Poprzednie częściKneph (cz. I).

Kneph (cz. IV.)

— Ja pierdolę... Musisz być takim pesymistą? — Vincentia wpatruje się we mnie uważnie. Czyta w myślach.

— Ale trzeba mieć marzenia. To dobry objaw. Znak, ze zdrowiejesz. I widzisz — coś sobie przypominasz. Może z czasem, powoli, uda nam się do ciebie dotrzeć, sam odkryjesz...

— ...albo będę taki Kaspar Hauser. Merol jest — a nazwiska nadal — nie… Blacha. Pogięta. Ale nie po wypadku. Karoseria przerdzewiała od nowości… — pukam się w bezgłowę.

 

Następne browary rozleniwiły, zacząłem zrastać się z fotelem.

Z półsnu wyrwała mnie Vincentia, jej piękna, brzydka, śliczna, końska twarz przy mojej twarzy.

Jej chude ciało przytulające się (masochistka!) do resztek mojego ciała.

Oddech i bicie serca. Dziewczyny i kogoś, kto kiedyś był facetem.

Język Marty. Jej gwiazdozbiory, jednokolorowe tęcze.

Festiwal oksymorończysk, teatr absurdu, bo kto to widział poderwać (!!) bezdomnego lumpa, zaprosić na chatę, by się z nim pieprzyć!

 

…zsuwam się z fotela, rozpinam dżinsy. V. ma na sobie znoszone, sprane majteczki. A ja — nie mam już nozdrzy. Tylko końskie chrapy. Inhaluję, wdeeech, wdeeech, wciągam zapach tego… tej…

Muszeleczka Vincentii, idealnie wygolona, przypomina… Nie, nie małża. Bladoróżową, zwiniętą w kłębuszek-pączek… wstążeczkę. Może i przymetaforzyłem teraz zbyt poetycko, ale taka właśnie jest.

Całuję tę metaforę, wilgotny, lepki materiał. Klękam przed Panią. I liżę, obciągam (sic!) jej przezroczystą wilgoć.

 

...nie, zostaw. Loda? Nie chcę. znaczy — może i bym śmiał, ale nie śmiem prosić. Jeszcze capię, nie masz prysznica ani wanny, umyłem się tylko od pasa w górę, co to za mycie — pod kranem, w umywalce… Jestem brudny, nie dotykaj, bo się zbrzydzisz....no co ty…

... dobra, skoro chcesz... musisz...

Wiesz? Chyba się w tobie zakoch...

 

I urwał się, film. Co było na końcu? Skupiam się, próbuję wyłapać ostatnie kadry. Dotyk Andżeliki?

Cholerna pamięć znowu szwankuje, jest jak Murzyn na zebrze.

Chyba dostałem w łeb. Od kogo? Nie mam bladego pojęcia, byliśmy sami w mieszkaniu, w duchy — poza Złotym — nie wierzę.

Vincentia by mi tego nie zrobiła, to chodząca dobroć. Albo zajebiście taką udaje, idealicę.

Poczułem potworny ból gdzieś w potylicy i odpłynąłem. Ktoś z zewnątrz odciął zasilanie.

I restart, znów gówno wiem.

Przez moment nie było świata, powrócił do punktu wyjścia, ziemia była bezładem i pustkowiem, ciemność nad powierzchnią bezmiaru wód, a moja przepita świadomość unosiła się nad wodami.

Nagle łupinka, na której dryfowałem, pękła. Z ciemności zaczął kiełkować smród.

Początkowo był wręcz delikatny wilgotny, lekko drażniący nozdrza.

Parł, nie napotkawszy na swej drodze przeszkód zaczął się rozwijać, rozrastać, wypuszczać pędy. W krótkim czasie pochłonął wodę i ziemię, pożarł moją etylową świadomość.

Zapuszczał korzenie w próżni, tężał, nabierał mocy, powielał się, replikował, dzielił, mnożył na inne, coraz bardziej drapieżne i nie do zniesienia rodzaje smrodu.

W końcu nie było miejsca na ciemność, na próżnię; istniał tylko on, wszechsmród o bilionie odnóży, pan władca, pantheos.

Z niego powstał drżenie. Naro... wyrodziło się, wyrodne, paskudne, złe, dygotliwisko.

I wtedy świat, mój mały i dziurawy świat, światek właściwie, istniejący tylko fragmentarycznie, w wielu nieczytelnych kopiach, świat- odbitka, zmięta ulotka, ochłap wydarty z większej całości, która na zawsze spoczęła w archiwum, została zamknięta w sejfie, do którego nie znam szyfru — powrócił na dawne miejsce. Wkleił się, osiadł, ale inny, skażony fetorzyskiem.

Właściwie został stworzony na nowo, właśnie ze smrodu, jakiś złośliwy kopista, troll kreacyjny przepisał go dla mnie, maczając pióro w niewyobrażalnym paskudztwie, w plugawstwinach, cholernych, w maziosze błotnistej, w fekaliozie.

Zacząłem otwierać oczy. Ze skrzypieniem, z chrzęstem.

Delikatny, pobity, skatowany ja, który cierpi, bo jest nadreaktywny, przesadnie odbiera bodźce. Aua.

 

Powieki — nie przesadzając — Pchałem, niczym kamienne bloki broniące dostępu do dwóch zapomnianych skarbców..

...ograbionych ze wszystkich kosztowności i zalanych ściekami, kuźwa mać.

Jeszcze raz, skupić się, no, włożyć trochę wysiłku, podważyć...

Nagle — coś dosłownie odbiera możliwość oddychania, blokuje płuca, oskrzela, jeny, kurde, czuję, że mam wbitą w nos włócznię, albo co najmniej zaostrzony kij, w gardle, w przełyku — twardniejący cement, piankę montażową, super glue.

— Ja jebię... co tak cuchnie? Zdechło coś?

Jeszcze raz, do góry. Łup!

Zbyt jasny, rozmyty obraz, wielobarwne plamy.

Łapanie ostrości.

Ja pierdolę, szok. Zamykać, zamykać!

W ciemność, odwrócić się w ciemność, odgramolić się ruchem pełzakowatym w czerń, która ugasi rozgotowane, parujace łbisko. Zakończyć szaloną projekcję.

Co za wariacka wizja. Niemożliwe.

Kolejny raz wyłażę z mroczyska, cały czas wstrzymując oddech. Idę na konfrontację, stawiam czoła zwidom, chcę dotrzeć do źródła paskudnego zapaszyska, spionizować się. wstać, ogarnąć się, wywalić tego zdechłego psa, kota, pół kilo zepsutych podrobów, czy co tak waniaje.

Jednocześnie — zaprzeczam temu, co przed chwilą widziałem.

No śmiało, kurde, to nie może być prawda, spieprzona łepetyna znów tworzy jakieś pierdoły, to tylko jej paranoiczny obrazek, graficzka wygenerowana przez niezdiagnozowaną jeszcze chorobę, najpewniej — schizofrenię, bo co by innego.

Muszę natychmiast zapomnieć idiotyzm, który wydało się, że widziałem. I już, dementować tę kuriozalną ściemę, wizualny humbug.

 

Otwieram znów. I znów zamykam.

No, zajebiście się ze mną bawisz. Powtarzasz herezję i myślisz, że w nią uwierzę? Takiego wała.

Za trzecim razem mi się uda, zacznę widzieć dobrze, odgonię mary, z gałów spadnie zasłona. Szmata.

Najpierw mami mnie, choróbsko, jakimś cholernym Złotym Chłopcem, robi z człowieka durnia, który pije, gada ze zmorami — a teraz to? Coraz ostrzej pogrywasz, chcesz mnie przerazić, wziąć całkiem, kuźwa, we władanie, w szpony, zapędzić w ciemny kąt, w kozi róg, przestraszyć tak, że aż całkiem zgłupieję, skończę osiwiały w psychiatryku?

Myślisz, że od ciebie nie ma ucieczki? Jest. W normalność. Jeszcze nie zidiociałem kompletnie. Śmieję się z ciebie, oczadzie, omamie, oczadzicie...

— Nie, nie, nie, nie... — pomyślałem, a chwilę później wykrzyczałem nei pamiętając, by nie otwierać ust, gdyż w świecie wersji 2.0 (nie, raczej downgrade'owanym!) wszystko jest smrodem i ze smrodu.

Że muszę trzymać się z dala od zgniłego powietrza, bronić się przed nim, nawet za cenę uduszenia się.

Wciągałem ten morowy, lepki, parny, stęchły syf, jakbym nie oddychał przez ostatnie sto lat. I drżałem spazmatycznie odsuwając się gwałtownie od (epi)centrum chaosu, od źródła skażenia.

A było nim ciało, zrujnowane, że się tak wyrażę.

Ciało zdegradowane do poziomu błota, poniżone, zniekształcone byciem na powierzchni. Zbyt długo na powierzchni.

Wystawione na moje przypadkowe spojrzenie (już samo to jest jego wielką obrazą, niejako desekracją, naruszeniem tabu, powagi śmierci).

Ciało jeszcze niedawno podniecające, pociągające mnie, emanujące dziwacznym, brzydkim urokiem.

 

Nie wiem, ile czasu minęło. Zresztą — co w ogóle znaczy słowo "czas"? Odkąd jestem chory, zdurniałem, odbywam podróż po jakimś Burdelsanatorium pod Klepsydrą, gdzie czas był w równym przeżuty i zwymiotowany, co tu. Dla mnie czas przecieka przez zgrabiałe palce, jest przepuszczany przez sokowirówkę, odcedzany durszlakiem ze wszelkiego sensu.

Oto dostałem się w łapy boga-mykologa i karmi mnie, w ramach eksperymentu, bydlak, spleśniałymi resztkami czasu. Nie wiem, gdzie zaczyna się i kończy choroba, czas urojeń, a zaczyna względna przytomność. Dwie klepsydry zderzyły się z hukiem, ich piaski zmieszały. Oddzielenie prawdy od jej przeciwieństwa — leciuchno — niemożliwe.

 

Przede mną, na dywanie leżało ciało Vincentii. Andżeliki. Ciało w stanie zaawansowanego rozkładu.

 

Nie patrzeć, nie patrzeć! Odwrócić się, odchylić! Kuuurwajemać!

Alarm, wszystkie urządzenia pokładowe wariują. Awaria systemu, przeciążenie, przegrzanie stan nieważkości mózgu. Poeksplozyjność.

Płyty tektoniczne zderzają się, wulkany, góry lodowe wpadają na siebie, deszcz meteorytów, plaga szarańczy, płoną biblioteki Księstwa Watykańskiego, przewraca się Krzywa Wieża w Gizie, prostuje się, tak jakby na przekór, ta pizańska.

Cała ludzkość tłoczy się u stóp Kolosa Rodyjskiego. Wielki posąg pęka, odrywa się brodate łbisko, spada, miażdży bezbronnych spanikowańców… koniec cywilizacji, koniec normalności… Alarm, alarm…

 

Uciekać, byle dalej od tragedii, piekła, które ma tu początek, od niewyobrażalnego wręcz, włażącego do nosa, płuc, oskrzeli, gnieżdżącego się tam, moszczącego sobie gniazda, smrodu.

Zrywam się z fotela, półprzytomny, zdruzgotany wybiegam na klatkę schodową, parę razy potykam się na liczących wiele mileniów stopniach, lecę przez graffiti, płaty farby, niżej, w dół. Wreszcie, półoszalały, wypadam na ulicę. Jestem zwierzęciem, ale już nie potulnym kundlem. Wilkołak wawelski, smok… węże zamiast włosów… łonowych…

 

Pani nie żyje. Prawdopodobnie ją zabiłeś, bydlaku, bestio. A była dla ciebie taka dobra, wzięła do mieszkania, nakarmiła, dała ubrania, mydło, nawet cholerne piwa ci kupowała, wódkę. Przytuliła cię, menelu, świrze, zwyrodnialcu. Obciągnęła. Matka Vincentia z Kalkuty.

A ty masz wściekliznę. I zagryzłeś, rozszarpałeś cholerną Samarytankę. W dodatku — bez powodu. Jak mogłeś? Nadajesz się tylko na odstrzał. Nie, szkoda kuli na takie ścierwo. Zatłuc, kołkiem w łeb, tak, związać łapy, pysk, bić tak długo, zapamiętale, aż pęknie prawie pusty łeb, wyleje się wodnista galareta, post-mózg.

 

Biegnę przed siebie. Świeże powietrze, hausty. Ludzie. Też syf, tłum. Przechodnie. Ramiona, plecy, aua. Obijam się od ludzi. Patrzą z potępieniem, politowaniem.

Dopadam jakiegoś młodego chłopaka, szarpię za ortalionową bluzę-kurtkę.

— No i, kurwa, mam cię, Radek! Jesteś bratem Vincentii, przyznaj się, nie udawaj! Spierdoliłeś przed rodziną, ukrywasz się, sfingowałeś porwanie, własną śmierć, liczysz, ze uznają cię za zmarłego? Co — nowa, kurwo, tożsamość? Ale coś poszło nie tak — i wróciłeś, żeby zabić siostrę, sprzątnąć ostatniego świadka...przekrętu… — wrzeszczę.

Na twarzy dzieciaka odmalowuje się przerażenie. Jedno wielkie WTF, szarpie się, próbuje coś tam mówić, że przepraszam, z kimś mnie pan pomylił, nie znam pana, ale o co chodzi?!

Strach w jego bladych, TLENIONYCH oczach.

Dociera do mnie, że cuchnę trupem, do cna, ciuchy, skóra, na wylot przesiąkłem odorem. Padliny. Że sam jestem padliną.

I nagle — wybryzg. Ogarnia mnie spazmatyczny płacz, niepowstrzymywalny. Z bezsilności, szoku, niepogodzenia się, totalnej kapitulacji, skurwopłacz. Poddałem się, panowie sędziowie, policjanci. Weźcie, utnijcie zeschizofreniczały łeb.

Wrzask zarzynanego zwierzęcia, które chce umrzeć,. Zdechnąć.

Martyrologant upadający ma kolana pośród zdezorientowanych przechodniów. Świr trawiony obłędem, człowiek-szklana kulka wypełniona płynnym żelazem. Rozbryzg. Rozkrzyk.

Przerażony chłopak wyrywa się i ucieka.

Jestem wygnany z raju na zimną pustynię. To kara za zerwanie owocu z drzewa poznania dobrego i… dobrego. Za próbę zyskania przyjaźni, może miłości. Za próbę powrotu do człowieczeństwa, społeczeństwa, resocjalizacji, odmenelenia się, próbę zabawy w związek, przyjaźń, miłość, seks.

Cios, kopniak, z glana prosto w ryj. Topi się wosk w moich skrzydłach, gubię się w labiryncie z chmur. Wyję.

Jebnęło się Ikarzątku na chodniczek. Nie było mięciuchnego lądowanka, niestety. Potłukło się, dzieciątko, leży i jęczy.

 

Prawie nie zauważam, jak na miasto spada grad bomb.

Rozkwitają złocistoszare łuny, pełgają płonienie w ślepnących oknach. Mury rozrywane ogniem.

Mająca miliardy lat, nigdy nie remontowana kamienica zmienia się w kupę gruzów, grzebiąc to, co zostało z ciała Vincentii.

...dopalające się, poskręcane kikuty samochodowych karoserii, ludzie tratujący się w panice. Sztafeta wewnątrz Słońca, maraton w środku pieca krematoryjnego.

Nie docierają do mnie ich głosy. Ryk syren zagłusza wszystko. Leżę na chodniku, zwijam się z bólu. Jestem tratowany, ale nic to. Łzy ciekną po napuchniętej, czerwonej twarzy. Postrzępiona świadomość, zamiast mózgu — szmata, która nie łapie, nie rejestruje niczego.

Prawie ogłuchłem i oślepłem, jedyny obraz, jaki do mnie dociera, to… ten wstrząsający… Ciągle… go… widzę… Przerwanie obwodu, popalone bezpieczniki. Rozbieżność, rozprężenie..

Zjarane skorupy Mercedesów w123. Szczątki marzeń, które poszły się jebać. Miriady, zorze polarne. Kłęby dymu, igły, ostre, wbijające się... wbite...

 

Podnoszę się, rozglądam tępo. Tragedia rodząca nową tragedię. Piekło w wersji soft zmienia się w wersję bez cenzury.

Śmierć Andżeliki, śmierć miasta. System naczyń połączonych. Nikogo żywego wokół. Bezgłowe trupy, ludzkie pochodnie. Korpusy, torsy bez żeber, rąk, kadłubki.

Chaos tak wielki, że aż niemożliwy do pojęcia. Telewizor śnieży, a od walenia pięścią w obudowę jest jeszcze gorzej.

Nieliczne, ocalałe auta wbijają się jedno w drugie, zjadają się. Kamienny wiek. Ogień, wszechobecny. Cementowy.

I… on. Błyszcząca drzazga pośród bezładnej plątaniny. Igła znaleziona, choć jej nikt nie szukał, w płonącym stogu siana. Złoty Chłopiec stoi dwa -trzy metry ode mnie, jakby nigdy nic. Pali szluga.

— Żesz kurwo… znowu ty! Pierdolony zwi… wytworze… — chcę wykrzyczeć, ale nie mogę, mam żyletki w gardle.

On milczy, uśmiecha się cynicznie. Zresztą — co do diabła miałby gadać, przecież nie istnieje, jest tylko omamem, fatamorganą. Wyrasta taki w tlących się zgliszczach, wyluzowany, odprężony, nic go nie obchodzi…

 

Podbiegam, choć nogi jak z waty. Jakimś cudem w dłoni pojawia się siekiera. Solidna. Najpewniej podaje mi ją ktoś z podrzeczywistości, kosmata łapa czorta, albo jakiś niepoznany nigdy pradziadek-zwyrodnialec, co to wymordował pół rodziny na początku dwudziestego wieku.

Jeb, jeb. W tę pieprzoną łepetynę, złote kudliska, postać z kreskówy. Błyszcząca krew bryzga mi na twarz, zalewa oczy. Brotak, znowu —jeb! —to brokat, złoty, połyskliwy... gasi moją rozognioną głowę. Śmierdzi kostnicą.

 

— Śpisz? — słyszę niespodziewanie.

No i koniec lotu. budzę się. Zielony, stareńki fotel, przytulona Vincentia. Żywa, ciepła, mięciutka.

—Matkooo... — prostuję się. Mam ochotę wzywać Boga, w którego raczej nie wierzę, rozteatralnić się, rozaktorzyć, zacząć rozdzierać szaty, z przejęciem, kuźwa, rozradowany, wołać, że to były tylko urojenia, tylko sen? Chcę bić pokłony, dziękczynić tłukąc głową w nie najczystszy dywan.

— Co ci się śni…? Miałeś koszmary…

Nagle zrywa się przerażona, szkapica.

— Potworne…

— Nie wchodź tam, nie czytaj. Zostaw to chujostwo… — rozglądam sie w poszukiwaniu szluga.

A ta, na przekór, wgapia się we mnie, zagłębia w pojebanissimo senne, przez które prawie zszedłem na zawał.

— Straszne ta wizje… straszne… Prawie się poszczałem… A! Czekaj! Coś wylazło. Z zaświatów. Z praprzeszłości. Jak tak wróciłem do realu, wiesz, przypomniałem sobie imię. Własne. Florian. Jestem i zawsze byłem Florian. U bierzmowania pewnie byłem, ale czy wybrałem sobie jakieś… inne… nowe… cholera wie.

— Florek. Uroczo. Pierdołowato trochę... Dobre dla starego kota - uśmiecha się V.

- No. Wiem. Nazwiska —ciągle nie pamiętam. A twoje...? Jak...?

 

— Daj spokój. Grzybnia z chujnią. Ociecka. Jedną literką się różni od tej, no wiesz... tekściary...

— Chyba był nawet o niej serial. Coś kojarzę. Choć nie oglądałem.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania