.

Ale teraz — gnać, dopędzić, pierdolnąć przed nią na kolana, spieczonym jęzorem wymamrotać truizmy, że nie znam cię, ale już cię kocham, ty — albo nikt, ty — albo spalę ten kraj, kurwa, miasto, świat, Eurazję, prezydenta zabiję, premiera, cały rząd, poderżnę gardło każdemu, kto stanie nam na drodze.

Tak, drzeć się, że jestem świr, tupolew, co spierdala się w dół lotem koszącym, czub, ale twój; ty — albo pęd, na oślep, na złamanie karku, kręgosłupa, albo kanister benzyny, zwęglenie; chcesz — to zaraz zrobię to, co ten kolo, który protestował przeciw rządom PiS i się zjarał! Albo będzie ze mnie taki mały Rysio Siwiec. Wiersz chcesz? Dobra, rymowankę ci zaraz ułożę i zadedykuję, sorry, że chujową, jak wszystko, co tworzone na poczekaniu, że dedykować komuś taki szajs, to jakby dedykować nowotwór, albo dawać pudełko wszy w prezencie, chcesz? Wiersz będzie, Beznazwan. Beztytulan. „Kołysanka dla niezna…”.

"Erotyk dla nieznajomej". Świński, szczery, prosty, nieskomplikowany, jak mój fiut. Tak samo długi.

Tak! Wykrzyczeć to, mając kompletnie w dupie, iż wyśmiałaby, potraktowała z pogardą, wyższością, może z lekkim strachem — bo nie wiadomo, co takiemu świrowi może odpierdolić, jeszcze rzuci się z łapami, albo z...

Że uznałaby za wariata, w najlepszym razie — za przygłupa, upośledzonego oszołoma, oczywiście — naćpanego po uszy, za kmiota na tęgiej fazie, jełopa podobnego do tych z „Chłopaków do wzięcia”, za knura, buraka, nieogara.

A chuj tam. Wszystko na jedną kartę, dla niej. Niech gardzi.

Dopalam kiepa, otrząsam się z zamyślenia.

Poszła, nie ma. Utonęła we wszechobecnym błocie, albo zżarł ją ten przeklęty telefon. Węszyć, odnaleźć po zapachu, zanim mi nie rozerwało...!

Choroba jasna, całkiem człowiekowi odbija z niewyżycia. Blue balls syndrome, ból promieniujący od jaj aż w podbrzusze. Szaleją, tańczą pogo, pieprzone plemniki.

Kluczę popękanymi uliczkami bez nadziei, że uda mi się spotkać tę pierwszą lepszą, zwyczajną, w dodatku — nieładną dziewczynę, na punkcie której mi właśnie odbiło. W zapadającej się łepetynie dogasa paliwo jądrowe.

Gorączka odpuszcza, wyślizguję się z pazurzastych łapsk bestii i ląduję na plecach. Leżę tak parę minut, rozwadniam się, zapadam na oligospermię. Zamiast nasienia mój organizm produkuje mineralkę, słoną i paskudną, jak się domyślam.

Zniknęło, kobylisko moje bezimienne, rozwiało się pośród spalin i mgieł — jak rzekłby jakiś normalniejszy poeta.

Do cholery, trzeba jej nadać jakieś imię. Ksywę. Wtedy będzie bliższa, żywsza, niejako — lepiej widzialna, wyraźniejsza.

Może... Vincentia, inkarnacja Vincenta Schiavellego (był taki aktor, miał równie pociągłą, końską mordę, co ona!).

Dobra, postanowione, Vincentia — koniec i kropka, deal.

Może się jeszcze znajdzie, spotkam ją w parku, albo prosektorium, zapiję się, albo zamarznę, ona — zginie przez gapiostwo, wejdzie, zapatrzona w smartfonik, na czerwonym świetle na jezdnię, ktoś nie wyhamuje — i będziemy mieli randkę post mortem, leżąc na sąsiednich stołach sekcyjnych. I — ukradkiem, kątem oka — zobaczę jej wnętrze, poznam najgłębiej, jak to możliwe.

...trzeźwienie jest nieprzyjemne, upadla, kazi i — jak wspominałem — powoduje rozwodnienie ogólnoustrojowe. Jak tak dłużej poleżę — utopię się w sobie.

Nie ma durnych, wracam do rudery. Domokoczowiska. Na śmietnik.

 

Złoty Chłopiec siedzi na schodach, pije Szlacheckie supermocne, z puszki.

— Gdzieś ty się, kurwa, podziewał? Co — do szkoły wróciłeś? Dobra, sorry, nieważne. Daj łyka. Coś truję… Właź do środka, co tak — na widoku… Jeszcze ktoś podpierdoli, pały przyjadą, że dzieciątko, kuźwa, boże — na melinie, pedofil porwał i przetrzymuje; właź, no!

 

Uff. Lekarstwo na wszystkie dolegliwości, piwnaceum! Browarpiryna podszyta spirytusem. O ileż, kurczę, lepsza, niż Alka seltzer. Tego mi było trzeba przez cały błotnisty dzień.

Zaraz wracają siły, jasność umysłu, pod kopułą włącza się żarówa.

Z kasą — trochę bryndza, ale młody mówi, że spoko, on ma; zapieprzył portfel jednemu neptykowi, co o szóstej rano próbował dowlec się do domu, a może na postój taksówek, ale był jeszcze na tyle zaprawiony, że mu „nie szło iść”. Wywinął orła białego, narodowego, zarył nosem w chodnik i leżał, pan krawaciarz, w nakrochmalonej koszuli, a że okazja czyni złodzieja…

Potem — gadamy o nowej wojnie. Niby nie jestem na bieżąco z mediami, nie śledzę Tefałenów, czy Tefałpe Info, ale coś tam się słyszało.

Stany Irackie zaatakowały Księstwo Watykańskie. Poszło o złamanie Trójkordatu.

W Nadfakcie już któryś dzień z rzędu, na pierwszych stronach, straszą Czwartą Wojną Światową. Pierdolenie o Szopenie. I o Bachu na dokładkę.

A nawet, jeśli dotrze, dopełznie do nas ten rozlany jad — jakoś mnie to nie obchodzi. Zobojętniałem na tak proste, miałkie, maluśkie i doczesne sprawy, na dobrą sprawę — już dawno zdechłem.

Snuję się, przygarbiony, bez celu, zarastam szczeciną, bluszczem, udaję własny cień.

W witrynach sklepowych odbija się pleśń w gumowej masce zombie, trup wypełzły z niskobudżetowego horroru.

Moje życie to od dawna „Wódofrenia” w reżyserii pacjenta izby wytrzeźwień, najgorszy amatorski pornos świata połączony z operą — nie mydlaną, ale mydlinową (Brooke zalicza ciąg alkoholowy i budzi się w łóżku Pawła Lubicza).

Mogą wpaść, sałdaty, zastrzelić mnie choćby jutro, z ciała zrobić budyń, macę, lub rozmydlić, zmienić w szampon dla psów. Tym samym — upożytecznić. Mogę iść na narządy dla rannych żołnierzy wrogiej armii, albo na eksponaty, zostać pokrojony w plasterki. Nie myślę, więc mnie nie ma, zdechłem, a więc piję. I ciul tam. Twoje zdrowie. Wjadą czołgami? No to wychodzę z mordą, drę się: „Strieliajtie”: , tylko po rusku umiem i po angielsku, „shoot me — now!”, cholera — jak to będzie po arabsku — pojęcia nie mam… Może będzie się szło dogadać na migi, o — przystawię sobie dwa palce do skroni i powiem: „Bang — bang” — cwaniakuję durnawo.

— Kurzyńskiego mają ekshumować. Identyfikację podobno przeprowadzali ruscy, najebani durnie, kobiety od mężczyzny nie umieli odróżnić, ręki od nogi, no i został pochowany z połową bebechów jakiegoś ministra, czy zielonoświątkowego prałata. Teraz wiesz, w Polsce zonk: szukają i się doszukać nie mogą, nasi. Nie ma, wcięło — i tak im wychodzi, że trudno, nic nie poradzisz — muszą być tam, w nim… no bo gdzie… obce kichy… Głupia sprawa… — mówi Złoty.

— Rzygać się chce. Toż to już jego chyba czwarta ekshumacja w tym roku. Daliby już z tym spokój. Było — minęło, nikomu ta, kuźwa, babranina życia nie wróci, a tylko potęguje, widzisz, traumę rodzin. Serca trzeba nie mieć,. żeby fundować takie rozdrapywanie ran… Ale nie, skąd! Lubią się w tym grzebać, sępy jebane! Nie odpuszczą, ścierwojady, rozkroją, diabli wiedzą który raz, wydłubią robaki z najgłębszych zakamarków tego, co już dawno przestało być ciałem. Porównają ich DNA z DNA innych robaków, dajmy na to kapelana prezydenckiego.

Puzzle z ludzi: tu ręka, tam korpus w generalskim mundurze. Corpus delicti z zaszytymi w środku kawałkami blachy, plastiku, dermy z siedzeń.

A spalić, spalić wszystkie trupy, publicznie, urządzić święto, narodową kremację. Prochy — wystrzelić w kosmos.

Ale, znając życie, sputnik z popiołami dziwnym trafem zboczyłby z kursu, nie poleciał w przestrzeń, zahaczył o jakieś drzewo, może o brzozę i runął na ziemię. Znaleźliby się świadkowie słyszący jakbogakocham strzały.

Oszołomstwo byłoby w swoim żywiole, woda na młyn: bredziliby, że prochy zdradzono o świcie. Sami są, kurna, na prochach. Śmierdzący muł zamiast mózgów. Tak: błoto w cyborium! „To był zamach, czelabińscy terroryści zestrzelili urnę! Pobiegli na miejsce katastrofy. Jeszcze żyła, więc dobili ją kolbami sowieckich karabinów, wdeptali prochy gumofilcami w niegościnną, nieludzką ziemię zauralską.

Wszystkiemu, rzecz jasna, przyglądał się car Wszechrusi, Gładimir Rutin.

Z cynicznym uśmieszkiem patrzył na powtórną kaźń naszej elity…

— Taaa... zawsze tak pierdolą. Polewaj. — Złoty wyciąga ze sfatygowanego plecaka półlitrówkę Stolicznej.

— ...jak dla mnie — mógłbym do takiej urn, relikwiarza — jak do nocnika... — znów zgrywam większego sukinsyna, niż jestem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania