Poprzednie częściKneph (cz. I).

Kneph (cz. X.)

X. CRIMINAL POGO

 

INNA WERSJA RZECZYWISTOŚCI

 

Znów połamałem, pokruszyłem pokój. Zmieniłem go w plus minus dwieście tysięcy ziaren. W pył, proszek do pieczenia zakalców.

Wszystko wzięło w łeb, rozwaliło się z hukiem. Myśli — cienki rzemyk. Nie wiem, ile dni tankowałem. Coś koło tygodnia.

Obrzydliwa, szaleńcza jazda rollercoasterem. Zgrzyt, przerdzewiałe serpentyny torów łamią się i wypadamy. Lot w dół. Mgnienie oka, zdążyliśmy jedynie otworzyć usta. Zbyt mało czasu, by krzyknąć z przerażenia.

Za chwilę zostanie z nas mokra plama.

 

Budzę się w przepoconej, cuchnącej wymiotami koszuli.

Nie jest źle, zważywszy, że poprzedni ciąg alkoholowy zakończył się pobytem w szpitalu.

Trzy promile, dachowanie. Stłuczenie mózgu. Adios prawo jazdy.

Miałeś chamie zielonego passata, ostał ci się jeno kac. I dziury w miejscu wybitych zębów.

„Grypa to nie choroba, KAC to choroba”, jak powtarzał mój sąsiad, Zbycho „Żelaz”.

W gardle mam racowisko, napisy "WÓDKA RZĄDZI", "PIJUSY-PANY" wydrapane przez etylokiboli.

Telefon dzwoni. Telefon wypluwa R.E.M. To ja in the corner. To ja in the spot, gdy rzucam mą religię.

Imitakl. A ten pener czego chce?

— Nnno co ttamm...- bulgoczę.

— Słuchaj, nie wiesz, kogo wczoraj dymałem?

— Że tsoo?

— No z kim seks uprawiałem. Film mi się urwał. Przed chwilą podczas szczania pod napletkiem znalazłem kawałeczek, ochłap taki, śluzowatego mięsa, coś jakby strzępek błony dziewiczej. Jeśli się wpieprzyłem w jakąś manianę z trzynasto-czternastolatką, to…

— Pewnie to z wyściółki jej macicy. Okres miała. Albo laska była świeżo po aborcji, czy poronieniu i wygrzebałeś kutasem niewydalony fragment łożyska, albo ciałka jej bachora. Możliwe też, że sprzedała ci jakiegoś syfa, albo żeś urwał jej kawałek psity, zaczepiłeś fiutem o jakiś kolczyk, szarpnąłeś — i poszło. W dziewice nie wierz, ostatnią szkopy zatłukły pod Grunwaldem. Podobno jedną widziano w trzydziestym ósmym w Rzeszowie, ale to plotki. Już yeti jest bardziej realne… Elwiry oczywiście nie liczę, prawie wszystkie jej imitakle są czyste. To insza inszość. Słuchaj… kiedy indziej pogadamy. Cześć.

 

Rozłączam się. Wiem, że to kretyńskie, tak gadać przez telefon z samym sobą ale co zrobić? On zadzwonił, nie ja do niego.

Zmieniam koszulę na świeżą. Nawet kawy nie mogę wypić, bo zamula żołądek, potęguje kaca. Na trzeźwo — bywa, ze i cztery dziennie się walnie, żeby mieć energię, a teraz… Kwas, kiszonka.

Po historii z psem obiecywałem sobie, że przestanę chlać. Ups, aj did yt egien.

Nie zasługuję nawet, by mieć motylicę wątrobową, czy tasiemca. A co dopiero psa.

Biedny Czakbery, skundlony dog niemiecki od jakiegoś czasu… zsychał się, zmieniał się w żywą mumię. Nie wiem, co mu było.

Łysiał, sierść wypadała mu kłako-puklami. Gwałtownie stracił na wadze.

W końcu zaczął wypluwać zielone, cuchnące kulki. Zbierałem je do słoika, sam nie wiem po co.

Zanim ruszyłem tłuste dupsko do weterynarza — było za późno.

Elvireen pojechała na coroczny zjazd imitakli województwa Warmińsko- płockiego. Pozostałe też gdzieś wcięło. Zostałem ze zdechłym psiskiem.

Akurat byłem w oku cyklonu.

Nic, nawet konieczność uporania się z zalegającym na schodach psim truchłem nie przerwie ciągu. Kompletne odgłowienie, odmóżdżenie: wypiłem 0.7 literka wódki i poszedłem kopać dół. Wyszedł mi krater, lej po uderzeniu atomowej flaszki.

Coraz bardziej pijany straciłem równowagę i wpadłem do niego.

Dziwne, ale ziemny korytarz, którym się przez chwilę czołgałem prowadził prosto do mojego pokoju.

Ni z gruchy, ni z pietruchy, w tym wynędzniałym, zeszkieleconym pomieszczeniu ( była to jakaś dziwna, nienazwana jeszcze odmiana: ogołocony z mebli, wegetatywny) …zaroiło się od… członków „Drużyny A”. Samych Misterów T naliczyłem trzydziestu siedmiu.

Zakrzyczeli mnie. Zagadali, zatupali. Zaśmiali. Coraz bardziej wrastałem w ponurą ścianę.

 

Obudziłem się na schodach w objęciach martwego psa.

Wtedy mój prywatny diabeł podsunął szaloną myśl: wywalić go gdzieś. Bo niedługo będzie źle: muchy, robaki, kilogramy smrodu.

Chwytam za tylne łapy. Ciągnę. Może lepiej będzie na barana? W końcu każdy nawalony człowiek baranieje.

Samochód — na szrocie, prawko — u policmajstrów. Muszę drałować na piechotę.

Zielone kulki staczające się po plecach na ziemię, wysypują z pyska.

Mógłby mi ktoś pomóc? Hej, jest tam jakiś cholerny Szymon Cyrenejczyk? Ja tu dźwigam ciężar nad ciężary...

Po przejściu stu stacji i nieskończonej liczbie upadków docieramy na miejsce. Sklepuś, sklepidełko, w zasadzie — drewniana szopa. Wiejski supermarket, zadupny Lidl.

Przy wejściu — dzieciarnia żre lody. Ledwie widzę, oczy zalewa mi pot.

I — jebudu!

...uff, ciężar spada z pleców. Krzyż zdjęty z mojego własnego krzyża.

— Proszę pani, proszę pani, a on wrzucił psa do kosza, psa do kooosza... — wrzeszczą szczyle.

Wyłazi, kiwając się na boki, Chwianinowa. Sprzedawczyni. W kuble leży, a właściwie półzwisa z niego biedny Czakbery. Z pyska wypadają mu zielone śnieguliczki. Z gęby tłustej baby — wyzwiska.

 

Że co ja robię, że przecież z czasem będzie cuchnąć, że zakaz podrzucania padliny w sklepie i jego obrębie, a tak w ogóle to jestem pijanica i chu złamany.

Nie jestem w stanie się kłócić, wracam do domu. Krówsko odwozi mi zwłoki, zostawia przy furtce.

 

Doszedłem do siebie, pochowałem psa. Przysięgałem sobie, że nie będę pić niczego, co zawiera zdradliwe C2H5OH. Niby nic się nie stało, nie obrzygałem nikogo, nie zabiłem, nie wdałem się w bójkę, czy nawet w pyskówkę. Jednak to kolejna ośmieszająca nitka. Wytrwale szyję czapkę błazna, kaftan z za długimi rękawami.

Przez takie szczeniackie, groteskowe historie staję się postrzegany jako żałosny czub.

 

Po zrobieniu siku wydłubuję ochłap, amonito-ukwiał, parzydełkowiec weneryczny.

Lepki kleszcz powodujący zakażenie kiłoboreliozą. Imitakl pewnie miał łagodniejszą odmianę.

Wrzucam syfa do muszli i spuszczam wodę. Szkoda, że w domu nie ma ani kropli alko, odkaziłbym mikrorankę po wyrwaniu pasożyta.

Od kogo mogłem to złapać? Elwira jest poza podejrzeniem. Andżelika — zawsze była zwariowana.

Wiecznie ku złu, na pokuszenie. Odwalać numery na wycieczkach. Biegać naćpana po dachu nowojorskiego Lemur Building, drzeć Koran na ulicy Hajaltenu, pojechać do Auschwitz, by uprawiać seks w komorze gazowej…

Przez nią byłem aresztowany. Nieobyczajny występek w miejscu publicznym i profanacja miejsca czci.

Imitaklu nigdy nie zgarną, nie skażą. Oficjalnie Elwira jest jedna i mieszka w Lublinie, a te wszystkie refleksy, szmery, kamyki płynące po niebie, pradawne stworzenia zagrzebujące się na tysiące lat w gwiezdnym mule, smutni mizantropi modlący się w jednoosobowych skalnych klasztorach… tego nie ma. Żadnej mistyki, rozszczepiania się, multipostaciowości.

Nikt nie pali stosów odurzających ziół, by nawiązać kontakt z istotami zamieszkującymi chmury. Jest pustynia, szarozielone bagno i dym.

Góra zardzewiałych beczek na grobach Atlantów. Przestano robić książki z masy kwiatowej. Udawaj, że w to wierzysz.

Znajdź Andżelikę — kryptocytat z zapomnianej piosenki, niedokończoną budowę centrum handlowego, gdzie zagnieździło się paru bezdomnych bardów.

Podrzyj zdjęcia. Każdy okruszek jest pąkiem innej jabłoni, kłakiem innej cukrowej chmury.

Martwota, bracie, jest tylko wierzchnią warstwą, płaszczem przeżartym przez setki pokoleń moli. Może kiedyś była potrzebna, nie wiem.

Teraz nieudolnie udaje samą siebie, dawny kształt. Warstwy są sacrum, w zasadzie do warstw, do świętej idei zmian należy się modlić.

Ale nie wiem, w jakim języku. Każdy jest skarlały, za ciasny.

Odkryj trzecią, głębszą formę Elwiry- blade, statyczne odbitki drzemiące w zapomnianej komodzie.

Tak małe, że nie wyrosła im jeszcze błona dziewicza. Tusz się kończył, zostały wydrukowane tylko do połowy.

Czwartej warstwie Elwiry ucięło obie nogi. Jej rodzina nigdy nie istniała (biedna sierotka).

Piąta i szósta warstwa to tylko ledwie widoczne twarze. Grymasy przerażenia. Dalej jest wyłącznie arktyczna biel.

 

Wychodzę do roboty. Szarówka. Podjeżdża zapchlony autobus, parch klekoczący dwukonnym dizlem. Współpasażerowie — osowiali, z wykresami na czołach.

Dewota: trzydzieści sześć modlitw tygodniowo. Ilość spowiedzi - 3.5 na każdy kilogram masy ciała.

Gwałciciel-pedofil: wyraźnie widać, iż zaledwie jeden procent jego ofiar stanowią dzieci powyżej dziesiątego roku życia.

 

Są i ogłoszenia na mordach: „Sprzedam lodówkę”, „Z połykiem sto pięćdziesiąt”, „Polonez Atu Plus, nie bity, 1.000 zł. Możliwa zamiana na sieczkarnię.”.

Nędzny dzień. Nie taki jak ten, gdy przypadkowo spotkałem Vincentię Wiśniewską, morderczynię córeczki. Oczywiście nie oryginalną, ta odsiaduje dożywocie. Imitakl podszyty był Elwirą.

...poznaję cię! Pomimo peruki i tego śmiesznego pieprzyka a'la Marilyn Monroe.

Te same skośnawe oczy, ta sama urocza buzia słodkiej, zimnej, wyuzdanej i zdolnej do wszystkiego bestii.

Żona tego ofermy Bartka, bohaterka afery, którą żył cały kraj. Przeklęta dzieciobójczyni, która z zimną krwią udusiła córeczkę, ukryła ciałko w ruinach, a potem udawała zrozpaczoną matkę, błagała porywaczy o zlitowanie się… aby oddali Madzię…

 

Cuchnące autobusisko przeobraża się w karetę. Cwał, opony gubią pozłacane podkowy. Drewniane pudło marki Autosan chwieje się na wybojach.

Pędzimy po kocich łbach, roztrzaskanych główkach małej Madzi, po kryształowych oczkach ryb.

W każdej sekundzie siedem odbitek ciałka znika pod gruzami.

Minie stulecie, nim nasza mała tajemnica rozmarznie się, krew odtaje.

 

Perwersyjna, przerysowana Elwircentia podchodzi do mnie.

Kalka, cień cholernej zbrodniary. W zakrwawionych dłoniach — zielona kulka.

— Otwórz usta — mówi słodkim, cholernie namiętnym głosem.

Wamp, wampirzyca, femme nocurnale. Takiej nie można odmówić.

Połykam obrzydliwą substancję, literacki narkotyk. Dostaję zastrzyk myśli, liter, zdań, opowieści.

Elwira-Wiśniewska uwielbia tworzyć dewiacyjne, obsceniczne historyjki.

Jak na przykład ta o Kubie Wojewódzkim, którego jeden z partnerów zaraża wirusem HIV.

Gdy mija pierwszy szok i depresja prezenter postanawia zemścić się na rodzaju ludzkim, ściślej: na jego gejowskim podgatunku.

Łajdaczy się z kim popadnie, zahifia niczego nieświadome cioty.

Pewnego dnia na korytarzu TVN Luxury dopada Staszka Sojkiewicza, dawnego kumpla; tłustą, dwulicową kanalię.

Bez słowa daje mu w pysk. Kolos pada na płytki z pancerzy lamoryjówek.

Kuba zdziera z niego spodnie i wpycha się do środka. Cały.

Zapada się w atolach smalcu, wyspach podgardla, archipelagach boczku.

Płynie w ustroju tłuściocha niczym w gęstym kisielu. Serce z łoju, erytrocyty ze słoniny.

Wreszcie, zainfekowawszy każdą komórkę — owija wokół szyi jelito cienkie i wiesza się.

Staszek wstaje z jękiem. Przez parę kolejnych dni próbuje wydostać z tyłka zwłoki celebryty.

Grzebie, grzebie kijem od szczotki i nic. Nie może wydalać, pojawiają się wymioty kałowe.

Paru proktologów go wyśmiewa. Nikt nie wierzy. Trup zaczyna się rozkładać i koleś okrutnie cuchnie. Człowiek-padlina.

Po jakimś czasie dostaje AIDS. Wyrastają mu mięsaki Kaposiego, a w nich kości całkiem już zgniłego showmana.

W ustach piszczele, na brodzie czaszka. Okulary Kuby dryfują w krwiobiegu. Wraz z żuchwą przebijają serce "nosiciela".

Staszek pada martwy.

 

...takimi właśnie opowiadankami poczęstowała mnie Vincentia "Wiśniewska". Zielony cukierek, cukierczydło gigantyczne, pełne było obrazków szaleństwa, psychopatycznych wizji.

Pomimo to uwielbiam ją, kochaną, nienasyconą odbitkę. Jest prawie tak samo urocza, jak Elvireen Wuornos. Modliszka.

Ta dopiero potrafiła... W stopach miała gruczoły zapachowe. Wabiła facetów silnymi feromonami.

Zlizywali jej woń, zbierali się pod drzwiami naszego domu. Mógł wejść tylko jeden dziennie.

Półoszalałe z podniecenia i chuci samce biły się na śmierć i życie.

W ruch szły noże, maczety, Żaden nie zważał, że akurat można stracił nos, palce, całą dłoń. Najważniejsze, by dorwać się, dopchać, zapłodnić królową! Wrócić okaleczony, ale z tarczą.

...niestety — po seksie każdemu odgryzała głowę. Załatwiła dziesięć moich całkiem udanych imitakli. Oryginału na szczęście nie mogła ruszyć.

Odbitka zanika po śmierci twórcy. A ona, chodzący hedonizm, nie mogłaby dokonać ojcobójstwa, zabić tego, który tworzy, ciągle i ciągle, jej kolejnych partnerów. Który ją samą stworzył.

 

***

 

Wysiadam z rzęcha.

Zakłady Poliuretanowo-nukleotydowe im. Tadeusza Dadźbora-Rympały. Zardzewiałe litery nad zardzewiałą bramą.

A za nią trzy więzienia, ponure molochy zmieniające ludzi w krety. Dzień jest tu herezją, tematem tabu. Istnieje na zewnątrz, albo nie. Cicho, nie wolno nawet o nim wspominać! Bo jeszcze narodzi się w ludziach, głupia i niepotrzebna, groźna tęsknota za światłem, słońcem. Za normalnością.

Stul pysk, nie pytaj o nic. Światło słoneczne jest na wymarciu, to zagrożona wyginięciem panda wielka.

Im mniej będzie się o niej truć, tym później to się stanie.

Przed wejściem na teren obiektu opróżnij oczy i usta z niepotrzebnych promieni, załóż ciemne okulary.

Nieprzejście pracownika przez komorę dezynfekcyjną i jednoczesne niepoddanie się uczernianiu, przebywanie na terenie zakładu w stanie upojenia świetlnego skutkuje zwolnieniem dyscyplinarnym w trybie natychmiastowym oraz powiadomieniem o organów ścigania o zaistniałym zdarzeniu.

 

***

 

Wlokę się w tłumie podobnych do mnie, skacowanych nieudaczników.

Nie znam nazwiska żadnego z nich, choć pracujemy tu od niepamiętnych czasów.

Nieogoleni ślepcy w znoszonych, często połatanych ubraniach.

Pewnie ich domy też noszą ślady libacji: okaleczone ściany, zbliznowaciałe, nigdy niemyte szyby, rany na blatach stołów, oparzeliny po fajkach.

Kolekcje butelek, trofea dumnie kurzące się na półkach staryznych meblościanek, złamania, wyszczerbienia wytrwale naprawiane przy pomocy super glue to nasze pamiątki z wycieczek do kraju otępienia.

Alzheimer Tour, miejsca w siedemdziesiątej klasie, oczywiście wszystkie dla palących.

Domyślam się, że każdy z nas tak samo marzy o odebraniu sobie życia, przerwaniu gry, w której jesteśmy diabelnie słabi, wiecznie przegrywamy.

Jednak mamy różne powody by tego nie robić: pokraczne i zapasione żony, atrapy zainteresowań. Zbieramy znaczki, stare monety, dymamy grubaski, niańczymy nie swoje dzieci.

Większość jednak pozostaje tu wyłącznie ze strachu przed konsekwencjami nieudanej próby samobójczej (dychasz w szpitalu z przerwanym rdzeniem kręgowym. Jesteś gnijącym warzywem. Nikt nie chce cię odłączyć, wyrwać z ziemi. Nikt nie chce dobić).

 

Odkażają nas ze światła. Piękni, czarni schodzimy po omacku do głębokiej studni. To induzjaperiadotium.

Siedemdziesiąt maszyn antronerwalnych cicho mruczy. Czekały na nas, wierne, żelazne kocury.

Otchłań poszatkowana iskierkami, kojący mrok i żarzące się gwiazdki diod. Siadamy za sterami. Przewody dermonukleotydialne z igłami. Lekkie ukłucie i każdy z nas jest złączony z maszyną.

Przez całe dnie żmudnie, wytężając wzrok wybieramy herdewin z łyłów.

Ostrożnie, by nie połamać kampluściów, tych małych wypustek.

Po dziesięciu godzinach roboty odłączamy się od systemu, od zakładu, na powrót stajemy ludźmi.

Wracamy do zagrzybionych mieszkań w parszywych dzielnicach.

Po drodze robimy zakupy w hipermarkecie. Najczęściej: pasztetowa, najtańsza wódka, chleb z przeceny.

I tak mijają nam życia-garby, życia worki z błotem.

Nie chodzimy na wybory, nie czytamy książek. Głowy wypełnia nam styropian, piach, kartoniki po winiaku, miłość — jeśli kiedykolwiek jakąś czuliśmy — przeistacza się w znudzenie. To — w impotencję. Wszechobojętniejemy.

 

***

 

Kac zanika, wypełza z gardła.

Skupiam się na nudnej, monotonnej robocie. Myślami przywołuję, przyzywam (!!) Vincentię.

I jest tu ze mną.

Imitakl z twarzy podobny do Liv Tyler, albo Anji Rubik. Troszeńkę. Długie, puszyste, mięciuśkie włosy.

...przytul mnie, dotknij pancerza. Nie mogę się ruszyć. Android, mięso wrośnięte w stalową ścianę, poemat przekreślony twardą stalówką.

— Musisz przestać pić, Florciu — łagodnie mówi imitakl morderczyni.

— Tia, jasne. Możesz sobie wyobrazić mnie trzeźwego? Florian-abstynent? Niemożliwe. Kieliszki, butelki, wżarły się pod skórę, tak jak te przewody. To nie tyle nałóg, co… symbioza. Alkohol pragnie, ma ochotę być wypity, trafić do czyjegoś żołądka. Takie ma, skurwiel, marzonko. A że jestem dobry chłopaczyna — pomagam mu w tym, w zamian otrzymuję koślawe wizje. Czasem — bad tripy. Spisuję je. Taki barter. Wilk syty i owca cała. Delirium jest, że tak powiem, kolorową pisanką. Pcham paluchy, spod wielokolorowej skorupki wygrzebuję cuchnącą, lepką zawartość. Cuchnie okrutnie, ale chuj — karmię się nią.

— Ostatnio coraz częściej masz delirki. Skończ z tym. Dobrze mówisz: błoto zalewa ci mózg. Dobrowolnie.

— Jeszcze czego! Toż to są takie zajebiste majaki... normalnie — horrory na jawie. Czekaj, nudno jak czort, opowiem jakiś...

Kiedyś, jak zwykle nie było cię w domu. Mało wypiłem, zaledwie, bo jak na mnie — to zaledwie — półtoralitrową sangrię. Zdrzemnąłem się i po przebudzeniu myślałem, że jestem w wielkim, niedokończonym bloku. Normalnie — puste, nieotynkowane więzienie. Jestem zamknięty, ale nie na klucz. Muszę starać się znaleźć drogę ucieczki! Potykałem się o pozostawione przez robotników narzędzia, worki ze skamieniałym cementem. Jak miałem dość — kładłem się na podłodze z nadzieją, że przeczekam noc, a rano znajdę wyjście. Niebezpiecznie tak było chodzić po omacku: nie wiesz przecież, gdzie są mieszkania, gdzie klatki chodowe… Wyjdziesz nie widząc, jak ostatni dureń, spierdolisz się po stromiźnie w dół, bo schody bez barierek, czarne wyrwy, czeluści w szybach, zamiast wind… Ani zapałek, ani zapalniczki…

 

Skuliłem się, liczę minuty. Owce, kozy, no nie można zasnąć! Dopełzłem, ostrożneńko, do okna, waliłem pięściami w szybę. Na szczęście nie dałem rady stłuc. W końcu natrafiłem, namacałem klamkę. Zbawienie! Otwieram oknisko, a przede mną... zimna czerń świerków, ściana lasu. Szumi, faluje, odpychające, nieludzkie miejsce.

Zacząłem krzyczeć ,,Ludzieeee, ratuuujcieeee" w nadziei, że ktokolwiek mnie usłyszy, zlituje się i wyprowadzi za rączkę, jak malutkiego chłopczyka, co się zgubił. Ani żywej duszy.

 

Im dłużej się darłem, tym szybciej mijało oczadzenie.

Ocknąłem się w kompletnie zdemolowanej kuchni. Poprzewracane szafki, krzesła, zerwana firanka. Kałuża rozlanego oleju, wielki kleks z mąki i cukru. Rozbite szklanki, ceramiczne kubki.

 

Na drugi dzień sąsiedzi pytali, co się działo, czemu, do jasnej ciasnej, wrzeszczałem jak obdzierany ze skóry. Już-już chcieli iść, sprawdzać, ratować, ale nagle ucichłem.

Co było mówić, zmyślać bajeczkę? Udałem, że nie wiem, o co chodzi.

Krzyk? Może telewizor był za głośno nastawiony, leciał akurat film wojenny.

Albo ostatnio: leniwy, senny piątek. Słuchałem Bacha popijając wódeczkę. Taki miks: sacrum i… drugie sacrum.

Koło północy poszedłem spać.

Nagle jedną z twoich grzeczniejszych odbitek zbudził potworny wrzask.

Siedziałem na parapecie. Zerwałem roletę, chciałem uciekać oknem.

„Jest ich dwóch, łapią ludzi, drapią, zdzierają pazurami skórę! Chowajmy się” — wrzeszczałem autentycznie przerażony.

Stan lękowy. Biała gorączka, najprawdziwsza delira. Kochany imitakl zaczął mnie uspokajać. Głaszcze po głowie, bidula, prosi, bym przestał krzyczeć…„już dobrze, już dobrze…”

Jakoś doszedłem do siebie, odzyskałem świadomość. Odeszły, Fredki Kruegery

— I to ma być fajne, pojebie? Co z tobą do cholery? — Elwirdżelika odsuwa się wyraźnie zła.

Wygaszam ją. Niech spieprza, rozwiewa się. To moje życie, moje pieniądze i mam prawo robić co zechcę nie słuchając umoralniających, babcinych takich, lamerskich gadek.

Według niej — co? Mam położyć lagę na swoje życie, nic z niego nie mieć, wyrzec, czego się da, zostać ascetą, nie jeść mięsa, nie pić kawy, zapomnieć o alko,, nie palić, zacząć chodzić spać zaraz po dobranocce?

Chce mnie zmienić w dorosłego, grzecznego i nieporadnego… niemowlaka? O — takiego wała. Tu się zgina dziób Pik-poka.

 

***

 

Dzwonek obwieszcza koniec pracy. Wstaję, przeciągam się. Wreszcie fajrant!

Za bramą — suprajs — czeka Elvireen Wuornos. Ruda, wyuzdana suczka.

Podchodzi z zawadiackim (kto jeszcze dziś używa tego słowa?) uśmieszkiem, prawie wpycha mi do ust zieloną kulkę.

— Amciu! Smaczniusie!

— Daj spokój. Mocne w chuj, a cały dzień nic nie jadłem. Jestem zmęczony. Mam odpłynąć tu, na ulicy, jebnąć, jak rażony piorunem? Do domu chodź, tam dasz. Albo nie. Nie dziś. Nie chcę.

Wypluwam kulkę. Elvireen wymierza mi siarczysty policzek. Plask! Drrrr! — jej długie paznokcie rozdzierają skórę.

— Nigdy więcej tak nie rób — cedzi przez zęby wściekła jak diabli.

Podnosi porcję narkotyku.

Nie jestem asertywny. Chyba nigdy nie byłem, panieny od zawsze mogą robić ze mną, co chcą. Żyję w jakimś durnym przeświadczeniu, że aby kochać — trzeba się słuchać, powinno się, oczywiście, zaznaczać swoją odrębność, nieprzekraczalne granice, ale summa summarum jedyne czego pragnę i czego oczekują ode mnie imitaklissima — to psia, wiernopoddańcza miłość. Daję się ugniatać w ich dłoniach, miesić. Florplastuś, który zamiast dużych uszu ma dużego… nieważne.

Połykam kulkę, popijam własną śliną. Substancja — miałem rację, mocna jak choroba — przenosi mnie do wnętrza para-samochodu. Za kierownicę.

Otwieram oczy. Prowadzę Morgana Threewheelera, takie żabopodobne, ultrapokraczne cuś z silnikiem na wierzchu.

Perwersyjna wersja Elwiry siedzi mi na kolanach. Wtula się, obejmuje. Prawą dłonią gmera mi w spodniach.

...robi się przyjemnie. Zawalista odskocznia od godzin spędzonych w robocie. W smarobiegu machiny.

 

Droga wiedzie przez niekończący się las. Opary mgły, refleksy światła między gałęziami, snopy promieni przenikające liście.

Parowanie, skraplanie i trzykołowy gwóźdź w wilgotnym sercu.

 

Miasto. Dawne, byłe. Mijamy porośnięte bluszczem i dzikim winem opuszczone kamienice, całe osiedla wchłonięte przez naturę.

Pękają pleksiglasowe elewacje biurowców, ptaki robią gniazda w rozbitych reflektorach wraków bugatti i koenigseggów.

Półzrujnowane szpitale, w których żyją zdziczałe koty, psy i niedźwiedzie cyrkowe. Wygasłe piece, niewygasłe wulkany wyrastające na dachach szkół, rdzewiejące karuzele niewesołych miasteczek. Klimat jak w Prypeci.

— W tej wizji wielki mór zabił wszystkich ludzi — krzyczy mi do ucha imitakl.

— Zostaliśmy tylko my, złudzenia..

— Gdzie jedzie… — nieśmiało próbuję zapytać.

— Po prezent dla ciebie. Wszystkiego się dowiesz w swoim czasie. Patrz na drogę! O — tu skręć w lewo.

 

Późnym wieczorem (że też w majaczyskach istnieją pory dnia) docieramy do jakiejś zbutwiałej, krytej strzechą chałupiny.

W oknach — światło. Gwar, aż bije ze środka. Głosy. Przekrzykujące się. Muzyka.

— Zaczekaj tu — mówi Elvireen.

— Co to za impreza? Wesele? Stypa?

— Imitakle ciebie i mnie zjechały na orgietkę. Z sześćdziesiąt par, ledwie się mieścimy w tej ruderze. Będziemy, a przynajmniej mamy zamiar odtwarzać populację, zaludniać Ziemię. Krótko mówiąc: pieprzyć się do upadłego. Zapładniać. Wolna miłość, każdy z każdym. Znaczy… z każdą.

Libertynizm, Salo, Sodoma i Gomora, Markiz de Sade, odgrywanie sceny z wszystkich pornosów świata. Bez zabezpieczeń. Ruja i porubstwo.

— Czekaj, idę!

— A taki chu. Nie dla psa. Siedź, pilnuj samochodu, może kto ukraść.

— Jak ty się odnosisz do stwó... — chcę wykrzyczeć ze wzburzeniem, ale morderczyni znika w głębi podwórza.

Po dłuższej chwili wraca — z na oko dwudziestopięciolitrowym balonem wina pod pachą.

— Chlej, Florciu, na zdrowie!

Odkorkowuje, podaje szklankę.

— Cholera, to jest świetne. Malinowe! Dzięki. Ale, żesz kuźwa, nie wypiję całego przed powrotem, noł czens, a z wizji przecież nie da się niczego zabrać…

— Zapomniałeś z kim rozmawiasz. Jestem najlepszą, najwyraźniejszą odbitką. Mogę więcej, niż te tam, blade, o których myślałeś zbyt krótko. Których nie dorobiłeś. I… to nie jest z malin. Jest z… nas, że się tak wyrażę. Krew ze spirytusem. Pępowinowa, menstruacyjna, żylna, tętnicza. Wszystkie się dołożyłyśmy, byś miał co pić.

I zaczyna się śmiać. Rechocze jak szalona. Podbiegam, chcę dać jej w pysk. Wtedy wszystko znika.

Jest noc, stoję pod bramą zakładu. Jakiś chłystek próbuje mi wyrwać z rąk nieszczęsny balon. Mój prezent!

Budzę się na dobre, wracają mi siły. Niespodziewanie podcinam nogi gówniarzowi, przyciskam go do ziemi.

Z kieszeni wyciągam nóż. Noszę go jeszcze od liceum, kiedy to dostałem tęgi wpierdziel w zasadzie za niewinność; zwierzopodobny Radek Ociecki, bydlak z równoległej klasy postanowił sobie zrobić ce mnie kozła ofiarnego, worek treningowy.

Na zakładowej bramce przyzwyczaili się, że go mam, żaden ochroniarz robi problemów podczas codziennej kontroli.

— Co — winka się zachciało? Chlej! No już, kurwo zajebana, bo zabiję!

Cherlak bierze łyk. Wypluwa krzywiąc się.

— Co to za syf? — jęczy i wyciera pryszczatą mordę.

— Pij!

Przełamuje odrazę, obrzydzenie, pije. Najwidoczniej tylko mi smakuje dradżysko.

— Jakiś problem, panie de Nath? — pyta zza pleców Cieciu.

Nasz zakład zatrudnia niezliczonych ochroniarzy, konserwatorów, zamiataczy i te de. Kojarzę tylko jednego — Cieciu. Pozostali zlewają się w jednolitą, szarą masę.

Nie wiem, jak się nazywa. Już pierwszego dnia w robocie rzuciła mi się w oczy jego niecodzienna twarz: opadające powieki, spory nos, wręcz nochal, usta wykrzywione w nie wiem co wyrażającym, bliżej nieokreślonym grymasie.

— Wszystko okej, w porządku, kolegę spotkałem. Chciał spróbować łyczek winka, co mi je narzeczona zrobiła. Ale paskudne, co nie?

Chyba trzeba będzie wylać, opłukać balon...

— Tutaj?!

— Nie no, gdzież tam… w domu, do zlewu. Zatruć się tym idzie, wykitować od samego zapachu… — plączę się. Gnojek ucieka.

 

***

 

Połowa miesiąca, a już cała wypłata poszła się gonić. Za co żyć? Za co do diaska mam chlać, co żreć?

We łbie rodzi mi się idiotyczna myśl: wypić tę ohydę od Elvireen — bo oczywiście ciągle mam, stoi w kuchni na stole. Tak! Stać się alkonautą, pójść w cug.

Tydzień tankowania krwideł! Może zdołam (oby!) wyniszczyć organizm, pogorszyć parametry, wyniki, że trafię do szpitala?

Byłyby darmowe wakacje… poszłoby się na chorobowe… Przecież mnie nie zwolnią, gdzie znajdą następnego barana skłonnego wykonywać tak monotonną czynność, na dodatek w ciemnościach? Ukraińców zatrudnią na moje miejsce? Może Afgańczyków… Kto przyjdzie? Nikt!

Mam jedną z najgorszych robót na Ziemi i, choć to więcej, niż głupie, czuję się przez to wywyższony. Niezastąpiony. Nobilitacja: gorzej, niż szambiarz. I jaram się, że wybieram herdewin z łyłów.

 

***

 

Na drugi dzień biorę zaległy urlop. Tak od ręki, bez wcześniejszego uzgadniania. Jako antronerwalik mogę, ma się te przywileje.

Siadam, dumam, wpatruję się w mętliwo różowiaste i staram się wyobrazić, że to prawdziwe wino. Nie da rady. trzeba będzie — przez siłę...

Rozlewam je do litrowych flaszek.

Codziennie jeżdżę do Lasku Parowskiego. Biorę dwie-trzy butelczyny.

Lato, cieplutko, ptaki śpiewają, a ja leżę nawalony na ulubionej polanie i też śpiewam, a w zasadzie drę ryja. Jednoczę się w ten kuriozalny sposób z przyrodą, zespajam bardziej. Z otoczeniem, z powszechną wieloposta… hep… wielopostaciowością.

Zamulam się o odgławiam. Zniemóżdżam. W tany się nawet nieraz idzie, dookoła mrowiska, zakłada się jednoosobowe stowarzyszenia, zakony masońskie, zapisuje do sedewakantystów satanistycznych, to znowu wykrzykuje „woooon!” — gdy zaczynają się zwidywać dobrze znane, pazurzaste monstra.

Wracam zwykle na fleku, zygzakiem. Rower mój jest równie popieprzony, co jego właściciel. Dokonuje samookaleczeń, dziurawi dętki. Szprychy je szatkują wewną… hep!...trz… opony, na feldze.

Przealkoholizowana krew sprawia, że staję się idiotycznie sentymentalny, kretyńsko płaczliwy. Żałuję dętek, kleję je ze łzami w oczach.

 

***

 

Pewnego razu, na poboczu, znajduję grzyba. Dorodny, dumny, poważny borowiczysko.

Biorę go do domu (czy w wypadku jednej sztuki można powiedzieć: zbieram?). Dopiero wtedy, niczym na starych filmach animowanych, nad łepetyną zapala mi się żarówka: nie umiem gotować, marynować, nic!

Jestem antytalentem kulinarnym. Po co, po kiego grzyba mi ten grzyb?!

Wyję, bierze mnie autentyczny szloch, rozpaczam nad losem grzyba, który z każdym dniem staje się ciemniejszy. Pełzną po nim czarne robaczki smug dyfuzyjnych.

„Mogłem zostawić komuś, kto miałby z niego pożytek. Ale nie, wziąłem go ja, palant. I się zmarnuje. To przeze mnie grzyb umiera!”

Zbieram się w sobie i zjadam nadpsutego prawdziwka na surowo. Przez następny dzień przechodzę katusze. To chyba był maślak szatański.

Nalewam sobie więcej malinowej krwi. I jeszcze, w opór. Przechodzi jak ręką odjął, zatrucie przeklęte. Kichy się koją.

 

***

 

Po długim miesiącu (!!!) chlania odkrywam mroczną stronę trunku. Zasłona spada i widzę jego prawdziwą postać. Dekonstrukcja.

Zaczynają mnie dręczyć niedające się ukoić, natrętne myśli samobójcze.

Bez powodu. Wszystko jest śmiercią, pistoletem ukradzionym dziadkowi, który za młodu był ubekiem, albo służył w Wermachcie. Palec na cyngiel, Flor!

Szaleństwo lęgnie się w kątach, ciemnych piwnicach kruszących się zamków, to parszywy kwiat z herdewinu i juchy.

Wdychasz jego odurzającą woń, twoja skóra pokrywa się łuską. Pełzniesz z sykiem po metalowej korze jabłoni. Rozdwojonym jęzorem strącasz papierówkę. Twoja dziewczyna podnosi ją z trawy. Odchodzi z Raju.

Małe królestwo zostaje zamiecione pod dywan.

Siedzisz, biedaku, na chacie, tankujesz któryś dzień z rzędu i łudzisz się, że nabawiłeś się w pracy jakiegoś choróbska, że to nie toksyczne wińsko cię zabija. Jesteś sam. Głowa — za bardzo zatruta, by stworzyć kogokolwiek, nawet najparszywszy imitakl Vincentii.

 

Co ci zostało, Florku? Niebyt, pokusa, chęć wyrwania się. W nicość.

Biorę majcher. Taki rzeźnicki, dobry do podrzynania gardeł, szlachtowania. Świń, owiec, kóz, samego siebie.

Nie, nie mam tyle samozaparcia, by podciąć żyły.

Gdybym tylko miał broń… byłbym jak Dead z Mayhem… Tabletki? Rutinoscorbinem przecież się nie otruję…

Sznur! Idę do opustoszałego garażu. Aż przykro patrzeć...W dawnych, normalnych czasach stał w nim passat... Poszedł, pojechał się gonić. Jestem za durny, by mieć auto.

...wiatr, wiatr w garażu...

 

Chwiejne, chwiejące się, kulawe krzesło. Moje dygoczące serce. Zwłoki studenta suicydologii podrzucone w nocy pod drzwiami burdelu. Nie bać się. Śmiało!

 

— Co robisz, durniu?! Wieszasz się?! Chcesz nas wszystkich pozabijać?!

Elvircentia Wiśniewska. Dojrzała, soczysta kopia.

— Złaź, mam tu coś fajnego. Zielony sześcianik. Kulki są już lamerskie, niemodne. Tylko to się teraz bierze. Każdy, mówię ci — dosłownie każdy, od starego do małego. Całe wioski, miasta…

—Wiem, czuję. Ogólny rozpierdol...

Jestem diabelnie nieasertywny. Zdejmuję pętlę z szyi, oczywiście —zażywam narkotyk.

— Nic się nie dzieje... Oszukali cię, diler zrobił w bambuko, to jakieś śmiejżelki...

— Stanie, stanie, Florciu. Jak mnie wyruchasz. Ale tak porządnie. Tu i teraz. To aktywuje...

Zsuwa spodnie, bierze moją rękę i wpycha sobie w majtki.

— Zobacz, jaka wilgotna.

Wyszarpuję łapę. Tysiąc główek półrocznej Madzi pęka od uderzenia o próg. Wysypują się paczki po fajkach, puste butelki, zużyte prezerwatywy. Imitakle Vincentii znoszą zwłoki na wielki stos. Dym zasnuwa ulice.

Jutro tysiąc sędziów ogłosi wyrok. Od lat niezmienny: dożywocie bez prawa przedterminowego zwolnienia.

Tępi strażnicy gwałcący odbitki Elwiry. Marzeny. Pot wsiąkający w sienniki, ściany ciasnych i brudnych cel.

 

Ból rozpełza się po ciele. Dziwny i groźny pasożyt, nieuleczalny nowotwór; alboż znowu odbieram go jako ciemne drzewo rozrastające się w tkankach, zapuszczające korzenie w mózgu.

Krzyki, męskie głosy gdzieś w oddali. Za granicą, za horyzontem.

Rozglądam się. Znów jestem w induzjaperiadotium. Igły pod skórą. Musiałem długo spać. Nie wiem, ile czasu maszyna pompowała we mnie herdewin.

Z rąk zrobiła się czarnosina, glutowata breja. Przerażeni robotnicy wynoszą mnie na powierzchnię.

— Cud, jeśli przeżyje —rzuca jeden z technicznych.

 

Odpływam.

 

Zamarznięty ocean na jakiejś małej planecie na obrzeżach kosmosu.

Skażony plac zabaw w sercu wyludnionego miasta. Ruiny bliżej nieokreślonego budynku. Przerzucam cegły.

Jest! Skostniałe, zesztywniałem lodowate ciało dziewczynki. Naszej "córeczki" zabitej przez skażoną Doriancentię.

Wkładam sześcianik w otwarte usta.

Gdzieś, kiedyś, w sielankowej wizji jeden z imitakli Elwiry urodzi zdrową, śliczną córeczkę.

 

XI. WATERBOARDING

 

INNA WERSJA RZECZYWISTOŚCI

 

Wdech, potem drugi. W ciemnościach czają się dzikie stwory. W pradawnych lasach żyją plemiona dwugłowych karłów. Bestie, kanibale.

Boję się ich, kulę ze strachu, choć są tak daleko.

Nad głową przetaczają się armady próchniejących statków.

Jednoocy piraci drapią się po brodach zardzewiałymi hakami.

To Limbus, otchłań, w którą wpadłem wraz ze śmiercią oryginału.

Bo to nieprawda, że wtedy się rozwiewamy. Gdy umiera stwórca zostajemy, za sprawą jakiejś dziwnej siły, wręcz czarów, przeniesieni z realnego świata na takie właśnie parszywe śmietnisko.

Dostajemy jednoosobowe piekiełka, inne wymiary. Stare rudery na skraju puszczy, walące się chałupy. My, coraz bledsi.

 

Puchnące niebo w którym od dawna nie mieszka żaden, nawet najpośledniejszy bożek. Wszyscy wyemigrowali za chlebem do Irlandii i Kirgistanu.

Postrzępiona mapa, rysunek wykonany przez chorego psychicznie architekta. Bańka mydlana z łódeczką z zapałek w środku, makabreska wystawiana przez duchy w spalonym teatrze.

Nie idź do lasu, Flor. Bój się wilka złego. Przedawkowałeś herdewin i nie żyjesz, pogódź się z tym. Nie próbuj uciekać.

Zanurz usta w błyszczącym zdroju, rozleniwieniu. Spokorniej, pozwól, by w twoich żyłach wyrósł ciepły mech.

 

***

 

Skrzyyyyp... skrzyyyp... Metalem o metal. O skórę. Rozkładający się, całkiem stoczony przez rdzę rower jedzie po polnej dróżce.

Ktoś złamał — co nie było trudne, bo są one dosyć enigmatyczne, delikatnie rzecz ujmując: niejasne — reguły gry, wdarł się do mojej samotni.

To… to niemożliwe. Ona. Kameleon zbłąkany w krainie szarości, który dostosowuje się do otoczenia, jego skóra przyjmuje barwę rzadkiego błota. Portret osiemnastowiecznej grafini wrzucony do kałuży i rozjechany przez ciągnące na targ furmanki.

Przysiągłbym, że właśnie minął mnie imitakl Wiśniewskiej! Kasiulki, którą w rzeczywistości znam jedynie z mediów.

Więc ona też… Ciekawe, co się stało. Pewnie samosąd… współwięźniarek… nie darowały, dzieciobójczyni, wymierzyły — w ich pojęciu — sprawiedliwość…

— Andżeeelikaaa, Vincentiaaaaa — krzyczę.

Zatrzymuje się, zawraca grata. Chryste nieistniejący, w życiu nie widziałem bardziej zniszczonego roweru.

Kompletnie łyse opony, strzępki, szczątki zielonego lakieru wyzierające spod ton rdzy. Brak świateł, scentrowane koła, pogięte szprychy. Szkielet, wrak wyciągnięty z dna jeziora.

 

To, co siedzi na porwanym siodełku jest równie okropne. Niby to ona, słynna na cały kraj zabójczyni córeczki, rysy te same; szatanisko jednak tkwi w szczegółach. Przyglądam się uważniej i stwierdzam, że to bardzo niedokładnie odwzorowana kopia, bazarowa podróbka.

Ma pryszcze, popsute zęby (zielono-brązowe, pod kolor roweru), przetłuszczone włosy. Ubrana w jakieś znoszone łachy, koszulkę z krzywą czaszką. Psa. Zalatuje potem.

Popłuczyna, portret pamięciowy nikogo, Andżela opisana kredką świecową na skrawku gazety (Kurier Lubelski, 12/ 1992).

—Cześć- uśmiecha się pokazując dziurawe pniaki.

— Cześć. Jak umarłaś?

— Heh, fajne pytanie. Bili mnie w pierdlu, katowali. Musiałam obsługiwać strażników. Kazali robić okropne rzeczy. Noc w noc. Raz nawet przyprowadzili psa, żebym mu…

— Do rzeczy.

— Ubłagałam Bartka, by przemycił pod językiem kapsułkę z cyjankiem. Jego… twojej prababci zostało kilka, jeszcze z wojny. Podobno ukradła jakiemuś esesmanowi.

— Kilka języków?

— Nie pierdol! Przekazał ją w pocałunku, podczas widzenia. Jak Judasz. I tak mi skrócił męki. Zapieniłam się, zaszumowałam. I drgawy. I — trup, momentalnie… A imitakle rozpełzły się po makietach światków. Ja wożę ohydę. Bez celu, syzyfowa robota. Zobacz…

Pokazuje metalowy koszyk na bagażniku. Leży w nim co najmniej kopa zepsutych jajek. Niektóre pękły i wycieka z nich cuchnąca zawartość.

— Wywal... — odsuwam się z odrazą.

— Właśnie o to chodzi, że nie mogę. Coś każe mi jeździć z tym. Codziennie ta sama trasa, pieprzona pielgrzymka bez końca.

Karuzela, co się nigdy nie zatrzymuje. A ty jak...?

— Przypadkowy złoty strzał, wypadek przy pracy. Tak to jest, jak się ćpa i przysypia w robocie. Słuchaj, wiem, że to głupie, ale… odkąd tu jestem stałem się strasznie napalony. No wszystko bym… co na drzewo nie ucieka… Prawie nie przypominasz oryginału, jesteś brzydka… no paskudna… mam na ciebie ochotę. Na seks. Dyg, dyg, dyg… A potem jedź w cholerę z tymi zbukami.

— Pojebało cię? Ty masz w ogóle rozum?

...co tam będę się bawił w jakieś kłótnie, przepychanki słowne. Podchodzę, chwytam za gardło. Widzę przerażenie w jej oczach.

— Puśśśććć...

Popycham. Wywala się ze zgraciałym rowerem na trawę.

Penis wręcz rozrywa mi spodnie, w jajcach się gotuje. Diabelnie podniecają niedoskonałości jej ciała, swojska, przyjemna brzydota.

— Dziś nie...

Zdzieram sprane dżinsy, dziurawe majtki. Próbuje wierzgać, paskudnica, ale odpuszcza.

Chwytam wystający z cipki sznureczek i wyciągam coś, co jakieś pół roku temu było tamponem. Albo zdechłym szczurem. Rzucam tę padlinę w pokrzywy i wchodzę w Andżelikę. Jęczy, postękuje, charczy-kaszle, dyszy nieświeżo. Skisły jak u pijaczki i zarazem psi oddech.

Kwili, Andżelicha. Andżeliczydło.

Pieprzę ją wręcz brutalnie, jakbym chciał rozerwać, zmiażdżyć, zmienić w befsztyk. Spełniam tym samym głęboko ukryte marzenie, od dawna przecież chodziło za mną, chciało się, pragnęło, fantazjowało się durnemu Florkowi o gwałcie, zdominowaniu jakiejś kobiety. Wypieprzeniu jej jak ostatni troglodyta, chory na wściekliznę pikeantrop.

Gryzę, obśliniam dawno niemytą szyję. Z lepkich włosów dziewczyny sypie się łupież.

Piękny-kochany zapach brudnej, kochanej brzyduli drażni nozdrza.

...dyg, dyg, dyg —aż prawie przebijam się na wylot...

 

***

 

— Połamałeś mnie, gnoju - syczy ze złością "Wiśniewska".

Leży po wszystkim obolała, krwawi. Wypływają z niej jakieś brązowe fuzle (niechcący uświniłem się tym!).

— Granat, kurwa, marki Flor, bomba atomowa zrzucona na, aua, pola malowane, kurwa, zbożem rozmaitem. Ledwie mogę się ruszyć.

— Złego diabli nie biorą.

— Aha —jeszcze nie mówiłam. Nie dałeś dojść do głosu, bydlaku. W tej wersji nazywam się Kasia.

— Głupio, kompletnie nie pasuje. Imię Andżelika lepiej oddaje twój patusiarski temperament, jest bardziej… zadziorne. Cwaniackie. Kaśka? Przeciętniackie lelum polelum, „przepraszam, że żyję”. Nie wyróżnia się z tłumy, chyba, ze na plus. A to niedobrze.

 

Imitakl wstaje, naciąga majty. Wykwita na nich brunatna plama.

— Rozwieź to, co masz w koszyku, rozrzuć po rowach, zanim nie zaczęło żyć własnym życiem.

 

***

 

Kasia-Vincentdżela „Wiśniewska” postanowiła mi umilić pobyt w piekle, w tej brudnej, parszywej wersji. Wpada do mojej chaty codziennie. Za każdym razem bardziej zasyfiona. Włosy jej wypadają garściami, dostaje zeza, ostatnio nawet zaczęła kuleć. Nie przeszkadza mi, oczywiście, ten upadek, ta degrengolada, ostro ją ruchać.

Nie opiera się, bo czemuż by miała. Moja własna niewolnica, cwelówa.

I jednocześnie bogini, której zlizuję ropę z pryszczy, spijam cuchnący rybami śluz z psiochy.

Zabawna z nas para: brzydka i bestia, nekrofil otwierający grób zapomnianej modelki, święta czarownica, porcelanowa lalka w zbutwiałej sukni i ja — szczerbaty, półgłupi złodziej, profanator. Hiena cmentarna.

Jęzor zaschniętej lawy, krew na atłasie.

 

***

 

— Nie widzisz? Ta wersja nas niszczy, wykoślawia. Rozpadam się, wożę najprzeróżniejsze świństwa: zgniłe jajka, bebechy zwierząt, zwykłe gówno… Nie wiem, skąd się bierze, ani gdzie je wyrzucam. Nocami noszę, błąkam się po lesie, rozrzucam gołymi rękami… Czujesz, jak śmierdzę? Jakiś błąd podczas kopiowania. Jeśli to czyściec…

— Nie wiem. Nasze oryginały chyba doszczętnie umarły i tkwimy w ciemnej dupie. Ich śmierć, rozkład ciał nas kazi… Nigdy nie byliśmy ludźmi. A tak poza tym- ciekawe, co się dzieje z imitaklami Madzi. Pewnie już duża dziewczynka, nie poznałabyś…

— A co mnie to? Cholerny gówniarz, niechciany, z wpadki. Gdyby nie on —nie byłoby tego cyrku medialnego na całą Polskę.

Jeśli ktoś jest na tyle durny, by tworzyć repliki — niech wygrzebi, pewnie parę odbitek jeszcze leży, weźmie do domu, ocuci i zmienia zasrane pampersy, niańczy, hoduje....

— Czemu tak nie lubisz dzieci?

— A coż w nich, kurwa, fajnego? Dać cyca, dać żreć, przewinąć, wysłuchiwać ryku stada zarzynanych bawołów. Nie spać, mordować się, kurwa, z uśmiechem na mordzie, bo każdy oczekuje od ciebie, że będzie dla ciebie zajebistą frajdą… ta katorga… A ja chciałam się bawić, pierdolić, ćpać, chodzić na imprezy. Miałam tylko dwadzieścia lat, a wpieprzyłam się w bagno… w ślub… mężata i dzieciata, wbrew woli…

— No to się pobawiłaś. W kata. Potem się tobą bawili, pod celą.

— ...ale wiesz… mimo wszystko — nie wahałabym się zrobić tego jeszcze raz. Wyrwać żądło, kolec jadowy. Drzazgę. Sprzątnąć śmiecia. Takie łup” — i poszła, w gruzy, pod cegły. Tylko lepiej bym udawała rozpacz, grała zdruzgotaną matkę… i wywiozłabym ciałko gdzieś dalej… nie porzuciłabym na swoim terenie…

—Może i masz rację — mruczę.

Morzy mnie sen. Jakieś więzienie, kazamaty. Na rękach ciężkie kajdany. Dziewczyna, przy mnie. Indycze jajo, cała w piegach.

— Kim ty...

— Imitaklem Elwiry, Kaśki, Sraśki, Andżeliki. Jak zwał, tak zwał. Tak naprawdę mam na imię Justyna. Ociecka. Istnieję tylko przez moment. Zaraz płomyk zgaśnie, lodowaty wiatr nas zmiecie, wizje się rozłączą.

— Więc tak wyglądasz…

— No. Większość odbitek jest podobna do Liv Tyler. Tylko brzydsza.

— Po co ta ściema? Jesteś śliczna...

— Nie zrozu...

Budzę się obok nieudanej wersji Vincentdżeliki. Dziurawy wór łajniska. Do diabła! Ona chyba ma kiłę, albo trąd.

Chcesz odtworzyć dziewiętnastowieczny fresk, ale zamiast twarzy Jezusa wychodzi ci smutna małpa z rozdziawioną japą.

Pragniesz, fantazjujesz o morderczyni Wiśniewskiej — a dostajesz pleśniejący szkielet. To jakby budować replikę rolls-royce’a na bazie malucha — i dziwić się, że wychodzi niepodobny.

I ta ciągła zmiana imion... Jeszcze okaże się, że jesteś Tymek, Baltazar, Jaruś, albo coś w ten deseń.

Przelewamy się, twarze, imiona, wszystko jest płynne, plastyczne. Nigdy nie będziemy sobą. Cienie łączą się tworząc coraz bardziej pokraczne formy. Kalki ludzi, kalejdoskopy czyśćców, quasi-światków, gdzie składamy się ze skrawków zmarłych ludzi.

Siekanka, konfetti zlepione klejem biurowym z domieszką spermy i błota. Kto nas tak naprawdę stworzył i tworzy? Tracę wiarę w święte, legendarne oryginały. Powstaliśmy ze śmieci, ptasich piór i szmat. Potwory doktora Herdewinsteina, imitakle-łachmany pozszywane na ślepo, łączone na chybił- trafił.

 

***

 

Vincentii "Wiśniewskiej" rośnie brzuch. Pojawiają się na nim rozstępy, odciski beżowych paproci.

Unikamy rozmów na ten temat, przeklętego słowa „ciąża”.

Kochamy się jak dawniej. Nie przeszkadza mi, że ciągle ma krwotok, upławy, że nie przestała brzydnąć.

Aż w końcu znajduję ją siedzącą w kucki pod rosnacym za chałupą świerkiem. W czerwonej kałuży. Tylko w bluzeczce. Rozchylone nogi. Rodzi.

 

Tak piękny obrazek, że aż się rzygać zachciało. Przypomina mi się fotoblog amerykańskiej pseudoartystki. Najpierw zdjęcia brzusia, siódme niebo, radosne oczekiwanie. Skany USG.

Potem galeria zdjęć ze szpitala. Galeria zdjęć z poronienia. Babsztyl siedzi w pieluchomajtkach i robi fotki ich zawartości. Jakieś skrzepy, łożysko, sto zdechłych ośmiornic. Morze juchy.

Grzebie w tym, wyciąga zalążek ludzika. Embrionik, kulkę na sznureczku.

Myje pod kranem. Dalej lecą zdjęcia trumienki niewiele większej od pudełka zapałek (zamkniętej, ciekawe, czy uszyto mu mini garniturek), sweet focie z pogrzebu.

Akt urodzenia. Zaświadcza się, iż pani Stephanie N. powiła jo- jo.

Oślica założyła mu nawet konto na Facebooku. Znasz użytkownika "martwy płód"? Dodaj go do znajomych.

Na Youtube mamusia piłeczki pingpongowej z żyłką wrzuciła filmik: sekwencję zdjęć wydętego bebecha. Podkład muzyczny: Apocalyptica.

Idealne na długi, zimowy wieczór. Weź solidną porcję popcornu, rozsiądź się w fotelu. Melodramacik bez happy endu.

 

Vincentia przegryza pępowinę.

 

— Dziewczynka. Jak ją nazwiemy?

— Justyna. Co sądzisz? Justyna de Nath. Nieźle brzmi.

— A taki chu.

I — zanim zdążyłem zareagować — uderzyła dzieckiem o drzewo. Z pękniętej czaszki bryznął mózg.

— Ups, wypadła mi. Co za niezdara ze mnie… Już drugi taki wypadek w życiu… Historia się, jak widać, lubi powtarzać… To samo, co z Madzią… — powiedział brudny imitakl z bezczelnym uśmieszkiem.

Jakbym dostał obuchem w łeb! Miałem ochotę ją zabić. Amok, wszechdelirka, szaleniec oswobodził się z kaftana bezpieczeństwa.

Przewróciłem ją, zdarłem odrażające szmaty. Zgwałciłem, najbrutalniej, jak mogłem. Nieludzko wrzeszczała, cipka musiała ją palić żywym ogniem.

Szpetny cień Kasiodżeliki W. darł mnie paznokciami po twarzy i plecach. Dałem parę razy w pysk, by się uspokoiło, zwierzątko.

 

***

 

INNA WERSJA RZECZYWISTOŚCI

 

Krzyżyk pod drzewem. Znicze, maskotki.

 

"Śpij spokojnie, kochany aniołku"- pisze siwa staruszka na kartce w kształcie serca. Zostawia ja pośród innych listów. Pożegnalnych.

 

Justyna-pieguska jedzie zdezelowanym rowerem. Na miejsce tragedii.

 

Na bagażniku wiezie worek pełen kości, szpetnica. Fontanna łzisk zalewa usta, nozdrza.

 

XII. SZNAPSBARYTON

 

INNA WERSJA RZECZYWISTOŚCI

 

Śnieg zakleja oczy. Zakłócenia, szum. Ten okruch świata w ciągu sekundy przestawił się na wersję cyfrową, my zostaliśmy przed ekranem, z którego cieknie wodnista kasza.

Tłum tonących w żurze żałobników, tekturowi ludzie zebrani wokół (te moje porównania!) wolframowej, rozgrzanej do białości trumny.

Zapóźnione, niedogotowane, zamulone, ociężałe, półmartwe kopie. Jedna, przechodnia mina. Posągi z piaskowca, lastrykowe kobiety o kruszących się piersiach, granitowi mężczyźni w za dużych płaszczach.

…zatarł ci się w pamięci pogrzeb? Spokojnie, zaraz wydam duplikat.

Masz, odpis na glinianej tabliczce, są prawie wszyscy: śmiertelnie poważna Andżelika o woskowej twarzy, jej rodzice, pracownicy "Hadesu" ubrani w śmieszne komże.

Zimno jak diabli. Ojciec Vincentii, pijacka morda, kołysze się. Buzują w nim dobre trzy promile. Człap, człap, wolno za karawanem.

Zewsząd flesze, kamery, świetliste pająki, długie ryje obiektywów. Błysk, błysk, migawki, wywoływanie ducha Ubermadzi.

Atrapa cmentarza. Klepsydra, niczym tabliczka ouija. Wodzimy po niej wzrokiem, niemal zdzieramy litery. Data urodzin i śmierci. Kombinacja cyferek, gwiazdki i krzyżyka. Szyfr do sejfu. Co w nim spoczywa?

Zwłoki półrocznego dziecka? Najnowszy numer Playboya pełen zdjęć nagiej Elwiriandżeliki?

Drapanie się po brodach, szyjach. Kreślimy paznokciami znaki na skórach, zapisujemy całe przemówienia, zawiłe traktaty filozoficzne.

Jutro, o ile będzie jakieś jutro zobaczymy siebie na pierwszych stronach „Bildów”, „Nadfaktów” i innych żałosnych szmatławców.

„Modowa wpadka Wiśniewskiej. Podczas ostatniego pożegnania córeczki miała niedobrane kolorystycznie szpilki”.

„Skandal! NIE zaśpiewano »Anielski orszak niech twą duszę przyjmie«”.

 

Promienie wpadają, wnikają w zaspy. Na kartach pamięci lęgną się mrówki. Całe z lodu.

Garbaty ksiądz bredzący coś o pojednaniu i przebaczeniu, nawet wbrew sobie, wbrew logice.

Niezbadane są wyroki boskie. Nie ferować własnych, ludzkich, przyziemnych, nie osądzać, nadstawić drugi policzek.

Lodowe owady wykluwają się ze zdjęć. W ciemniach fotograficznych przychodzą na świat mszyce, karaluchy. Wszystkożercy. Szatkują liście, zmieniają kroniki w strzępy. Żują, gryzą. Nawet biedronki, poczciwinki.. jak korniki...

— Coż mu odbiło? Taki dobry był, widzi pani, taki czysty, imitakl — a prawie jak żywy Florcio... Czemuż to zrobił? Bydlak! Żeby ojciec... —słyszę konspiracyjny szept.

— Pewnie od tych filmów mu się pomieszało. Teraz, panie, to puszczają same… Albo narkotyków się nazażywał. Marihuanę z makiem sobie w żyłę wstrzyknął i czort go opanował.

— ...albo choroba psychiczna dała o sobie znać...

— ...alboż on był całkiem normalny?

— ...własnym dzieckiem tak o drzewo... gruchnąć...

 

Więc w tej wersji historii to "ja" zabiłem. No, robi się coraz, kuźwa, zabawniej. To jakiś pojebaniusieńki czyściec.

Koniec dnia zdjęciowego, statyści się rozwiewają. Ich włosy, paznokcie przechodzą w mgłę. Wilgotną,

Zgromadzenie umarłych, przemijających z wiatrem żałobników. Kolonia rozpuszczających się zombie.

Drewniane, stuletnie krzyże, omszałe nagrobki. Podmuchy arktycznego wiatru szarpią włosy zapłakanej V.

Zimna Vincentiandżelika zalewająca się łzami, Stabat Kasia dolorosa, aż chce się o niej napisać elegię, poemato- panegiryk. Albo modlitwę do świętej Imitaklicy.

„Zaprawdę święta jesteś w swym cierpieniu i słusznie cię sławi wszelkie stworzenie” — zawodziłby chór Poznańskie Skowronki w ruinach Świątyni Opatrzności Bożej..

— Bardzo dobrze udajesz, gra aktorska na poziomie mistrzowskim. Zasłużyłaś na Oscara. Na odciśnięcie dłoni w Alei Sław w Hollywood. Choć tobie, kuźwa, raczek by pasował Hitlerwood.... Chodź, "nie rycz, mała, nie rycz, ja znam te wasze numery". Mieszkamy gdzieś w tej makiecie? Chyba nie tu, w parku sztywnych...

 

Odwraca się, spogląda na mnie ciemnoczerwonymi oczami. Z wyrzutem, zgorszeniem, jakbym ukatrupił wszystkie Madzie świata, własnoręcznie dokonał Rzezi Niewiniątek, właśnie wrócił z jatki, gdzie zaszlachtowałem tysiące niemowlaków.

— Co pan? Znamy się? — pyta ledwie słyszalnym, drążącym, dychawicznym głosem. Właściwie raczej (teraz będzie metaforzysko!) pyta mnie wiatr zaplątany w jej struny głosowe.

No masz ci los, akurat musi cierpieć na amnezję!

— I tak i nie. Znaliśmy się w realu. Stwarzaliśmy, bo i czemuż, kuźwa, nie, okruchy, cienie, łączyliśmy je śliną. Zrastały się nasze fetysze, lepki bluszcz oplatał miasta, nudne i szare. A to? To jest chujnia, wersja odbita na zmiętej kalce, takie nasze wspólne przedpiekiełko. Pojęcia nie mam, ile tu będziemy ani dokąd potem nas rzuci. Tylko jedno jest pewne — że nie żyjemy, tak jak twoja córka, którą notabene zabiłaś. A potem — siebie.

— Pan jest chory... Won...

— Tak, chory. Na w chuj nieuleczalną znajomość prawdy. Jestem okropnie różniący się od was: ciebie, tych co przed chwilą znikli; jestem świrem, parszywie trzeźwym, za normalnym jak na to… tfu… Ej. Zaraz. Moment. Posłuchaj. Jesteśmy tylko odbitkami. Wiesz, ile jest takich, albo jeszcze bardziej pojebanych światków? Mnóstwo. Czegoż tam nie ma… jakie akcje się odpierdalają… Ktoś — może ty, albo ja — podkłada bomby pod popeweksowskie magazyny tekstyliów, kalki papieży Franciszków wypowiadają wojny Wszechrusi, samoloty pilotowane przez brodatych terrorystów uderzają w Pałace Kultury, a ty, głupia kozo tkwij nad pustym grobem i skowycz! Rycz! Wecz! Opłakuj, kuźwa, kamień i sklejkę, może — tu, albo w innej wersji — jak będziesz, kurwa, wyjątkowo sugestywnie udawać — dostaniesz szmacianą lalkę Madzi. Albo cały komplet: małe, średnie, staruszki. Będziesz mogła podrzynać im gardełka, dusić, przypalać, wbijać widelce w oczka, rzucać nimi o ściany, o próg, odbijać od sufitu, taaaak — żonglować Madziami… — wpadam w amok, zaperzam się.

— Jak śmiesz... — szepcze prawie przeźroczysty imitakl. Słup soli, żona Lota, która widziała bombardowanie dwóch przeklętych czyśćców i za karę została zamieniona w manekina z NaCl.

— Dzieciobójstwo, potem — cyjanek. Strzeliłaś samobója. Teraz — wyparcie. Myślisz, że cokolwiek tutaj jest prawdziwe? Że w grobach… o tym, tym… ktoś leży? Że ktokolwiek mieszkał w tamtych blokach?

Idź, krzycz pod oknami, rzucaj czym się da, zbij choć jedną szybę. Znajdziesz się w Kijondong, Wiosce Propagandy. Że to kraina mitu. Wielki maszt z głośnikiem, jeden, niezmienny komunikat: UWIERZ. Chciej nosić t-shirty z napisem I WANT TO BELIVE i rysunkiem Czegewary przelatującego nad lasem.

Pisz idiotyczne posty w sieci, że tajne przez poufne, ale ty wiesz lepiej, ty jedna wiesz, że coś sie kroi., I jednocześnie opłakuj stertę wieńców, pal znicze na pustym grobie. Gówno się dowiesz! To teatr absurdu, pantomima grozy, Le Grand Guignol dla ubogich. Prawda zdechła, jest trupem, jak my, jak ta twoja Madzia.

Coś ostro się chrzani, wymiary się przenikają, nasze cele są zrośnięte. To miejsce odosobnienia. Od logiki. Spieniona... gazowana... forma... płynna rzeczywistość.

Próbuję zaglądać za parawan do sąsiedniej sali, innego świata, odzyskać multiświadomość, by znowu być JEDEN. A, kurwa, widzę kwadrylionem oczu, mówię kwadrylionem ust. Do nikogo. Mniejsze fantasmagorie pożerają większe, zły, bezwartościowy pieniądz wypiera dobry. Doszukuję się logiki, próbuję znaleźć oparcie, ale jest jak w połamanym kalejdoskopie. Świetlisty patchwork, pozszywane drutem szkło z różnych butelek: po prycie, po szampanie… Kto tu w cokolwiek uwierzy — żyje jak kret.

 

Katarzyna-Vincentia odbiega ode mnie jak od zadżumionego. Nawet nie wiem, jak tu się nazywała.

A udowodnię, że to odbryzg, ułamek pięknego, bogatego świata, na którym już nas nie ma… — bredzą mi się, kleją, bełkoczą myśli.

Ciężka płyta, nie wiem, czy dam radę dźwignąć.... choć na paręęęę... Grzebię w zmarzniętym ziemsku, wyciągam pudełeczko. Ładne, jaśniutkie. Ecru.

Co tam wsadzili? Zdechłego psa? Ze dwa kamulce?

Matkooo… W trumience rzeczywiście jest ciało dziecka. Wykrzywione, spotworniałe. Nieludzkie.

Czarne usta. Robaki w ilościach hurtowych. Muminek post mortem, wzdęty szkielet.

E, co to?! Jedna skrzydlata larwa, lub cokolwiek to jest rozwija skrzydełka i wzbija się w powietrze.

Wlatuje mi do lewego oka, wgryza się w gałkę!

Tępy wrzask. Huko- krzyk, przed siebie. Gdziekolwiek. Aaaggghh!

 

Dzisiejszy odcinek sponsoruje literka "o", jak "owad w oku".

Biegnę środkiem szosy. Ruskomordzi kierowcy w pobiedach, żygulijach, tawrijach trąbią i rzucają przekleństwami. Pod szliapami, uszankami, małachajkami wrze im bimber.

Potrącane na chodniku babuszki z polarnymi i brunatnymi niedźwiedziami na smyczach krzyczą że bliad;, że coś moja maty…

Mam to gdzieś. Tylko jedna myśl: dopaść do najbliższego drzewa. Ułamać patyk. Dłubać, zadłubać pasożyta na śmierć!

—...huuurwa..... maććć... khhholersstwo! — charczę chropowatym głosem, jak u Himilsbacha.

 

XIII. ZAPOJKA

 

INNA WERSJA RZECZYWISTOŚCI

 

Nie wiem, kim jesteś, ile masz lat, ani skąd pochodzisz. Twój świat, słoneczny okruch jeszcze istnieje, czy wypalił się, jak wszystko wokół?

Może w ogóle cię nie ma, ten list rozpłynie się na dworze w rozżarzonym, toksycznym powietrzu?

Jeśli czytasz te słowa to znaczy, że przeżyłem, choćby w paru zdaniach udało mi się przemycić siebie, cząstkę, rozgotowanych wrzących myśli.

 

Ale zacznijmy od początku. Nad starym, niedokończonym domem rosły burze, tworzyły się, targane sztormami, bezdenne oceany, rozkwitały pioruny-ukwiały.

Tata, Dorian, zapewniał, że trzy gliniane piętra nie grożą zawaleniem, mogą przetrwać jeszcze sto lat. Rozebrać? Po co?

...jednak wiedzieliśmy swoje. Że to wisząca nad głowami szpada Damoklesa.

Dom w formie szczątkowej, niedorosły, niekompletny, a już zgniły. Cuchnący na kilometr rodzinny chlew.

Najgorsza była kuchnia, niesprzątana naprawdę od kilku pokoleń (!).

Pleśń przez parę er stworzyła tam odrębną cywilizację. Wybuchały wojny, plamy zjełczałego już w latach sześćdziesiątych tłuszczu walczyły zieloną kromkę chleba z wylęgłymi w wiadrze pomyj paciorkowcami i bakteriami E. coli, gronkowce najeżdżały kalifaty salmonelli buzującej w zepsutych jajkach, skrzypy ze skisłej dwa lata wcześniej zupy podbijały Związek Socjalistycznych Republik Nadgniłej Polędwicy.

Rozbrzmiewały tam marsze, dudniło w przeterminowanych od czasów Gierka konserwach, kruszyły się z jękiem, stękiem, bochny brązowego chleba, pękały skamieniałe kajzerki, rozety staryznych sękaczy, gomółki sera pamiętającego czasy Gomułki.

 

Mulista trucizna gotowana, parzona przez mamę w alchemicznym destylatorze-samowarze odurzała nas, niejako obłaskawiała kąty zatęchłej rudery. Po wypiciu paru filiżanek dekompozycyjna nora od biedy nawet dawała się lubić. Lepszy taki dom, niż koczowanie pod mostem.

 

Epidemia wybuchła, gdy byłem w czwartej klasie podstawówki. Pamiętam jak dziś. Jedenasty września dwa tysiące jedenastego.

Rozżarzona pieczęć przystawiona do czoła.

Osama bin Bergoglio, lider organizacji terrorystycznej, herszt bandy zdziczałych psycholi pod szumną nazwą Al-Scientologija ogłosił świętą wojnę z krajami zachodu. I rozpyliły, fanatyczna i bezmózgie czuby, pseudoherdewin w warszawskim metrze. Odkręcili parę słoików po korniszonach i brunatna zaraza rozlazła się po stolicy. W ciągu tygodnia dopełzła do naszego miasta.

Budynkoporoza. Wszystkożerny jad, bulgocząca atrofia i dystrofia.

Wagoniki podziemnej kolejki — zmienione w mokry popiół. Z pasażerów nie zostały nawet szkielety. Tego dnia dwie trzecie powierzchni Warszawy zgalaretowaciało, rozpuściło się.

Pomimo groźby śmierci, złowróżbnego tonu, fatalnych prognoz, katastrofy, jaką wieszczyli eksperci, pomimo ogłoszenia stanu wyjątkowego — czułem absurdalność całej sytuacji, byłem wręcz rozbawiony. Ośmiornica wypełza znikąd i zalepia ci świat śluzem. Burleska zamiast melodramatu, gołe laski tańczące tarantelę na trupach swoich pierwszych kochanków, owrzodziałe staruszki kradnące w Żabce paczki durexów, małpeczki tequili, chipsy i wagon SaintGeorgów, brzuchate prymitywy rozdziewiczające studentki religioznawstwa na maskach fiatów multipla.

Wieżowce pełne kraterów, dziupli, wieżowce o ażurowych elewacjach. Komputery wierzgają przez sen, tetrabajty, megabity ich pamięci utleniają się, demencja kasuje przygody Pacmanów i braci Mario, gruzińskie pornosy z syfilitycznymi dziwkami, teledyski Cradle of Maiden, wszystkie odcinki Słonecznego Patrolu.

Dogorywająca ludzkość zapomina, ile procent cukru jest w cukrze, czy C2H5OH to wzór na pole rombu, czy numer do głupiej, telefonicznej wróżki zza siedmiu mórz.

Niedobitki uciekają z Polski, z Europy, budują rakiety, by uciec z Ziemi, próbują przepłynąć wpław Atlantyk, trzymając pod pachami figurki Santa Muerte, papieża Polaka, pozłacane rzeźby przedstawiające Lecha Kurzyńskiego.

W ciągu tygodnia miasto zostało zżarte i wydalone przez gigantycznego stwora ze slapstickowej komedii grozy, tyranozaura z różowej peruce. Kostucha wyszła pijana z dark roomu i zaczęła kosić, kosić kogo popadnie.

Rodzice rozpłynęli się szybciej, niż w okamgnieniu, dwie — trzy krople mazi zmieniły ich w zasuszone mumie, lakierowane kraby ze stoiska z kiczowatymi pamiątkami z Zakopca, Lichenia, znad morza. Potem — w błoto.

 

...szpital, póki nie jest za późno!

Biegłem przez pobojowisko. Miasto, więcej: cywilizacja wpadała na błyskającą laserami górę lodową, kruszyła się i szła na dno.

Plastelinowe bloki gięły się, spalone samochody, wraki żelaznych pterozaurów zalegały na ulicach. Jakby wysiadywały jaja — białe czaszki. Ludzi.

Za parę dni będzie wystarczyło pomyśleć o zakażeniu, by umrzeć, choroba zacznie się rozprzestrzeniać telepatycznie.

Ledwie zdasz sprawę, że coś ci dolega — trach! — padasz martwy.

 

Ponury budynek. Okna zamalowane szarą farbą.

Bardziej wygląda mi to na więzienie, ale w dziecięcej naiwności wydawało mi się, że gdzie jak gdzie, ale właśnie tam uzyskam pomoc, ratunek, że wydostaną mnie z bez-miasta, może na dodatek zaszczepią przeciwko herdewiparchowi, panowie doktorzy, panie pielęgniarki.

Drzwi zamknęły się z głuchym łoskotem. Zostałem oddzielony od zatrutego miasta. Amputowany z niego.

 

Półmrok, zdychające światełko jarzeniówek.

Wilgoć, lepkie wodospady cieknące po ścianach. Matko, to... miód! Jakim cudem...? Smakuję, jem, żrę. Pyszne!

 

Nagle pojawiły się przede mną dwie bajkowe istoty. Bliźniaczki, obie tak samo brzydkie. Półotwarte usta, wyłupiaste oczy. Możesz mi nie uwierzyć, ewentualny czytelniku tego listu, ale one miały... skrzydła. Jak u motyli.

Pomyślałem, że chyba trucizna odebrała mi rozum, mam zwidy; może dogorywam, majaczę w gorączce.

Dziewczyny-owady zabrały mnie do podziemi Nie bałem się. Co może się stać we śnie?

...gwar., „uporządkowany chaos”. Rój klonów w ponurym ulu, piwniczce. Państewko identycznych robotnic. Miejsce jak z książki dla dzieci, fantastycznej. Jak z bajki, w którą nikt nie wierzy.

Ludzie tworzeni na starym powielaczu, żyjący w drugim obiegu. Humanoidalne pszczoło-ćmy o ludzkich dłoniach i kolcach zamiast paznokci.

Jestem po trzeciej stronie lustra, w psychodelicznej masce dla zjaranych przedszkolaków. Prowadziły mnie, dziewczyny. Przez ul, piekło. Szedłem zaciekawiony. Zszokowany.

 

W sali, do której weszliśmy pachniało śmiercią. Nie umiem tego dokładniej określić, nie była to duszna woń rozkładu, bardziej taką… beznadzieją, poczuciem, że wszystko co dobre już się skończyło. Że na cokolwiek ważnego, istotnego jest i zawsze będzie za późno. Że pozostaje jedynie trwać w marazmie, stagnacji.

Na kamiennym tronie siedziało coś. Początkowo myślałem, że to manekin. Ale ono żyło, oddychało.

Kobieta, ale jakaś… nieludzka, odpychająca. Łysa, bardzo chuda i chyba cierpiąca na padaczkę. Cała w drgawkach, jakby pod bladą skórą miała tylko węże i robaki. Albo jakby ją do prądu podłączyli.

Jest ubrana w rozpadające się, zbutwiałe łachmany. Na lewym oku ma czarną przepaskę.

Towarzyszące mi skrzydlate odbitki klękają przed żywym trupem. Baśniowa królowa korsarz patrzy na mnie zdrowym, srebrnym okiem.

Mam mdłości, ze strachu i obrzydzenia. Zimnym, schrypniętym głosem maszkara każe podejść bliżej. Ani drgnę.

 

Mówi, potwornica, że znała mnie wcześniej, jestem bezimiennym imitaklem jakiegoś, zmarłego w innych światach, w poprzednich opowieściach, Złotego Chłopca. Według niej (co za idiotyzmy!) istnieję tak długo, jak Wszechświat. Czyli... zeszyt w kratkę.

Brednie, przecież nazywam się… ten… Wyleciało mi z pamięci, chyba ze stresu. Stara wariatka, pewnie jest zarażona pseudoherdewinem.

Nieładne bliźniaczki prowadzą mnie do władczyni. Padliny. Próbuję się wyrwać.

Potwór zsuwa przepaskę. Z oczodołu wylatują tysiące, miliony owadów. W ciągu paru chwil mroczna komnata roi się, przeistacza w pancerze, odnóża. Nie ma nas, istnieje jedynie grzechoczący, szeleszczący materiał, powietrzne mrowisko, larwy wiercące się w gnijącym się ciele świni.

Brudny szpital — na kursie kolizyjnym. Leci na grzbiecie chrabąszcza prosto w Słońce.

 

Nie wiem, jak długo byłem oblepiony paskudztwem.

Nagle dotarło do mnie, że jestem w innym pomieszczeniu.

Za kratami ani jednego światełka, rdzawy księżyc oświetla kompletną pustkę Armalnowice wciągnął tysiącgłowy mrówkojad.

Ściany celi wyłożone ohydnymi kafelkami w różyczki. W kątach piętrzą się puste butelki. Jedna do połowy pełna. Musiały tu się odbywać niezłe libacje.

Nigdy wcześniej nie próbowałem alkoholu. Jedna była prawie pełna.

Okropność! Cierpkie, gorzkie, palące w gardło, podniebienie.

...zlizujywałem miód z sufitu, płomienie w ustach przygasały.

Nie wiem, kiedy zorientowałem sie, że mam ciało, umysł, że JESTEM dorosły.

Na stole — parę czystych kartek. Piszę do ciebie, hipotetycznego czytelnika, człowieka z mgły, ambiwalenciarza, który będzie, albo i nie. Przyjdziesz mi z pomocą, przeczytasz to, czy jesteś jedynie... ech... złudzeniem, płonną nadzieją?

 

***

 

Śniła mi się Łąka. Ja- motyl w idyllicznej Essenticarii, wiosce- kokonie.

Swędzące plamki- objaw gorączki. Hiperforsycje karłowate, przyklacje i borsentie, zasuszone kwiatki we włosach Największego.

Dziecko, córeczka, której nienawidziłem za fakt jej istnienia — zakopana pod progiem.

 

***

 

Kartka się kończy. Zaraz włożę list do butelki po „Kostnicznej” i wyrzucę przez okno.

Czy ktokolwiek ją odnajdzie? Dowie się, że żyję, potrzebuje pomocy, czy...

Następne częściKneph (cz. XI. - OSTATNIA)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania