Poprzednie częściKneph (cz. I).

Kneph cz. VII.)

***

 

Niedziela. Andżelika i ja, trzeźwi. Wtulenie, ciepło.

Kładę jej głowę na brzuchu, ona — głaska mój wyłysiały, ogolony, jajowaty łeb.

Mówię od rzeczy, obiecuję piętrowe światy. W hurtowych ilościach, bo co to jest: jeden? Czuć malizną. Obiecuję, że — prędzej, niż się spodziewa, stworzę kopię rzeczywistości, obraz widzialny tylko dla nas.

Namaluję go siarką, curry i platyną.

Będzie to nasze monidło, ślubny bohomaz. Deportret, na którym będziemy przypominać każdego, tylko nie siebie.

Z innego świata przywiozę parę smacznych, grudniowych owoców. Pochorujemy się po nich, może: pomrzemy.

Jęczę, że nie wiem, gdzie kończy się sen, wizje, a zaczyna normalność.

 

Proszę, by wzięła nóż i wykroiła ze mnie całe to trudne do zniesienia wariactwo, obłęd. Boleśnie, ze skórą, z mięsem, na żywca.

Niczego nie pragnę, poza dwiema rzeczami: wyzdrowieć z nieokreślonego skurczysyństwa — i być. Tutaj, z nią.

Gadam, gadam, a wizje przybierają na sile, zwiększa się ich intensywność.

Zmieniam się w motyla, może w ćmę, zmierzchnicę trupią główkę.

Kołuję nad Vincentią i proszę, by wyrwała mi skrzydła (potrafi być tak rozkosznie władcza, zaborcza, wręcz brutalna, ale rzadko).

I niech rozdepcze, wgniecie w podłogę. Obroni tym samym przed ześwitowaniem do reszty, czortami z metali szlachetnych, złotem i srebrem.

Trajkoczę, pysk mi się nie może zamknąć.

Wylatuję na klatkę schodową, gdzie ciągle waniaje (muszą się tu odlewać kociambry z całego miasta!).

 

Siadam na trzeszczących ze starości, przedwiecznych schodach. Zapalam papierosa. Powracają słowa Złotego Chłopca. Te o samobójstwie. Idee fixe, fiksacja, gonitwa tej samej myśli, w kółko, od nowa, jedno i jedno, od początku, „zabij się” i „zabij się”.

Treść listu pożegnalnego, choć, kurwa, nie chcę go pisać, sama układa się w głowie.

 

Zmywam się, bo niebezpiecznie jest zostać sam na sam z takim czortostwem, wracam do mieszkania.

Łazienka. Głowa — pod kran. Nie pomaga. Pokój. Otwieram okno. Oddycham głęboko, wciągam do płuc drzewa, samochody, ich rury wydechowe. Chlorofil, smog, kora, metale ciężkie, liście, benzyna, dzieci na placu zabaw, kominy — wszystko to czuję, wciągam, wdycham. Orzeźwiający, zielony zapach zaczyna rozchodzić się po ciele. Bić w moim sercu. Krążyć w wątrobie. W nasieniowodach.

Wdech, głęęęęęęęęęębiej! Przefiltrować się, przewiać. Nie myśleć o lataniu. W dół.

 

***

 

Kolejne strzępki wspomnień.

 

Patrzę na siebie sprzed kilkunastu lat. Szczerbaty królewiczyk (nie żaden Mały Książę; nie porównałbym się do bohatera tego beznadziejnego książydła), władający obłokami nad swym niedokończonym, niedbale skleconym domem, marionetkowy autokratuś, pan zabawek, mały mag usiłujący wróżyć z wodnistej tafli lustra (cokolwiek przez to rozumieć).

Codziennie unosiłem się na zbitych przez dziadka skrzydłach, poskrzypując zardzewiałymi zawiasami (moje dzieciństwo — co chyba oczywiste — trwało kilka stuleci), zataczałem coraz

większe kręgi, by, któregoś pochmurnego dnia oddalić się za bardzo, stracić orientację i zgubić się na peryferiach miasta.

Wylądowałem na zupełnym odludziu, gdzie wrony zawracały, a diabeł może i mówiłby dobranoc, gdyby istniał. Choć pewnie i on miałby wywalone na takie zadupie, wolałby wrócić do piekła, niż siedzieć w którymś z dziesiątków opuszczonych domów i zdychać z nudów.

Zacząłem tonąć w meandrach walących się dachów, zmurszałych stołów, okien, krzeseł, ław, drzwi, taboretów, dziurawych swetrów, gazet drukowanych na papierze makulaturowym, szmat, strzępków zużytego papieru toaletowego.

I zostałbym tam na zawsze, zanikał, jak te biodegradowalne budynki, gdybym jakimś cudem nie znalazł niedopitej w połowie butelki po „Źrenicznej” (legendarna wódka, 58,5% vol.!), nie schwycił się jej, niczym ostatniej deski ratunku, nie zaczął tankować.

Z każdym łykiem — ciśnienie wypychało mnie z bajorzyska, byłem bliżej powierzchni.

…a później, zachwycony nowym doświadczeniem, rozpiłem się na dobre. Dorosłość stała się jeszcze większym szambem, plasteliną, z której, mimo najszczerszych chęci, nie da się ulepić ani jednej, choć półmilimetrowej gwiazdki

 

***

 

Sen się kończy. Białą kredką rysuję białe kościoły.

Tandetne, plastikowe, nieuleczalnie kruche, jak i marmurowe, pozornie trwałe. Jedne i drugie są puste w środku (wierni ukryli się dwa piętra pod ziemią w atomowych schronach, klepią paciory w intencji szybkiego zakończenia wojny, która jeszcze się nie rozpoczęła). Te i te rozsypią się w proch, gdy spadną na nie bomby Rutina.

Może kiedyś dotrze do Andżeliki list, który właśnie piszę. Parę słów skreślonych podczas podróży donikąd: „Pozdrowienia ze słonecznej Grenlandii przesyła F.”.

Czuję nad głową zimne, srebrne pioruny. Całe stado, wycelowane przez Dorianę, prosto w moją łepetynę.

Meble wyparowują, rozwiewają się, zmienione w kłęby dymu. Kamienica drży, puchnie, wybrzusza się, (moja?) energia rozpycha ją od środka.

Orientuję się nagle, że leżę nagi na kupie cuchnącej mazi, która jeszcze przed chwilą była wersalką.

Rozglądam się, zbaraniały. Całe miasto, jak się okazuje, bekając i chlupiąc, rozpłynęło się na wszystkie strony, stopniało i rozlało się, jak błoto.

Jednak, choroba, czuję, że nie wyszedłem z mieszkania Andżeliki, ciągle w nim jestem, chodzę jak w transie, kładę się, to znów siadam w fotelu, na podłodze, znów wstaję.

Tak, czuję pod żebrami, w okolicach serca, że jestem tu, to miejsce wryło się, wżarło się w moje ciało i gdziekolwiek się znajdę, w jakimkolwiek szaleńczym tripie na trzeźwo, zawsze będę czuć, że jestem w… yyy… ciężko to nazwać nowym, domem.

Nie, jednak cały czas jestem wyrzutkiem, bezdomną szmatą.

Choćbym został wyrwany, tak, jak teraz, rzucony za ósmą górę, za pięćdziesiątą rzekę — nigdy nie wyzbędę się poczucia, że jestem TUTAJ. W mieszkaniu Vincentii, z którego przecież może mnie w każdej chwili wyrzucić. Wypieprzyć. Wykopać. Jestem udomowiony na śmierć, zrosłem się z miejscem, w którym mi dobrze, gdzie znalazłem (raczej: sam się znalazł) azyl, bezpieczną przysta…

A przecież ciągle nie mam nic. Nawet ostatnio chlać się nie chce, przeszła ochota na uprawianie alko-sportu. Żyję tylko po to, by zanudzić kostuchę, patrzeć, jak jej kosa rdzewieje.

 

***

 

Wychodzę z pogniecionych, wymiętych, pokrytych śniegiem lasów. Wyłaniam się, trzeźwieję ze snu (!!). Znów jestem na powierzchni, wracam do V. Chyba.

Nagle ktoś podchodzi, zbój-bandyta-paromorfolog, przechodzień jakiś, nim zdążam zareagować, chociaż krzykiem, jednym, szybkim chlaśnięciem noża rozkraja mi głowę. Wyjmuje mózg.

Jeden po drugim wychodzą z niego wszyscy ludzie, jakich kiedykolwiek, nawet przelotnie, widziałem.

Zaczynają przemowę, gadają i gadają, jeden przez drugiego, przekrzykują się, gulgoczą, niczym indory, kraczą, kwiczą. Straszna trajkocizna. Wypluwają, wykłapują języki, ględziciele, te — stapiają się, tworząc pocisk. Nie znam się, nie umiem określić, jakiego kalibru.

Podnoszę go, kładę go na dłoni, oglądam uważnie.

Srebrny, skrzący się.

Wyjmuję z kieszeni pistolet (skąd go mam?), przykładam do rozharatanej łepetyny, naciskam spust. Wizje biorą górę.

 

***

 

Jakaś stara, bardzo wiejska chałupa. Mój pogrzeb. Dusza, której przez większość życia uważałem, że nie mam, opuściła ciało i krąży pod sufitem, delikatnie trącając powtykane za obrazy, gałązki, świecone bukieciki, obwiązane wstążkami i oklejone pazłotkami z czekolad, zasuszone liście.

Liśćmi wytapetowane izby, komora, kuchnia, piwniczka, liśćmi wyłożone szafy, strych, liście w rękawach, kieszeniach, w ustach żałobnic.

Pyzate madonny tępo patrzą z dziesiątek obrazów. Każda z matek-Polek, słowiańskich matekbosek, otłuszczonymi paluchami trzyma galaretowatego bachora, niedorozwiniętego mesjaszyka o obrzmiałej twarzy.

Pomarszczone usta staruszek: ...ario....skiś...ełna... ...z tobą...

Moja twarz wyglądała źle, jest, oczywiście, żółta i ściągnięta, nos — zwężony, mam trupi nos trupa, he, he, ale to nie to. Nie umiem określić, co w niej jest innego, gorzkiego, co sprawia, że ledwie mogę rozpoznać siebie w tym leżącym na wznak manekinie.

Omszałe babcie po raz setny mielą paciory, ojczenaszki, garbią się, dziobią nosami w trzymane książeczki, niemal przewracają suchymi językami kartki przedwojennych modlitewników.

W nich coś groteskowego, rodem z obrazów Dudy- Gracza, albo wręcz Picassa, twarze rozpadające się na figury geometryczne, oblane szarością. Twarze z zaschniętych farb.

Chałupsko pochyla się, słoma ścieka z dachu zielonym wodospadem.

W drgającym płomieniu lampy naftowej odbijają się maski, gębule nieludzkie. Zamyka się nade mną czasza, niebo, wieko, zmurszałe belki chaty pękają i zostaję przygniecio… rozgnieciony.

 

***

 

Rozklejam oko, potem drugie.

Pająki i muchy, robalęta, liszki, wije, krocionogi, żuczki, pluskwy łażą po moim ciele. Blady jak trup leżę w mahoniowej trawie. Cuchnę ścierwem.

Jestem zwłokami, które mogą chodzić, lalką zrobioną z mięsa przez jakiegoś idiotę.

Czuję, jak od paznokciami lęgną się larwy. W brzuchu kiełkują kwiaty, niedługo przebiją się na zewnątrz.

Pozrastane, niczym bliźnięta syjamskie, owłosione kielichy wysuną się przez nozdrza, liście — z uszu, przez pory, przez skórę, przez całego mnie; do tego — obrosnę korzeniami, a zamiast kręgosłupa będę mieć łodygę.

 

Próbuję zrobić parę kroków. Zataczam się jak pijany.

A może odurzam się własną, fermentującą krwią? E tam, durna myśl.

 

Tracę równowagę. Kolejna próba — i znów leżę. Klnę. Bezsilność, pieprzona bezsilność.

 

Łąka tętni życiem, pełna rozmaitych szmerów, szeptów, cykania, pisków, chrobotu, wije się, niczym gigantyczny wąż. Zbliża się, stwór o zaropiałych ślepiach. Pożre mnie? Jeśli tak — zakrztusi się, aż mi go szkoda.

W jego oddechu czuję odór rozkładu, odchodów, dawno niemytego ciała, treści żołądkowych (sam nie lepiej pachnę!), jadu doprawionego goryczą.

Bydlę zamiast łusek ma szorstkie, skórzaste bąble wypełnione trucizną.

Mahoniowa łąka...smok... rosiczka... uciekać...

 

Podnoszę się z wielkim trudem i idę przed siebie. W mgłę, gdzie oczy (choć mało co widać) poniosą.

Poranny wieczór, tak można nazwać tę porę.

Dzień się kończy, zapada zmierzch, a ja buntuję się, uciekam przed nocą, próbuję walczyć, z dziecinnym uporem, naiwnie, otwieram coraz szerzej oczy, by widzieć wyraźniej. Zmuszam się (sic!), by było jasno.

 

Jeszcze nie tak dawno leżałem w taniej, używanej trumnie, którą dostałem po kimś mniej zmarłym, teraz, po śmierci, wlokę się przez jakąś muzealną gablotę, kartki wyrzuconego do śmieci zielnika.

W końcu robi się kompletnie ciemno i widzę jedynie fosforyzujący cyferblat zegarka. Przyświecam nim sobie, choć to guzik daje, staram się w nic nie wleźć, nie spaść z żadnej skały, urwiska, nie wpierniczyć się w żadne bajoro.

Wtopiłem się w niekończącą się łąkę. Szukam świata. Może jeszcze gdzieś jakiś jest.

 

***

 

Mijają długie godziny. Błąkanina po bezludziu, bezkresie. Ja in the middle of nowhere.

Wstaje świt, zaczynam widzieć rozmokły, siny horyzont. Ziemia, po której idę, jest kompletnie jałowa, martwa.

Ślizgam się po ciemnozielonych, szklistych grudach. Parzą, gdy próbuję ich dotknąć.

 

***

 

Słońce wzeszło kilkaset lat/ milimetrów/ centygramów temu i wciąż tkwi w tym samym miejscu.

 

Nawet nie próbuję się zastanawiać, gdzie właściwie jestem i czy tutaj, choćby w skarlałej, szczątkowej postaci istnieje czas, choćby w szczątkowej, skarlałej formie?

Mam przy sobie jedynie starą, niesprawną latarkę, paczkę Saint George'ów i zapalniczkę z Miss Hustlera 2002. Zegarek wyświetla dziwne hieroglify (cyfry?)., bo nagle przestał być analogowy, zmienił się w elektroniczny.

Próbuję coś powiedzieć, ledwie słyszę swój głos. Wykoślawia się w tym zielonym piekle.

Czy to inny wymiar? Delira, wytwór choroby?

Choć wydaje mi się, że jestem tu już bardzo długo, nie jestem zmęczony, ani głodny. Pomimo spiekoty nie zasycha mi w ustach.

 

I nagle niebo pęka, krztuszę się, wiruję, chyba jestem zawieszony na linach nad przepaścią, areną cyrkową (co ja — akrobata jakiś?), coraz bardziej bezwładny.

Język ropieje, opuchnięty, że aż go rozsadza, nie mieści się w gębie, pluję, charczę, kręcę się wokół własnej osi. Rosa, bo nie łzy, sączy się z oczu.

 

Czuję, że jestem biblioteką. Ktoś podkłada ogień. Vincentia- Herostratia?

Inny — ściera moje imię napisane śniegiem na białej tablicy.

Obrastam kurzem, pokrywam się pyłem. Kurczący się, malejący bez-ja. Ciągle mi stoi.

 

***

 

— Wstawaj, Jezu, obudź się, Florek, Flo-rek!

Coś wyrywa mnie ze snu, z wizji. Głos. Słyszę, więc (chyba) nie zdechłem.

— Gdzie...? Khch, tfu, gdzie...? — bełkoczę.

— Cały tydzień byłeś nieprzytomny! Następna próba samobójcza? Przedawkowanie leków? Ciężki atak? Nie wiem.

Próbowałam się połączyć, ale byłeś niedostępny. Zaryglowany. Myśli — na kłódkę... Już się wydawało, ze to koniec, nie wyjdziesz z tego... Wybuchła, oczywiście, wojna, skurwysyn Rutin... Trzy dni bombardowania... Wszystko spłonęło, nie ma już domu, gruzy, gruzy są... całe miasto poszło się...

 

Otwieram oczy.

Razem z Vincentią siedzimy w samochodzie. Mięciuchne, obite pluszem siedzenie...mercedesa W123.

Nie, zaraz, kurwa — przecież to Doriana. O głosie Vincentii.

— Wiesz, ile się naszarpaliśmy, jakie były problemy… żeby cię wynieść, ewakuować, zanim to się zaczęło? Trzech mężczyzn musiało cię nieść… Kazik Jurczuk i dwóch jego kolegów, zwłoki, normalnie byłeś jak trup… Mówili nawet, że nic już z ciebie nie będzie, że „zostawi pani, samej trzeba się ratować, a nie…". Ten pan nas wywiózł, dusza człowiek… niedługo główne drogi będą obstawione… uciekamy, póki jeszcze się da… zbombardowały, kurwy kacapskie…

Koleś odwraca się.

— Żyje pan... — wyciąga prawą rękę, wita się.

Zaraz, przecież to… Lech Kurzyński, prezydent, który zginął w katastrofie pierwszego tupolewa, w czasach, kiedy latały jeszcze te stare, wielkie, sto pięćdziesiątki czwórki, zanim wierchuszka nie przesiadła się do trzy-cztery razy mniejszych modeli, tupoleńków (i gówno to dało, wypadek za wypadkiem, tragedia za tragedią).

Patrzę mu w oczy. Tak cholernie złote. Wtedy dociera do mnie.

Ty durniu — chcę złapać się za bety i wykrzyczeć — ty jebany durniu, myślałeś, że to ci kiedykolwiek odpuści?

Nie ma i nie było żadnej Andżeliki, Złotego Chłopca, Doriany, Kurzyńskiego; wszystko to blef, pacynki, dekoracje teatralne. Ciebie też nigdy nie było, nie jesteś żadnym pieprzonym Florkiem.

W123? Nie produkowano, nikt nie słyszał o takim modelu samochodu.

Nie ma wojny, Wszechruś została, jeszcze w dziewiętnastym wieku, anektowana przez Wielką Brytanię.

Jesteś błędem, ta atrapa świata jest błędem, literówką w pamiętniku szaleńca, chochlikiem drukarskim. Realny świat jest erratą, której nigdy nie będzie ci dane przeczytać. Nie zrozumiesz, gdzie leżały nieścisłości, nie dotrzesz do Prawdy.

Te wizje nie będą mieć końca. Sprzężenia zwrotne, wpadanie z jednego flashbacku w drugi, tylko top dostajesz.

Biegniesz na oślep, okrążasz swój kawałeczek labiryntu.

Jeśli kiedykolwiek znajdziesz wyjście, odkryjesz, że składa się on z biliona innych labiryntów.

Wszystko skończone, chłopczyku, sierotko, nim się na dobre zaczęło.

Bij piąstkami w płynne ściany, rwij tekturowe przepierzenia, znajduj dróżki, tunele. Odkryjesz jeszcze większy bezsens swojego „życia” (zamierzony cudzysłów!).

Ono nie ma początku i nie będzie miało końca. Możesz wszystko, jesteś wszystkim. Nie możesz nic, jesteś nikim.

Została zburzona czwarta ściana. To tylko książka. To tylko tekst.

 

***

 

Bez słowa chwytam Doria...Vinc... chwytam siedzącą obok postać za gardło, duszę z całych sił.

 

Nieżyjący prezydent próbuje powstrzymać nieżyjącego mnie. Szarpanina.

Zaciskam dłonie. Srebrnowłosa kobieta rozwiewa się, wraz z nią stary merc.

Siedzę na chodniku wyludnionegomiasta, które rośnie w kącie zatęchłej piwnicy. Miasta gnijącego od fundamentów. Martwego od zawsze.

Świat stał się plasteliną w rękach trzylatka.

Jestem obsypany złośliwym trądem, wziąłem skorupę, strzaskany kubek, by się drapać. Jak Hiob.

Śnieg, niczym sypiące się z nieba konfetti. Imitacja ulicy pokrywana kolorowymi papierkami, kolorowymi tabletkami, które żarłem licząc na poprawę, choćby chwilową, zdrowia.

A tu, kurwa, zonk. Nie mam psychiki, nic nie mam.

Opad radioaktywny. Podobne śnieżysko padało podczas imprezy sylwestrowej. Zamarzam. Znaczy… zamarzałbym, gdyby mi było dane żyć. Istnieć.

 

IV. RISUS SARDONICUS

 

— I co, durniu jeden, naiwniaku? Cieszysz się, że odkryłeś karcięta, zdemaskowałeś mnie? Masz radochę, pierdolona wydmuszko?

Kukiełko ty, trupie bez języka i jaj, żółto-zdechła kuro znoszącą zbuki, złote cielce?!

Zgoda, bawię się w Doktora Frankensteina — i co mi zrobisz?

Taki mam kaprys, hobby takie: ożywianie nieistniejących trupów. Nie uciekniesz stąd, przede mną — bo i gdzie? Twoje uniwersum to kartki, papier. Jesteś we mnie, naj, jak to możliwe: w myślach. Tworzą, masują cię moje impulsy nerwowe.

Florodkrywca, podróżnik, obywatel mięcha. I tuszu.

Co — zbyt ciasno? Peszek, przestrzenniej, przestronniej nie będzie.

Wiesz, co? Podpłyń w okolice serca, wsłuchaj się w jego miarowe bicie.

No nie dąsaj się jak purchawa, nie nabzdyczaj.

 

Słyszysz? Mówimy tym samym głosem. Identyczny ton, barwa, tak samo klniemy. Nie istniejesz i nie byłoby cię przez sekundę, choćby przez jedną literkę, gdyby nie ja i moja chęć tworzenia, bo pasja to chyba zbyt wielkie, posągowe, nadęte słowo.

Nie wymagam szacunku, kuźwa, czołobitności, choć jeśli chciałbym, mógłbym cię jakkolwiek napisać, jako mojego wyznawcę, nawet — kochanka. Doceń, palancie jeden, że dałem ci wolną wolę. Przynajmniej odrobinę. Będzie pięknie: intensywne kolorki, kredeczki, miasteczko w płatkach róż, malowane pastelowymi barwami pejzaże, lukier, karuzele, festyny, pluszowe misie, zdrobnienia, zdrobnionka, czułe słóweczka. Florian i Vincenia uber alles.

Wracaj do Andżeliki. Albo do Doriany, zdecyduj się, którą wolisz.

Obie czekają na ciebie w rodzinnym domu, wiecznie niedokończonej ruderze.

Rozpocznij nową surrealistyczną przygodę.

No, już, wystarczy, że odkryjesz właściwy strumyczek, pasmo, snop iskier.

Popłyń w nim, poudawaj, że istniejesz, że prowadzisz normalne, jakiekolwiek życie.

A - zapomniałbym... Łap. Kluczyki. Tam stoi. Najnowszy model, W123. Jak będziesz grzeczny — pozwolę ci go zatrzymać.

A, następny suwenir: w bagażniku znajdziesz półlitrówkę i dwie "Lucildy". Jedź już, niedługo będzie godzina milicyjna.

 

***

 

Odpędzanie mar. A więc, jak się okazuje, zły bożek stworzył mnie z liter, tuszu i szpachli na błotnikach starego merca. Jestem tylko literami, nie żyłem i nie będę nigdy żyć.

Przejrzałem cię, skurwysynku. Tato.

Poznałem się na twoich bzdurach, szalonych wizjach, w które zostałem wmieszany. Którymi mnie obarczyłeś.

Wiem, gdzie zakopałeś ziarenko, z którego kiełkował mój mały, plastelinowy kosmosik, odkryłem sens obrazków, jakimi byłem przekarmiany, aż do rozpuku, do porzygu.

Wszystko jest równie trwałe, co śnieg,. To tylko wytwory wyobraźni, zapisywane nędznym długopisem za pięćdziesiąt groszy.

Tak naprawdę nie wiesz, co robisz, niczym spotkany w pociągu trzyletni chłopczyk.Kreujesz, stwarzasz na czuja, na ślepo.

Chcesz to dalej ciągnąć, bawić się mną, brać w wielkie łapska, podrzucać i patrzeć, jak spadam, roztrzaskuję się o spieczoną ziemię?

 

A chuj, dobra, dawaj — podejmę wyzwanie; zakładam zbroję, wsiadam na Rosynanta.

I — prosteńko, do Doriany, którą właśnie udusiłem, do ducha Kurzyńskiego, który zmartwychwstał pewnie tylko po to, by znowu, widowiskowo i z hukiem, zginąć.

Idę niszczyć miasta, podpalać demony, łamać im kręgosłupy, walczyć z wiatrakami i nadciągająca armią Rutina.

Nie mam nic do stracenia, jestem Florek Iskariota, co przepierdolił swój sztuczny świat za trzydzieści srebrnych blaszek z wybitą na rewersie głową Sukkubii.

...ale wymyśl mi jakieś nazwisko, cholerny grafomanie.

 

Wszechruska ruletka wiruje, wariuje. Nadciąga wojna. Obaj podążamy donikąd. Symbioza. Nie, raczej zrośnięcie się głowami.

Jesteśmy bliźniakami syjamskimi, które nigdy się nie spotkają, bo jeden z nich nie istnieje, co nie przeszkadza mu być dziełem drugiego.

Coś tak popieprzonego jak Dwójca Święta. Ty jesteś deus-cosmateus, a mi przypada rola zwierzaka ofiarnego, to ja dostanę cięgi, przejdę przez piekło, to mi wpierdolą.

A ty — spokojnie, w zeszyciku, ledwie czytelnym pismem nagryzmolisz mi los. Między wypiciem jednej, a drugiej kawy, między piwem a obejrzeniem,,Piły 12” stworzysz opisy cięgów, razów, oparzeń, złamań, wszystkich, kuźwa, plag, które będę musiał znieść.

Może łuszczycę na mnie ześlesz, raka w zaawansowanym stadium, albo wszy, mendy, tasiemca? Cholera cię wie, gnoju. Jesteś okrutny, lubisz się znęcać, sadystyczną frajdę sprawia ci męczenie bohaterów, zwłaszcza głównego, narratora.

Nie próbuję cię przekonać, być wyluzował, odpuścił, Nie ma z kim gadać!

 

Idę. Dziury, brudne korytarze będące kiedyś ulicami. Rozstrojony obraz,

chorały gregoriańskie i grany jednocześnie death metal. Carmina Buraka, bełkotliwa piosenka śpiewana przez schlanych na umór ocaleńców. Kraina dekompozycji, miasto-kakofonia.

 

Wyjebałeś mnie z niego, wróciłem bogatszy o wiedzę. Że wszystko jest ułudą. Obłudą. A ty — znudzonym palantem, pewnie incelem, no-lifem, starym prawiczkiem, masz poadolescencyjny trądzik, pryszcze nawet na podniebieniu, zajęczą wargę i od cholery zboczeń, walisz konia do pornosów z netu, marzysz o grupowym seksie ze starymi babami, każdego dnia zsuwasz barchanowe kalesony, majty z guziczkami i trzepiesz kapucyna do zdjęć Miss Gerontohustlera 2002. Pewnie chciałbyś wynieść się z domu, od starych, od dziadków, na swoje, przeżyć coś ciekawego, zasmakować dorosłości, o której do tej pory jedynie czytałeś na forach dla podobnych tobie przegrywów. A tu — dupa.

Zgadłem? Nie zaprzeczaj. Spadła ostatnia zasłona, kretynie. Widzę cię.

 

***

 

Mercedesisko stoi tam, gdzie paluszkiem wskazał boziul, mój pokraczny i żałosny stwórca, dureń, któremu powinienem być wdzięczny za sam akt stworzenia, powołanie mnie do BEZżycia. A którym — właśnie z tego powodu — gardzę.

Niech się pierdoli, boziul.

 

Obchodzę auto. Jasnozielony, wypłowiały lakier, a pod nim pewnie tona majonezu, tynku i kremu Nivea, placki zaschniętej maści przeciwgrzybicznej dla kobiet i tylko do użytku wewnętrznego, he, he.

Szczerordzawy grill z powyłamywanymi „szczebelkami”. Można by na nim smażyć potrącone sarny, borsuki, truchła dzików i niedojarane szczątki Kurzyńskiego, gdy znowu zginie.

 

Sorki za słaby, szczeniacki żart.

Silnik siedmiolitrowy, osiemset koni. Prawdziwe bydlę. Ropniak. Na ropę z zakażonych ran.

A - jeśli już o litrach mowa... Abrakadabra ... Sezamie — otwórz się! Pyk! Jest, śliczniutka moja. "Kostniczna".

Zaraz, co jest do cholery, tak nazywa się wóda? Czyli że po spróbowaniu jej umrę? Oby.

Ale... czym tu jest śmierć — końcem kartki, zeszytu, wypisaniem się taniego długopisu?

Odkręcam. Nie! Do kieszeni. Na później, o ile będzie jakieś później.

Może wzniosę toast z V. lub Dorianą. Za nasze wspólne nieżycie, za bycie postaciami z bajki, za fikcję, brak perspektyw, za zdrowie Rutina.

Może na krzywy ryj załapie się jakaś istota z kreskówki, bo i czemu by nie, albo chociaż ich plagiatorskie, podrobione wersje, na przykład, gdy będziemy pić, zjawi się Kaczor Ronald, wpadną Wojownicze Ślimaki Ninja, Merida Tchórzliwa, czy niebieski ogr, Schrik.

 

Wsiadam do auta. Kluczyki — w stacyjce. Pali od strzała, stary klekot.

Wruuum. Snopy iskier z rury wydechowej. Siny dym. Kłaki poszarzałej i czarnej od brudu wełny, pióra mew, łabędzi!

Ja, który jestem tylko wyrazem, panuję, ujarzmiam wehikuł (szkoda, że nie czas; gdyby to był DeLorean, albo choć jego żulerska wersja — DeChlorean — przeniósłbym się w przyszłość, do ostatniego rozdziału, usiadł, nie — położył się pod olbrzymim C z wyrazu KONIEC i zajarał Saint Georga. Leżałbym, jak Włóczykij z Muminków, emanował beztroską, szczęściem, a co!).

Wrzucam "jedynkę". Gaz do dechy. Z dech — zbić trumnę.

 

…wooolniej Ulice — zagruzowane. Trzeba ostrożnie,. powoluteńku, by nie rozbić starszego ode mnie o dobre paręnaście lat, wozu.

Przedzieram się — jakkolwiek irracjonalnie to brzmi — przez strzępy dawnego miasta.

To ma być ta sielanka, którą mi obiecałeś, cholerny oszuście? Toż to zrujnowany labirynt i zaraz przyjdzie mi się spotkać z jakimś jebanym Minotaurem. Przegryzłem czerwoną nić (tu: symbol nadziei).

Nie da się, że tak zacytuję protest-song o rewolucji pożerającej własne dzieci — wyrwać murom zębów krat, wytrącić długopis temu idiocie, który nachyla się właśnie nad rękopisem.

Jestem zdany na pantokreaturę. Mury nie runą, runą, runą. Murami jest zeszyt w kratkę.

 

***

 

Swąd, dreszcze, opary absurdu i hel rozpylony przez skrytobójców od Rutina.

Posadzili betonowe brzozy naokoło lotniska, podwozie tupoleńka napełnili trotylem, metylem i akrylem.

Nawalony jak świnia generał-zdrajca ojczyzny, wtoczył się do kokpitu i kazał lądować w (sztucznej!) mgle. Gdy piloci odmówili — zaczął prać ich po pyskach.

Cholerny spiskowiec, kamikadze. No i doszło do następnej katastrofy, która, z dziesiąty raz w tej dekadzie, wstrząsnęła krajem.

Orzeł na godle złożył skrzydła i odmówił „Zdrowaś Maryjo”, moc truchlała, blask ciemniał, bydlęta klękały. Z szoku i rozpaczy zdechł Albik, kot brata Kurzyńskiego.

...teraz nikt już nie liczył trupów, tupoleńków. Podobno spadło pięćdziesiąt.

W przedostatnim zginęła Anul Grodzieńska, pierwsza transseksualna premier w historii Polski i całej Europy. Ponaddwumetrowy kobietus o kwadratowej szczęce.

Znów zapanowała żałoba, szczególnie na lewicy jak chodzą słuchy — rozpłakał się nawet posąg przodownika pracy Edwarda Bierka-Pstrowiny. Chłoporobotnik z betonu, dzierżący w jednej dłoni sierp, w drugiej młot, a w trzeciej sztandar PZPR, wył jak bóbr na wiadomość o śmierci Anula.

 

***

 

Kolejna delirka, choć od kilku dobrych stron jestem trzeźwy jak świnia. Krzyczę, naciskam klakson. Echolokacja. Chcę, by dźwięk odbijał się od szkieletów budynków, próbuję odzyskać orientację w doszczętnie spalonym mieście, znaleźć drogę do „rodzinnego” domu (jego sześć pięter to niejako kręgosłup imaginacji, który, jak dobrze pójdzie obrośnie mięsem, kośćmi, nową historią; może zagnieżdżę się tu, odtworzę z pamięci portrety praprzodków, namaluję repliki ich, zjaranych podczas bombardowania, monideł).

 

***

 

Wjeżdżam do do edeniku. Srebrzysty gąszcz, gdzie skryliśmy się przed wścibskim wzrokiem autora, jego śmiesznie tanim długopisem.

Kto? Doriana i ja. Zupełnie nadzy.

Jej skóra pachnie fiołkami, smakuje wanilią. Cipka — ciągle kwaskowata, śluz — szczypiący w język, co mi jedna, nic a nic nie przeszkadza.

Doriana — atłas w otulinie z ciepłego powietrza, ja — praktykujący drapieżnictwo mięsożerca.

Znów potrafię latać, jak w dzieciństwie, którego nigdy nie miałem.

Czekam, aż zaśnie, kochana moja, wymykam się tylko sobie znaną ścieżką pomiędzy chmurami.

Na brzegu kolejnej strony, zaraz za marginesem, czeka Andżelika. Tak samo czuła, brzydka, śliczna jak zawsze. Amorek z końską mordą, w postrzępionych dżinsach i koszulce Misfits.

Nie jest zazdrosna, wyrobiła w sobie zdrowy dystans.

Całujemy się. Wenus pożera Marsa.

 

***

 

- Jasna kurwa! - bulgoczę, bo trudno to nazwać mową. Siny gejzer. Rozkwaszony nos, krew okraszona zębami.

Podczas jazdy straciłem świadomość, dałem się porwać, pochłonąć imaginacjom i przygmrzociłem rozpędzonym grubo ponad trzydzieści na godzinę, (nie da się, mimo najszczerszych chęci, jechać szybciej przez gruzowisko) autem w cokół.

Zniosło mnie na krawężnik, potem — na plac Zgody, Rządu i Przynależności — i łup! Zakołysał się pomnik byłego papieża. Ale nie spadł. Nie mógł, nie tutaj, nie w tym kraju.

Gdyby się na to zanosiło zaraz z katolickiej Walhalli, trzepocząc piórami, nadleciałby batalion ciężkozbrojnych archaniołów i pochwycił go, aby, nie daj Panie, nie doznał choćby jednej ryski na światłym obliczu, pozostał nieskalany, najzacniejszy mój rodak.

Potem zbiegłyby się armie moherowców, by dokonać samosądu na zamachowcu, desakratorze, świętokradcy.

Kiedyś, co prawda, rozbiłem jedną gębę biskupa Rzymu, ale to był przecież sen, dawno i nieprawda.

Rozdygotany, cały w nerwach, wysiadam z merca. Palę. Patrzę na figurzysko, ono — na mnie.

Z jednej strony — nienawidzę, z drugiej — o zgrozo — coraz bardziej podziwiam gostka. Zbombardowali miasto, nie został kamień na kamieniu, a on stoi, jakby nigdy nic i szczerzy złocone zębiska, błyszczy jego blaszany otok nad głową. Nie imają się niezniszczalnego pomniczyska, bomby atomowe, cytrynowe i chloroheksabizmutowe, nic. Możesz rozpieprzyć i postawić na chuju świat — a on i tak to przetrwa. Plemnik o łbie jak piłka lekarska na dobre wniknął w komórkę planety.

Arcyokupacja, rozdęty do niemożliwych rozmiarów, kult jednostki, wiernopoddańczość wyznawców. Kraj przystawił sobie pijawkę na środku czoła.

Uśmierciłoby go (post mortem!) tylko... zabicie autora. Ale też bym zginął, więc to cholernie zła opcja.

Odchylam odrywam, staram się wyprostować lewe przednie, wygięte pod wpływem uderzenia drzwi (dobrze, że nie przykrochmaliłem centralnie przodem!). Są teraz, nieszczęsne drzwiska, półokrąglaste. Nadawałyby się do kultowego gullwinga. Auto wygląda, jakby sturlało się ze szczytu Mount Everestu (mercedes — wiadomo — „beczka”.

Ja... ech, nie lepiej.

Uderzyłem pisemnym… piśmiennym… całym nieistniejącym ciałem, gębą w kierownicę stopami w przednią szybę, jajami w tłumik. Wprasowałem się od środka w samochód.

— Hhhhh... Bgleeeegggghhh — wymiotuję acetonowym farszem. Nuklearne rzygi ściekają po zmiętym, zardzewiałym grillu.

 

***

 

Cześć, Andżelika. Słuchaj… gdzie właściwie jesteśmy? To jakiś stary toster, patefon, blaster do zabijania wampirów falami jonizującymi, jakiś nullyfikator, do którego wchodzisz — i tracisz płeć, stara konsoleta didżejska, wielki zderzacz hadronów…? Raczek moronów.

 

Wszystko drzy. Pulsuje, trzęsie się, buzują w nim larwy. Dekompozycyjny taniec, gnilna rumba, samba i macarena.

Let’s twist again, like we did last year!

…zbrzydłaś, czacha z koszulki przelazła ci na twarz. Pod spodem pewnie masz drugą, czaszkę właściwą wysadzaną kryształami Swarovskiego, albo diamentami, jak słynna rzeźba Damiena Hirsta.

...myślę ciągiem — dosyć luźnych — skojarzeń.

Zapuściłaś się po śmierci.

 

Miasto. Odżywa. W ziemi żyją szkielety. W twoim ciele żyją ziemie z różnych kontynentów. Twoja śmierć to fotomontaż na okładce „Mopolitan”, gazety czytanej przez wszystkie szanujące się martwe menelice, żulice, sprzątaczki — alkoholiczki. Pozujesz martwa, szczerzysz zębiska do kolan.

Kwiaty, chwasty, jesteś pokryta mchem. Powoli zmieniasz sie w nieprzebyty bór. Roślinna Vincentia, balon wypełniony chlorofilem, inkarnacja Gai, Rei, Matki, tfu, Babki Ziemi.

Królowa roju w koronie z folii aluminiowej. Najstarsza czynna zawodowo prostytutka.

 

Gruzowisko, dawne miasto, to steampunkowy grób jest dyskoteka w klimatach post-apo (ten chuj kreślący nas długopisem — robi za wykidajłę i jednocześnie rajfura, stręczyciel pieprzony), ruiny parku rozrywki, po których błąkają się bibliofile na głodzie (jedyna ocalała w tym pierdolniku książka to ta, w której jesteśmy), meteoropaci i rzeźbiarze w psim łajnie.

To stygnące piekło, świat w oczach rozjechanego kocura.

Śni nas zdechły buras-dachowiec. Jutro muchy wyżrą mu gałki oczne.

Jesteśmy w sobie. Cali. Włóczymy się w poszukiwaniu pierścienia Atlantów, Nibelungów, chuj wie, kogo. Zaglądam na drugi koniec tęczy, wspinam się po wilgotnym wzgórzu. Wzgórku. Wstrzymując oddech (co za smród!) mijam wieże milczenia. Kołują nad nimi sępy.

Będą stały, ponure, obrzydliwe, nie wybudowane przez nikogo, przez najbliższe dziesięć stron. Potem zawalą się, gdy uderzą w nie tupoleńki.

 

...na północy — mróz, zapomnienie, skuta lodem kraina Doriany, wszechpotężnej i wszechśmiesznej boginki zimy. Limbus, składzik niepotrzebnych fantazji. Omijam z daleka. Pełno tam kiczy, zamarzniętych różyczek.

Na zachodzie — zbudowana z klocków LEGO makieta Księstwa Watykańskiego. Robi mi się niedobrze na samą myśl o nim. Zaraz biorą mnie prawdziwe, niemetaforyczne mdłości. Ciągnie śmiercią, waniaje kadzidłem i ciałami starych bab.

Wschód jest szary i przyjazny. Sieć miast, wsi i jaskiń zamieszkiwanych przez czerwonych od samogonu Polifemów w uszankach. Województwa mające w herbach flaszkę wódki, beczkę kiszonych ogórków.

Wyciągam mapę z kieszeni. Niechlujny kartograf sporządził ją na papierze toaletowym.

 

Holska, atrapa nieistniejącego kraju. Rzeczki, nizinki, wyrobiska, zatrute jeziorka, nieliczne autostrady, drogi szybkiego, wolnego, ślimaczego ruchu. Drogi, po których nie wolno jeździć. Sieć zon, miejsc wykluczenia. Mapka, na której wszystko wygląda jak rysunek podartych i pocerowanych stringów.

 

Kieruj się dalej na wschód. Miło tu, razcwietają jabłani, grusze, sokoły omijają góry, lasy i leje po bombach.

 

Dalej terror, zamordyzm, komunistyczny carat — Wszechruś.

Gładimir Gładimirowicz patrzy groźnie z siedmiometrowych ulicznych plakatów. Od jego spojrzenia zapalają się chustki babuszek, wódka w żołądkach sałdatów, milicjantów.

Istną zmorą są tu, napadające na przyjezdnych z sierpami i młotami, kozackie bandy.

Z milszych rzeczy: popularne są tu, w dodatku niedrogie, trzywarstwowe flachy spirtu. Matrioszki dla dorosłych: litrówka, córka-połówka i wnuczka-małpeczka do przygłuszenia kaca.

Krążą plotki, że owinięta papierem śniadaniowym mumia Wołodii Ilicza Legrina raz do roku mówi ludzkim głosem. Znając życie każe się wieźć czołgiem na pochód pierwszomajowy.

Krzyk niesie się od Kremla, robot propagandowy Złotin, co godzina dudni, aż uszy puchną, propagandowe hasła o walce klas (poprzedni, Miedzin, oniemiał ze starości, od nadmiaru patyny w gębie).

Człapię dalej, zwiedzam przeludnioną Chino-Japonię, skąd pochodzi prawie każda wyprodukowana rzecz, żłopię czaj mejd in Czajna w towarzystwie skośnookich gejsz.

Zagłębiam się w słodką Ejndżelique, badam ją od środka. Zrosła się z Dorianą. Obie są martwe.

Podnoszę środkowy palec, jakbym chciał pokazać fak ju swojemu autorowi. Na ten gest rozstępuje się Morze Brunatne.

Uczestniczę w procesie rozkładu, sekcji zwłok, patrzcie — Florek — kroiciel, nożycoręki cyrulik syberyjski, zimny chirurg, któremu przygłupi pisarzyna w ferworze bazgrania zapomniał nadać nazwiska dokonuje Pierwszego Rozbioru. Kroję ciało Marty. Na krainy. Tnę, układając przy tym wierszyki, nurzam się w zieloność i jak łódka brodzę, rozszarpuję Andżelikę, pływam w niej i tonę. Przyjemne uczucie, prawie… para… orgazm…

 

...budzę się w rozwalonym aucie. Musiał przerwać, złośliwy chujec!

Wychodzę z samochodowego ścierwa. Boli kark, klatka piersiowa, szczęka.

 

A to — co? Maleńka kropeczka w garści. Przyglądam się z zainteresowaniem. To mój zlilipuciały dom rodzinny, pyłek na powierzchni wzburzonych fal, paproch niesiony przez sztorm. Patrzę, jak zanika, kurczy mi się na dłoni, jest jak kosmos gówniarza z pociągu.

Czuję, że to chyba ostatnia prosta, zaraz wszystko się...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania