Poprzednie częściKneph (cz. I).

Kneph (cz. XI. - OSTATNIA)

XIV. NĘCISKO

 

INNA WERSJA RZECZYWISTOŚCI

 

Bele, bielone wapnem belczyska. Powała, sufit starej chaty.

Jestem czymś przykryty. Pierzyną.

Gorąco. Matko żesz, zabierzcie, zdejmijcie to ze mnie! Czuję się, kuźwa, przygniatany. Jakby położył się na człowieku grizzli, albo baribal.

Leżę pod zwłokami pierzastego (!) misia i umieram z gorąca.

Otwieram oczy. Bardziej.

— Dziewiętnasty, kuźwa, wiek... Góra — początek dwudziestego... — jęczę zrezygnowany.

— Co ty tam mruczysz? Wstawaj!

Stojąca przed trzyczęściowym lustrem toaletki dziewczyna ma na sobie strój ludowy. Wróć — dla niej to chyba codzienne, normalne, casualowe ubranie.

Krasnobuzia, wypacykowana burakiem na policzkach góra dziewiętnastolatka w zielonej chuście, spódnicy do ziemi, w białej jak len bluzce. Okwiecone, okwiatowane te jej fatałachy, wręcz płoną od czerwoniastych malwisk, wyszytych na nich róż, maków…

Pantofelki na nogach — też czerwone.

— Nic, nic... Wyspiański — żyje jeszcze?

— Kto?

— Nikto. Pewnie nie słyszałaś, bo i skąd, na takim zadupiu… Słuchaj, prowincjuszka — dźwigam się do pionu — i zaraz padam na przeolbrzymią, arcymiękką poduchę (zawroty głowy — nie do zniesienia!) — który mamy rok? Polska — już jest na mapach? Niepodległość — odzyskaliśmy?

Zaczyna chichotać, krasnoliczych. Mówi, że to jak najbardziej dwudziesty pierwszy, NASZ wiek, tylko taka jego... ludowa, bardziej wiejska, poczciwa, żeby nie powiedzieć kmiocka, kmiociarska odmiana.

Komputerów tu nie uświadczę, internetu — tym bardziej, smartfonów — również nie wynaleziono, ale taki na przykład radiotelewizor — jest, stoi w kuchni na parapecie.

Najbardziej mnie chyba rozbawią onstorsy, czyli gliniane garnki-głośniki, miseczki i talerzyki — również z gliny. I tak samo — z głośnikami od spodu… Można z nich jeść tylko powoli, ostrożnie, przytrzymywać za krawędź i nie puszczać muzy na full, bo obiad, kuźwa, drży, zupa dygocze i się rozchlapuje, cyrk za darmo z tymi onstorsami — uśmiecha się hożaja diwka — można żreć kartoflankę, brukwiówkę i słuchać Połomskiego, czy Zenka Martyniuka, który śpiewa od spodu, he, he, he, tak jakby spod żarcia…

Sławojka — również kuriozalna: w drzwiach ma elektroniczny zamek. Na szyfr. Żeby nikt niepowołany nie wszedł, he, he. W ogóle — wszystko tu zamykają przed potencjalnym, niewidzialnym, nieistniejącym złodziejem, wrogiem, złoczyńcą: oborę, spichrz, gumno. I gówno, he, he.

...muszę wstawać, dosyć chorowania, poudaję przez parę dni, że jeszcze nie do końca przeszła gorączka ta moja mózgowa, na którą parę razy do roku zapadam; popatrzę, szybko zorientuję się, rozeznam w realiach tej wersji. Tylko — morda w kubeł. w dzieżę. Milczeć, obserwować, uczyć się. Zadawać, oczywiście, pytania. Zgrywać chorego, tak: tutejszego i chorego.

Nie mówić nikomu po imieniu, nawet, jeśli ktoś przypomina na przykład mojego kumpla, więcej: mówi jak on, zachowuje się, JEST jego tutejszą wersją. Tu każdemu mówi się z ruska, na „wy”. Absolutnie nikogo tu się nie „tyka”, ani tym bardziej nie mówi na pan.

— Łatwa, dosyć spokojna, wręcz idylliczna wersja. Szybko się zaklimatyzujesz... — mówi krasawiczka.

Teraz dopiero dostrzegam, że to "moja dziewczyna", "Andżelika", Marta, Grażynka, Martynka, Juanitka, Esmeralda, czy jakie tam imiona zdarza jej sie nosić.

Wiem, że kłamie, wieś spokojna, wieś wesoła istnieje tylko na kartach starych grafo-książek. Na pewno nie ma jej ty, w tym… tekście. Bo to, choroba, ciągle jest tekst, kolejny świat — to jego następny rozdział.

— Gdzie się tak wystroiłaś? Na dożynki? — pytam, choć, ociężały, ledwie jestem w stanie wydobyć z siebie głos, poruszyć wargami, spieczonym ozorem.

— Taaa, z zespołem Mazowsze, w trasę po Europie. Do roboty, idioto!

— Jakiej? Dalej jesteś...?

— A jak! Teraz jeżdżę do Lublina, do Urzędu Marszałkowskiego. Co drugi — trzeci dzień imprezka, bankiet, jubel. Zawsze któryś urzędas ma jak nie imieniny, urodziny, to rocznicę ślubu. Tacy to mają życie… Oczywiście — za publiczne pieniądze, z funduszu reprezentacyjnego… Z koleżankami, byłymi — kwasy… zaczęły mnie nienawidzić, utopiłyby w łyżce wody… że najbrzydsza — według nich — jestem, a mam największe branie i najwięcej zarabiam. Z taką Jolką Dzierszewską mam totalnie kosę… Ty, Florek… sorry — „na pieńku mam” — uśmiecha się, szczerzy zęby-szablozęby Vincentia (jakkolwiek się teraz nazywa).

— …raz się prawie wzięłyśmy za łby, catfigth. Wyzywamy się od najgorszych, od szmat, od wywłok, choć ona kurwa — i ja kurwa… A, słuchaj: musisz mówić po buracku, używać chujowej, niepoprawnej składni: „ja chodził”, „ja robił”, „ja do sklepu poszedł i ja paszteta dwa słoiki kupił”. I — teraz dobre — jak Kononowicz: „co się stało się?”. Poważnie! Na przykład: „mi się widzi się, że to nie tak, jak łone w tej telewizji pierdolą”.

— Dobra, łapię… Znaczy — paniał. Jak masz teraz na imię?

— Normalnie — Marta. Czyli... Andżelika. Nie jesteś zły?

— Za co miałbym...?

— No, ze ja ciągle… nie znajdę sobie normalniejszej roboty, tylko się szmacę, w upodleniu i w upodleniu…

— , ciul tam. Przecież to i tak tylko książka. Fikcja. Choć… byłoby przejebane, jakbyś zaszła w ciążę z klientem — próbuję sie uśmiechnąć.

Vincentii, gdy to słyszy — momentalnie rzednie mina.

— Co?!

— Niccc...

— Wpadłaś.

— Tylko raz, z takim Matyjaszkiem, oczywiście z PiSu. Na pewno z nim. Jakieś kuriozum: on — stary i odrażający, ramolowaty, wory pod oczami… Wory powiedziałam? Reklamówki! Cycki takie miał, dyndające, pod zapadniętymi oczkami. Za długie włosy, dawny hippie, za młodu był w opozycji antykomunistycznej — jak się chwalił…

— Kojarzę gościa. Śmieszny ludek. Persona. Coś jak z bajki-nie bajki. Maurycy, Hawranek i on. Nadawałby się tam…

— … sapie, dyszy, poci się, nie może dojść, jęczy, że o Jezu, o Jezu. W końcu, z wielkim trudem i mozołem — wykropliło się z dziada, gęste, lepkie, diabelnie tłuste. Kap, kaaaaap — a mi się chce śmiać. Nie mogę, nie wypada, to nieprofesjonalne. Schodzi z niego ta parafina, a ja czuję, ze… zachodzę. Że zapładnia mnie! Pomimo stosowania potrójnego zabezpieczenia — bo nie dość, że w gumie, to jeszcze mam — może mówiłam — założoną spiralkę i biorę tablety, pomimo, proszę ciebie, durexa — czuję, że mnie zapładnia, dziad. Taką miał mocną… takie silne plemniki… Zrywam się, spada ze mnie, staruch, i… znowu doświadczam, proszę ciebie, niezwykłego. Nieprawdopodobnego. Rośnie, rozrasta się, zaraz, z zygoty przechodzi w… embrion, w płód. Nagle, zanim zdążam porządnie krzyknąć — że co jest, kurwa, grane — jestem w zaawansowanej ciąży! Patrzę na wzdęty, wydęty, zbeczkowany jak po ogórkach z musztardą i majonezem, brzuch, przerażona, zagubiona, zgred się śmieje, próbuje uspokajać, ze to nic takiego, znów recholi — a ja — nie ma co się dziwić — w płacz… Ubiera się i wychodzi, jęcząc, że „oj, w krzyżu coś strzeliło.

Dobrze, że było zapłacone z góry, boby na pewno "zapomniał".

Na drugi dzień — szef do mnie z mordą, że co się wydzieram bez powodu, wystraszyłam klienta premium i po premii to on mi poleci.....

Do gina nawet nie było po co iść, nikt nie dokona abor… skrobanki… nie wyrwie gremlina, przywry, pijawicy. Jeszcze by opieprzył, że co pani chce, zgłupiałaś, babo, gdzieś była pół roku temu, wcześniej — co — zaspałaś? Nie dałby se wytłumaczyć, nie uwierzyłby w taki cud…

— trudno się dziwić…

— Dwa tygodnie później, w ogromnych bólach, cierpieniach, moim i jej, w sławojce, urodziła się Madzia. Nie mogłam dać innego imienia… Ojciec, znaczy — mój, nie tamten, Matyjaszek, był wściekły, znów wyzywał i lamentował, że na coż mu przyszło, za co taka kara — musi znosić pod swoim dachem taką bladź sakramencką i suczy przychówek… nie wygoni przecie na deszcz, na ulicę, choć ja, według niego — ulicznica… Radek też bluzgał, choć z trochę innego powodu. Bał się, chuj, że kolejny będzie do podziału hospodarki… chociaż, Florek — coż tu jest…? Hektar dwadzieścia, spłachetko tej łączyny? Dupą idzie zasiąść i nakryć… budynki — jeszcze pradziadkowe… a ten burak się boi, że mu latyfundia zabiorą, posesje razem z córką, z noworodkiem — rozparceluję… że kolejna gęba do wykarmienia się szykuje…

 

Początkowo chciałam zostawić w szpitalu… Oczywiście nie podawałam żadnego Matyjaszka, standard: „ojciec dziecka — nieznany”. Stary się skusił na pięćset plus, już łapy wyciągał… Gdzież to — tyle pieniędzy będzie brać co miesiąc, to nic, ze nie jemu należne, że na — jak to krzyczał — — bachora, bastruka, kurwi pomiot…

 

Przyjechali furą — obciach na cały szpital, odebrali mnie… zgrywał, jeden i drugi kmiot, ucieszonego, aż oczy się paliły ogieńkami… po ny swoji hroszy — zaciąga, ukraińszczy Vincentia. Kiedyś może by mnie to i bawiło. — …a w domu, tylkom weszli — piekło, stara śpiewka, pomiatanie, jak dzie suko najhorszo. Warunki — jak dla psa w budzie, nie dla dytiuka. Ani łóżeczka z prawdziwego zdarzenia, bo co to-to, pozbijane z nieheblowanych desek, ani wózka, pieluch, olejków do ciała, kaszek, kurwa, Bebiko, mleczka, null! Tylko pogarda, poniżenie, bluzgi, wyzwiska…

— Opieka społeczna by wam zabrała już po pierwszej kontroli. Właśnie z powodu braku warunków…

— Nawet nie to. Miałam niańczyć jakieś… tfu, czort wie, jakiego znajducha…? Nie mam, nigdy nie miałam instynktu macierzyńskiego. Brzydziłam się nawet dotknąć, żabuli. Mątwy takiej rozgotowanej… Czułam się fatalnie…

…a ona tylko ryczy i ryczy… głowa od tego pęka, nie idzie się skupić, zebrać myśli, zastanowić się na spokojnie, co dalej… Obfajdała się tylko cała, po uszy… A potem ojciec z Radkiem — też ryczą, ze co ze mnie za matka, nie dbam, nie zajmuję się… że nawet Wikcia bardziej się na matkę nadaje… jak urodzi, to pierwsze, co robi — wylizuje, z taką czułością, bo od razu wie, ze to jej dziecko.

— Kto?

— Wikcia. Tyłuszka. Pierwsze dwa cieliczki — zdrowiusińkije, rabe. Jura i Haniutka, hie, hie, jak ludy my ponazywały… Trietioho, heh, bat’ko z Polieszukom tiahnuły — i nyszczyście: rozczachnuła sia…

— Po jakiemu ty… Krowa, tak? — powolutku wraca mi przytomność, jasność myślenia.

— Krowa — potwierdza kacapiejąca Vincentia.

— Co się stało — zdechła?

— Żywe, żywe, ale trieba dorżnuty, tolko muczyt'sia.

— To chyba dobrze, jak muczy… — wypalam i, poniewczasie, dociera do mnie, co powiedziałem.

Marta-Andżelika — w śmiech.

— Aaa… że MĘCZY SIĘ! Czemu? Zatrucie? Trawy popryskanej DDT się nażarła? Tylko mów jakoś tak po polskiemu…

— Toż mówię — rozczachnuła sia! Znaczyt” — pękła. Podczas porodu. Cielak nie mog wyjty, obwinuty musyt” buw pempowinoj, tato z sosidom tiahnuli — i łupnuło. Tak ciagli,. że aż penkła mjednica. Tyłuszka — w ryk, usidła na zad i już ny wstane. Perekinuła sia — i lyżyt”!

 

Opieprzam, że mów, kurwa, aż rozłamali krowie miednicę?!

— Tak! Radek, jak wróciw z Wołodawy — w kryk. Tak jeju lubyw… Dobra, grzeczna krowa…

— No to pójdzie na wołowinę, sprzedajcie, póki żywa, bo padliny nikt nie weźmie do rzeźni, trzeba będzie dzwonić po Bakutil — i może jeszcze dopłacicie za odebranie zwłok. Znaczy, kurde — padliny.

— Jak „dzwonić”? Nic nie mam na koncie, a te moje kałmuki — myślisz, że mają komórki? Tu jest jedna na pół wsi… Wstawaj, wstawaj, będziesz w niezłym szoku, jak się zorientujesz, jak tu się żyje. Jak za króla Ćwieczka…

— Ciul tam… z krówskami… — wyciągam ręce. Muszę wyglądać jak umierający, któremu ciemnieje w oczach i jedyne, co widzi, to — coraz wyraźniejszy tunel, może — wychodzące ku niemu zastępy anielskie.

Wyciągam ręce (dobrze, że nie nogi, he, he). No chodź, Ejndżelique. Jestem spragniony. Napalony. Znowu mi stoi. Cholernie głupia ta zmienność… miałaś tak wiele imion… ale to ciągle ty… popieprzona gra o mętnych regułach: postaci i ich imitakle zrastają się ze sobą, ich imiona się zrastają...niemal każdy rozdział dzieje się w innej wersji rzeczywistości, ale mimo to — akcja (niejako) biegnie, by nie rzecz posuwa się (!) naprzód.

Cholerna postmodernizacja powieściowa, pojebany autor melodramatycznej szmiry robi z nas tysiące steampunkowych Romeów i Julek post apo, traktuje jak najgorsze ścierwa. niewolników, chłopów pańszczyźnianych, kurwy pańszczyźniane, tyra nas, gnoi, poniża, zmienia w podludzi, cweli, łączy ze sobą, to znowu rozrywa, brutalnie, rozszarpuje, ale nie dajemy sie, kochana, najukochańsza moja, no chooodź, połącz się, niech nasze imiona sie zrosną, będziemy Flordżelą i Vincentianem, no, nie daj sie prosić...!

...makijaż rozmażę? Te placki buraka? Bez przesady...

Zamaszystym ruchem odrzucam niemiłosiernie ciężką pierzynę, pokazuję, ze jestem napalony. Spragniony.

Tuli się, kochana Vincentia, jak dawniej, parędziesiąt kartek wcześniej...

…a ten — włazi, wkuśtykuje, z sieni do kuchni, z jęęęękiem-stękiem sadowi spróchniałe cielsko na zydlu i zaczyna filować na nas przez otwarte drzwi. Zapuszcza, jak to się dawniej, czyli teraz, mawiało, żurawia, stary grzyb z jednym okiem (drugie — zamknięte, przymrużone, niknące w sieci zmarszczek, wpadłe, wmiękłe, wduszone w zgaleretowaciałą post-twarz. Łzawi mu jedyne oko, może płacze z powodu tyłuszki, która… jak to było… rozczachnuła się, przeżywa jej rychły zdech, konieczność dobicia…).

— ...twój tato? — szepczę. Za głośno, jak się okazuje. Vincentia karci mnie wzrokiem.

— Tak, a ktoż by inny?

— Ten... czekaj, nie wiem, czy dobrze powiem... Manżumow?

— No...

Odrywa sie ode mnie, zatrzaskuje drzwi do izby. Zaraz słychać zza nich charkotliwą litanię, wiąchę bluzgów. Że kurwić się idzie, własnoho dytiuka pokinuła, na zmarnowanije… Że hórsza nyzli suka, bo suka swoji szczynita — hlady, pilnuje, a ta — szczo? Wywizła, ny wiadomo, hde i do koho, może zakopała w liesie, żywcom, albo ubyła… kurwycia, ny doczka…

— A, właśnie, nie dokończyłaś — co z dziec... z Madzią?

— Sylwia, jedyna moja kumpela w tym popieprzonym światku, pomogła. Bogata jest, jak na te standardy, ma własny samochód. Matiza, ale zawsze… Wywiozłyśmy znajda. We Włodawie niedawno powstało, w szpitalu, okno życia… Nie zdążyłyśmy odjechać, jak nas przyhaltowała ochrona. Ależ był sajgon; pielęgniarki od razu poznały — i mnie i bachora. Niedawno — wypis do domu, a teraz o, proszę: z powrotem, oddaje, mamuśka z piekła rodem, zrzeka się… Wezwały policję. Co się musiałam natłumaczyć, że nic złego, co by było niezgodne z prawem — nie zrobiłam, że nie mam warunków, materialnie — kurwa, rozpacz; że jestem niegotowa, niedojrzała, nie mam więzi z dzieckiem, nie wykazuję wobec niego jakichkolwiek pozytywnych uczuć, nic, kompletnie, poza niechęcią, uważam je za zbędny, ogromny balast, kłodę, garb taki, jak ma mój ojciec na plecach, za krzyż pański; jego pojawienie się, niechciane, było największym nieszczęściem, wręcz traumą traum mojego życia i naprawdę, proszę mi wierzyć — niczego nie pragnę, o nic tak bardzo nie proszę, nie błagałam nigdy nikogo… jak o zabranie go, znalezienie mu domu, znalezienie GODNIEJSZEGO domu, rodziny z prawdziwego zdarzenia, bo ja — faktycznie — suka, nie matka, kurwiszcze, latawica, jedyne, co potrafię, to się sprzedawać; dziecko, dzieciąteczko? Lalki, figurki z żelaza mi nie można dać, psa, chomika, a co dopiero takiego skarbenieczka, dzidziusia! Za głupia, zbyt egoistyczna, hedonistyczna i zwyrodniała jestem…

Oskarżam się tak, oskarżam, Sylwia — widząc, że to poważna sprawa — dołącza się i też po mnie jedzie, na miły Bóg, oddawanie dzieciąteczka takiej patusce, nawet nie escort girl, ale zwyczajnej prostytucie?!

Psycholożka, bo zjechała wezwana przez policję, natychmiast odbiera mi prawa rodzicielskie, tak bez sądu, na wariackich papierach, prawem kaduka, na szpitalnym korytarzu — nagle, na gębę, bez wypisania żadnego kwitu, bez rozprawy — oświadcza mi, że „już pani nie jest matką, to by było na tyle, może pani iść, to wszystko”.

...nie powiem, o takiej siurpryzie w najśmielszych snach się nie śniło… Cały wieczór żeśmy z Sylwią opijały, choć ja jeszcze w połogu, niewskazane tak… W OGÓLE chlać. Ale trzeba było poświętować odzyskaną wolność. Odrębność. Osobność.

— …a gówno tam masz, nie odrębność. wszystko to kalejdoskop, imitakle, pogoń za wiatrem. Skakanina z rozdziału w rozdział. Wieczna niepewność: kim będziesz w następnej odsłonie, co znowu wymyśli TEN TAM, gdzie rzuci ciebie-nie ciebie, do jakiego piekła trafisz… Prędzej czy później wróci, Madzia, już jako dorosła kobieta-dziewczynka. Licealistka. Albo starucha z jednym zębem. Albo jako pies, tełuszka. I będzie nowa bajka.

— Nie strasz, nie strasz, bo się... długopis autorowi wypisze i skończysz taki niedorobiony. No — wstajesz wreszcie?

— Pięknie pachniesz. Nie wsią, nie tym zadupnym, burackim...

— Wiem. Lacoste Peryhelium. Jedne z droższych perfum, jakie są w ogóle dostępne w tej wersji. Pięć stów za flakonik 150 ml. Nic bardziej ekskluzywnego się nie znajdzie. Ta wersja świata w zasadzie kończy się pod Lubartowem. Dalej — nie domyślone…

— Zajebioza po prostu. Zapach godowy. Wiesz, jak mnie to podnie...

— Sory, Flo, muszę już lecieć. Pogadajcie sobie z ojcem — żartuje, sardonistka.

— Oj weeeź, jeszcze minutkę. Poleż tylko… daj się tak ooo… podotykać… Wielki wir, nad nami, w nas. Padaka ogólna, złom, gruzy, pobojowisko. Bezsens, grzebanie się w śmieciach bez jakiejkolwiek nadziei, że znajdzie się coś wartościowego, do żarcia, do picia… A właśnie — macie coś?

— Woda w studni, tylko trza wyciągnąć cebrzykiem. Łoj, nie, czekaj... połamawsia. Wstawaj, pozbijaj, nawet toho nyma... Treba jakohoś kubla..

— Skończ, ja cię, kurwa, proszę — skończ.

…polimorficzność, poli-kurwa-wszystkość. Świat się wlewa jeden w drugi bez powodu, bez potrzeby i bez sensu., A, właśnie — o co chodziło z Dorianą, to też byłaś ty? I ze Złotym Chłopcem? W ogóle — ze złotem i srebrem? Miały być… no nie wiem… rozdziały „na bogato”, bling, bling, jak w teledyskach amerykańskich raperów?

— Dzie tam! Toż to dosyć prosta metafora. A ty — nie załapałeś, duryło! Doczesność, pogoń za pieniądzem, materializm, dokładnie — prostacki i nie niosący głębszego przesłania…

— Już łapię.

— …że tylko hajs się liczy, to, ile masz, a nie to, kim jesteś. Błyskotki, świecidełka, cały ten durny biżut, który czym tak naprawdę jest? Kamyki, żółta i srebrna blaszka, nic więcej. Bezrozumny materializm i, jednocześnie, stojąca w opozycji do niego, jeszcze bardziej idiotyczna asceza, postawa wyrzeczenia się wszystkiego — w imię wyższych wartości, zwłaszcza: bóstw, w imię wzrastania, kurwa, duchowego, upgrade’owanie duszy i liczenie na przyszły zysk — w Niebiesiech. Taka sama chujnia: i ten z „Drużyny A”, obwieszony złotymi wisiorkami, i derwisz. Nie warto, bo wiesz: „marność nad marnościami i pogoń za wiatrem” — sili się na intelektualny ton Vincentia.

— …ogólna kiła i mogiła. Tak czy inaczej… cokolwiek TU, na kartkach pieprzonego papieru, zrobisz, jakkolwiek się zachowasz, jakikolwiek będziesz… Znasz to? „Zwieść cię może ciągnący ulicami tłum, wódka w parku wypita, albo zachód słońca…"?!

— Turnau. „Lecz pamiętaj — naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca”.

— Michał Zabłocki — autor.

— Może.

— ...nie dzieje się nic — oprócz mazania nas, mazania NAMI po kartkach rękopisu.

— ...potem pofilozofujemy, poużalamy się, teraz — naprawdę sorry, ale muszę lecieć.

Zza drzwi dolatuje roztrzęsiony, roztelepotany głos garbusa, Manżumowa. Wyklina, zabawnie zaciągając, dosadnie i po chachłacku (połowy słów nie rozumiem) na doczku, jej bastruka i mene — toho wała, szczo dopir perybudyw sia, jak już po tyłuszcy. Zdochne, ny ma rady, treba dorżnuty…

Mam wstać, ale już, nie wylegiwać się w biały dzień, skończyć z udawaniną, grą, bo żaden Łomnicki ze mnie. Nie mam żadnej gorączki mózgowej, przedstawiam się, udaję, bo taki ze mnie prydstawlennyk. Suka leci się suczyć, pomiot diabelski, a ja mam W TEJ CHWILI wziąć dupinę w troki i pomóc teściowi. W uboju gospodarczym. Tak: pomóc zarżnąć krowę. Póki mały ssał — nie było o tym mowy. A teraz nie chce, brzydzi się, a i pewnie boi zdychającej matki… Mam wstawać, krowa na wykończeniu.

— Nie pieprz, ze to jakieś perfumy, ze Peryhelium, czy co. TY tak pachniesz. Cipuleńka twoja. Cipuluńciunia — biorę głęboki wdech. Przez moment czuję, że zamiast nosa mam końskie chrapy.

— Odkryłeś, he, he, sekret. NIE! Tam NIE IDŹ! — syczy Andżela, gdy próbuję nacisnąć klamkę drzwi. Drugich, nie tych, które wiodą do kuchni.

— Co tam jest?

— Pokój mamy. Tam nie wchodź... Śpi, nie trzeba, nie życzyła sobie, aby ją budzić... — lawiruje i jednocześnie nabzdycza się Vincentia.

— Jak długo śpi? — łapię natychmiast, o co chodzi. Drzwi — zamknięte na głucho.

— Ile chce, tyle śpi. My nie budzim, ny priskarżijem. Nie wchodź! To izba maty…

— Tak, kurwa, chyba tego rapera Maty — próbuję zażartować, ale widzę, że dżołk trafia w kompletną próżnię.

 

***

 

Szalenie ciężko zachować dobry nastrój, cholernie trudno nie załamywać się, nie mieć myśli samobójczych wiedząc, że jest się tylko dwuwymiarowym ciągiem liter. Że nawet wspomnianego samobója, mimo najszczerszych chęci, nie da się strzelić, bo i jak? Zero możliwości samostanowienia, kompletny brak własnej woli. Adecyzyjność — wszystko leży w gestii, wszystkim zarządza ten tam, z długopisem.

I żyć się nie da, bo nawet się nie zaczęło, i umrzeć nie sposób, bo i jak? Zgorzknieć na tyle, by kwas solny z żołądka przepalił kartki rękopisu, którym jest mój polimorficzny, multiwymiarowy światek?

Awykonalne.

Nawet obecna deprecha jest mi — dosłownie — pisana, przypisywana. Dopisywana.

Markotność, zły nastrój, spleen, brak perspektyw, możliwości ucieczki, poczucie osamotnienia — też nie są w pełni moje. Żadna myśl nie jest, bo nie jestem w stanie odłączyć się od sTFUrcy, wyrwać się, odczepić, uciec, odsklepić. Nawet „ratunku” nie będę mógł krzyknąć, POMYŚLEĆ, jeśli on tak nie zdecyduje.

Kuźwa. Zbyt smutno mi, bym mógł rozpaczać. Zwaliłbym sobie myśląc o Vincentii, przypominając sobie jej godowy zapach, ale jakoś nie wypada. Krępuję się. TEN TAM ciągle patrzy. Tworzy mnie. Nie mogę uciec przed jego spojrzeniem, ślepiskami.

 

Przed jego durnowatą wyobraźnią. Nie może? Nie chce napisać mnie w normalnym świecie, jako szarego, typowego człowieka, zżeracza chleba...

Skad! Mam się przelewać pomiędzy światkami, z których co jeden, to i bardziej pokurwiony....

...dobra, sorry. Już będę spokojny. Kalm dałn, dałnie.

 

***

 

Andżelika miała rację — to wyjątkowo ubożuchna wersja, wiejsko-ludowo-przedwojenno-dziadowska wariacja na temat współczesnej Polski.

Prąd jest meteoropatą, zależy od pogody. Gdy leje, lub, nie daj, Panie — jest burza — wyłączają, elektrycy-reglamentatorzy, pewnie z przezorności, bo instalacje napowietrzne, odrutowańsko, transformacizności — sprzed ponad półwiecza i byle spięcie-przepięcie mogłoby się skończyć nieusuwalną awaria, armagedonem prądowym i koniecznością wymiany dwóch trzecich infrastruktury, a na to w Polsce Ż — pieniędzy, oczywiście, brak.

...nie byłbym sobą, gdybym nie próbował zajrzeć do tajemnej, sekretnej, he, he, zakazanej izby. Choć właściwie... czego tam szukałem? Chyba tylko potwierdzenia oczywistego faktu (nawet nie domniemywań, przypuszczeń).

Gdy garbus, prawdziwy, zmartwychwstały, czy raczej ożywiony ojciec Vincentii spuścił mnie z oka, wymknąłem się na dwór.

Cichuśko, na paluszkach, dookoła chałupy.

Zamknięte okiennice. Trzeba odszczepić zaszczepkę.

Pożółkła firanka dynda za szybą. Nic nie widać, tylko… bidę. Zacofanie, archaiczność, wręcz muzealność. Spódnice-nie spódnice, wełniany kaftanik z wielkimi guzikami zwisający z oparcia krzesła, bukiet zeschłych kwiatów w glinianym wazonie, powycierana cerata, na podłodze — chodnik, kilkudziesięcioletni.

Wszystko, co dostrzegam — spowite kotami pajęczyn, pokryte grubą warstwą kurzu.

Pancerzyki, czarne i beżowe. Zeschłe karaluchy. Zeschłe robale. Przeohyda.

 

Szyba w wiekowych, okiennych ramach trzyma się na słowo honoru. Kit, jeśli nawet jakiś był — dawno wykruszył się, wypadł.

Nie mam najmniejszego problemu z wyjęciem tyciuchnej szybeńki, jednej z trzech w okienku.

...i odszczepiam następną zaszczepkę. Otwieram z cichym skrzypnięciem, okienko.

Jestem ocieżały, obolały, ciągle czuję się, jakbym zasnął i za długo przebywał w saunie, rozmiękł przez to, rozgotował się niemal zupełnie. Samobieżny glut.

Podnoszę się na rękach. Ciężko, przyznaję. Chlupoczą we mnie wodniste kluchowatości.

Mętny smród bije z pokoiku, w nozdrza uderza mnie woń skrzepłej, błotnistej śmierci. Zdechu.

Leży, "mamusia" Marty-Andżeliki, szczelnie, z "głową" przykryta kilkoma pierzynami. Pod drugim, trzecim, może i ósmym kocem.

W zasadzie nie muszę odkrywać pierzyńsk, odsłaniać ich, niczym magik czarną płachtę. Wiem, co jest pod nimi. To nie żadne czary, nie zmyślna, umiejętnie zrobiona, cwaniacka sztuczka…

To... żur. Gęsty, skwaśniały, pomyje, z jakich składa się nie tyle ten, co każdy z pseudoświatków, szum obrzydliwego tuszu, z jakich jest tworzony.

To…„sarenka”. Identyczna jak ta, którą „spotkałem” w hospicjum. Nieżywa mamuśka nieżywej Vincentii zmarła po długich i ciężkich cierpieniach, męczarniach, po wielu linijkach agonii, pani — po mężu — Ociecka.

Czy może jednak Manżumowa. Choroba wie, nazwiska i imiona zmieniają się zbyt szybko, by za tym nadążyć; zasypiasz obok Vincentii, a budzisz się przy Basi, Kasi, czy siakiejś innej Berenice. Raz sypiasz z uroczą, choć brzydką jak noc jasnowidzką, raz z dzieciobójczynią, która postanowiła potraktować głowę swojej córeczki jak piłkę do koszykówki, kozłować nią.

Trujesz Dorianę, a kona Doriandżelika. Choć to jedna i ta sama osoba. Choć to nikt, bo nikogo tu nie ma.

Leżą na łóżku, całkowicie rozłożone zwłoki sarny. Dorosłej. Starej? Ile mogła mieć...?

Przysuwam krzesło, siadam obok paskudztwa. Wpatruję się, jakbym chciał odczytać cokolwiek z makabrycznego obrazka, doszukiwał się w nim sensu, próbował połączyć się telepatycznie ze ścierwem i poznać odpowiedzi na najbardziej ważkie pytania, poznać szyfr do pełnego drogocennostek, złota, srebra, skarbca (grobu Doriany i tego szczyla, który czasami za mną łaził).

 

„Sarenka”, a raczej jej ścierwo, to niewątpliwie metafora. Czego? Do ustalenia. Nie szedłbym na łatwiznę i nie celował w najprostszą odpowiedź: przemijania, kruchości bytu, zarówno ludzkiego, jak i zwierzęcego.

Nie chodzi o porównanie nas, homosapiensów, do zwierzyny, ZRÓWNANIE... choć śmierć dla wszystkich jest tym samym i tam samo prowadzi.

Z innej mańki: skoro "matką" Andżeliki była istota nieludzka — jest ona nosicielką genów...

E, zły trop. Nie chodzi o krzyżowanie się, transgatunkowe związki... ani o zoofilię...

 

Dalej lecimy.

Vincentia — osoba bez (normalnych, ludzkich) przodków, przynajmniej po kądzieli. Półczłowiek i jednocześnie osoba, czy może raczej „osoba” pozbawiona historii, bez słynnych, lub niesławnych antenatów, w jednej drugiej wzięta znikąd, wypełzła z lasu, Vincentia — brakujące ogniwo łączące ludzkość z niehumanoidalnymi ssakami…?

Bzdura, ślepa uliczka, manowce, kozi (jeleni?) róg. Nie to, tak bardzo nie w tym rzecz...

Siedzę zadumany, podpieram dłonią brodę. Główkuje mi się — aż tusz w tanim długopisie autorzyny zaczyna się gotować.

 

„Sarenka”, zwierzę, czworonóg, dziwność, parzystokopytniak, bezrozumność, niepojmowanie jakichkolwiek istotnych dla ludzi spraw, nieumiejętność, odcywilizowanie, pochodzenie, którego należy się wstydzić, ukrywać je, bliskość natury, przyroda, chłód, wilgoć, las, mech, paprocie, porosty, poroże, instynkty, naturalność, natura, podświaty i nadświaty. Zmienność, ona jest spiritus movens, mutowanie…

 

Ta historia, wielowymiarowa, rozgałęziająca się, w istocie — jednowątkowa i klarowna, płaska, jak rozgnieciona pod butem liszka.

Podnoszę głowę. Beznadzieja. Nie jestem w stanie zrobić czegokolwiek, nawet użalać się na swoją bezradność, jeśli nie zechce tego szanowny pan autor.

Nawet bunt, buncik, buntuś, wyzwiska kierowane pod jego adresem są częścią jego (nieboskiego!) zamysłu. Umysłu. To tam się rodzą. Ja tam się rodzę. I ginę. W każdej chwili mogę zostać niedokończony, przerwany, niedopisany, albo wręcz skończyć w płomieniach, czy zmięty w kulkę, porwany w strzępy, rozkawałkowany; jak ktoś, kto wpadł do rozdrabniarki. Kruszarki.

Ubezwłasnomyślenie.

Weź mnie sponiewieraj. Tak właśnie, dobrze słyszałeś. Zapisałeś. Zapisujesz. Chce, by było wariacko, psychodelicznie, na maksa. Ma być weird fiction, psychopatologia. Zamamiło mi się być bohaterem najbardziej spartolonej i szalonej książki, jeśli nie świata, to przynajmniej Polski. Da się zrobić?

Nic nie ma sensu, wiec — jeśli już nie istnieję — chcę nie istnieć (!!!) w oku cyklonu, pośrodku chaosu, albo chociaż sztormu, piekła, wojny, dyskoteki; chcę obrzędów wudu odprawianych na parkiecie nocnego klubu, albo w salonce ostatniego, nierozbitego jeszcze tupolewa, tak! Ma być z pierdolnięciem, haj-lajf, jak to się kiedyś mawiało.

Haj — jeden, wielki, feeryjny, orgiastyczny, hedonistyczny, promiskuityczny.

HAJ. Arcyfatalny rozpieprz, poszatkowanie światów, rozdziały zlewające się jeden w drugi, taaak! — sałatka z ludzi, czasu, miejsca akcji, kompletne pomieszanie z poplątaniem. Seks, grupowy, ze zwierzętami — może być nawet taka, martwa „sarenka”, oczywiście — w ISS, albo jeszcze niewybudowanej stacji na Wenus, czy Saturnie; ma być popierdzielitwa, jeszcze większa, niż do tej pory — rozumiesz, panie autor?!

 

Krzyczę, że chcę do gazu, do rzeźni, pod ścianę, przed pluton egzekucyjny, na Baleary, Antarktydę, do klubu gejowskiego i pod wodę, nurkować bez butli, topić się i nie zostać uratowanym. Pan Kurzyński ma nam, mi i Andżelice, udzielić ślubu cywilnego, Anul Grodzieńska, ten trans, uroczyście wręczyć obrączki odlane z przetopionych szczątków pewnego samolotu, potem mamy pojechać w podróż poślubną do Prypeci, czym? Przerobioną na papamobile BMW Isettą, za kierownicą której ma siedzieć, dumny i poważny, ubrany w szoferski mundur, liberię z epoletami, nie kto inny, jak sam najpolakest Polak ever, najświętszy, największy, najdostojniejszy i najbardziej poszanowania godny z naszych rodaków.

Czyli Władysław Gomułka.

 

...podnoszę z "grobu", z łóżka-trumny, czaszkę "sarenki". Mojej — kuriozum! — "teściowej".

 

Zakładam sobie na czubek głowy, obwiązuję, przywiązuję czymś, co kiedyś najprawdopodobniej było jelitami. Zwierzęcia, człowieka? Bez różnicy.

Chcę wyglądać jak szaman, obojętnie, jakiego plemienia, taaak — ten widzący, prorok, szafarz, ten, który ma kontakt” z duchami, pośrednik między światem żywych, umarłych, — zresztą — już to robię, w końcu gadam do jedynego bóstwa, jakie na kartach tej wielopoziomowej klatki (sic!) istnieje. Jakie ją stworzyło i tworzy.

 

Motywem przewodnim tego tekstu jest wszechzmienność? No to dawaj, już, no, ziom, kurwa, dorób mi na przykład kopyta, albo fiszbiny! Zmu-tuj-mnie! — krzyczę-myślę (w zasadzie — na jedno wychodzi), wyskakując przez okno. Po kaskadersku, z szybą, rozpiździając trójdzielne okienko na części, „skrzące odruzgi, gwiazd miliardy — jak pisał Staff.

Tak, Bóg opuścił ziemię naszą. Nasze kartki.

Istnieje, oczywiście, nasz autor. Oddeifikowałem (co za słowo!) go już przed pierwszym rozdziałem. Zanim zostałem stworzony, choćby pomyślany.

Nazwałem parę razy, dla żartu i z ogromną ironią, go, pieprzonym „boziulem”. E tam. Pan autorzyna jest jak najbardziej ludzki — ze wszystkimi tego wadami i… wadami. I wadami.

...nie chcę znowu bluzgać na tego tam, ze śmiesznie tanim długopisem w prawicy; im dłużej bym klął, tym bym na większego kabotyna wychodził.

A, kuźwa, nawet kabotynem nie mogę być — w końcu nie mam własnej woli, jestem w pełni zależny od Wiadomo, Kogo. Zatem — każde moje złe słowo byłoby jego złym, wulgarnym, samooskarżycielskim, ironicznym...

Przypadł mi nędzny, kundli los postaci fikcyjnej, bez-los właściwie, nawet nie zalążek istnienia — i muszę sobie jakoś radzić.

Więcej: dopraszam się, domagam przygód. Cierpień. Bólu. Tyrania mnie, poniżania, uwznioślania i strącania z piedestału, z tronu, jak lady Dorianę, która nie wiem, kim, czym była, chyba jakąś zmutowaną, wycudowaną, campową, kiczowatą wersją Andżeliki.

Zgnój mnie, ty tam, no nie daj się dłużej pro…

...chliwek, kryta strzechą, chyląca się ku ziemi, drewniana, nieźle przegniłe buda. Rumor tam, stukot, klepanina jakaś, krzyki.

Lecę w te pędy (kuźwa, udziela mi się klimat tego, arcywiejskiego rozdziału, zaczynam gadać tonem i stylem jak z jakichś bajań góralsko-śląsko-białostockich).

Światło się tli, wypada przez otwarte wrota oborzyny.

Ciepły, przyjazny, swojski, nie chemiczny, nie drażniący w nozdrza, naturalny zapach naturalnego nawozu. Krowiego.

Gnój, aż po kostki. Czarno-białe cielsko z szeroko rozkraczonymi, tylnymi nożyskami.

Padła na zad, przywiązana za szyję, za kark, do drewnianego żłobu, Wikcia. I już się nie podniesie. Rozczachnuła sia, jak to nazwała Andżelika — i tyle, po zawodach.

Kaniec z nieju, już po krowie. Treba dorżnuty… — myślę niejako wbrew sobie, w obcym, śpiewnym, melodyjnym i dosyć przyjemnie brzmiącym, ale jednak nie swoim języku. Dialekcie.

Obok dogorywającej tełuszki — sztywne, przypominające dużą przytulankę, zrigormortisowane, rigormortyczne cielątko. Również nie przeżyło...

Radek, zaginiony swego czasu brat Marty-Vincentii, wrócił, jak widać, z wojaży po Włodawie, siedzi skulony w kącie chliwka i rozpacza, spazmuje, zanosi się najszczerszym, najgłębszym, najautentyczniejszym płaczem, jaki widziałem w całym swoim bezżyciu.

Ryczy, bardziej zwierzęco, niż krowa-nieszczęśnica, która, wbrew wszystkiemu, zachowuje stoicki wręcz spokój.

Biadoli, jęczy "dlaczego?" i "dlaczego?!", Radziul. Straumatyzowany chłopek-roztropek, któremu pada krowa-oblubienica. Cyrk za darmo!

Manżumow, też zlazły do obórki, obchodzi Wikcię dookoła, nerwowo, warczy-sarka pod kinolem, że „na coż to prychodyt””. Trzyma, oburącz, solidny, rzeźnicki majcher. Co parę chwil przymierza się, przykłada go do krowiego gardła. I odejmuje.

Nie, nie może, toż to obraza boska, to jakby własnoho dytiuka zabyty.

— Co się boisz? Śmiało, tnij! — odzywam się, dosć zaczepnym tonem.

Kierują na mnie wzrok, obaj. Nawet biedna tełuszka odwraca łeb.

I kamienieją, wszyscy, z krową-letalistką włącznie.

— A ty... szczo... wziw... — nie wierzy garbus.

— Czaszkę teściowej, a co?

...matko, jaki szok. Zgroza, przestrach, przerażenie. Jak śmiałem naruszyć tajemną przestrzeń, odrzeć z magii i sacrum zakazane miejsce?

 

Najświętsze ze świętych ciało rozkawałkowałem, czerepisko mocy (!!) nasadziłem na swój, pusty, niegodny, kmiocki, karaczanowaty łeb, na makówkę, w której nawet maku nie uświadczyć, nic, tylko próżnia, wolna i niemożliwa do zapełnienia przestrzeń — bo przecież nauczyć czegokolwiek takiego tępaka jak ja — jest niepodobieństwem.

Zdjęci grozą, bo oto profan nad profanów zadarł z wielkimi i groźnymi siłami, ciało Pramatki, tę niepodzielną, nierozrywalną relikwię wziął i rozkawałkował!

Leżała, gdzie leżała, od tylu lat, za życia, jaki i po śmierci to było jej miejsce, jej wersalka — i tak miało, do usranej śmierci (autora!) pozostać, a ja wdarłem się, naruszyłem status quo, zdesakralizowałem nienaruszalną materię ciała Matuchny (swoja drogą — ciekawe, czy puszczalska za młodu matka Andżeliki nie miała w sobie czegoś z Doriany, nie jest jej postać jakimś odbiciem, może: karykaturą srebrnej lejdi o włosach jak marvelowska Storm?).

Jak śmiałem... poważyć się...!

— Dawaj, no co się certolisz, skradasz, jak kot do jeża, nie wiesz, stary chłop, rolnik, nie wiesz, co to jest ubój gospodarczy? — wyrywam certoliuszowi majcher, wskakuję — ciężko stwierdzić, co mną kieruje, chyba w ferworze, w ogólnym rozgorączkowaniu jeszcze bardziej tracę zdolność logicznego myślenia i samokontrolę, zmieniam siew cow-boya, kowboja krowiego, bez potrzeby wskakuję na grzbiet półsiedzącej, opadłej na zad, rozkraczającej szeroko tylne nogi, Wikci, lewą ręką, żeby nie spaść, przytrzymuję się rogu, prawą — podrzynam biednej, rozczachniętej, czy jak to się odmienia (raczej „rozczachnutoj” — podpowiada mi z offu autor, choć sam też nie wie) krowie, gardło.

Ryk, jeszcze większy, w obórce. Z trzech pysków — Manżumowa, Radzia i tełuszki.

Dwaj pierwsi z wymienionych — drą się najgłośniej i z największym bólem. Kolejny dramat na ich oczach: szamanisko samozwańcze, szwagier i zięć, leń nad lenie, co tylko wylegiwać się i symulować zapalenie mózgu potrafi, zabija już drugą osobę z ich rodziny.

 

Najpierw rozczłonkował świętej pamięci mamusię, założył — a więc sprofanował — jej (to nic, że zwierzęcą) czachę, teraz — zarzyna kolejną z najbliższych „osób”. Prawie córkę, siostrę rodzoną!

— Pomóżcie, do cholery! Nie chce dać się oderwać! — ciągnę w górę za rożyska.

— Astaw!

— Kręgosłup... trzyma! Kuźwa, nie odłamać....!

— Howoriu — astaw! — grzmi bat'ko.

A ja, multiplikujący się Florciu-duch śmierci, aniołek zagłady, siewca zniszczenia — ani myślę, jeszcze więcej siły wkładam w odszarpaaaaa…

Coś tam musi być, ukryte pod krowim łbem! Czuję, że mućka, sorry — Wikcia, rozczachnutoje (rozczachnute) bydlę jest niczym skrytka, kuferek, zamknięta na kluczyk szuflada, komnata tajemnic...

…zsuwam się dość gwałtownie, właściwie — spadam z oderwanym łbiskiem, na mokrą od świeżego gnoju, ziemię obórki. Tuż obok łożyska. I zesztywniałego cielaka.

...trzymam w objęciach martwą głowę. Oczy Wikci zaczynają się szklić, dolna szczęka — bezwładnie opada.

Ślina, strużki. Język. Blada, lepka, paskudna szmatka. Język, niczym rozgotowany w pralce bieżnik na ławę.

Odrzucam z odrazą główsko. Z czerepu zsuwa mi się czacha teściowej. Sarenki.

Coś musi być w tej krowie… w tym rozdziale, MUSI BYĆ coś głupiego, oby jak najgłupszego.

I jest. Telewizorek.

Nie żartuję. choć przez moment — jak, nie przymierzając, leżące obok cielątko — kamienieję — zaraz przechodzi mi stuporuś.

Sam chciałem, a więc nie mam prawa się teraz dziwić, szokować, ani bać. Chcącemu nie dzieje się krzywda, wyprosiłem, wyjęczałem, wręcz wymodliłem zeświryzm — to jest, zlitował się pan właściciel długopisu za pięćdziesiąt groszy — i zesłał. Ekranik. Wprawił go w odciętą szyję Wikci.

I klęka, pada na kolana, a potem wali się na bok, góra mięcha.

Blask, z szyi. Ekran — jak już ze zdziwieniem stwierdziłem — tam jest autentyczny ekran.

Co się na nim wyświetla? „Obrazki z wystawy” — jak u Musorgskiego. Kwiaty języczkowe, języczki kwiatowe, trójdziwadliny pospolite, złote i srebrne ludki latające to w lewo, w prawo, to po przekątnej.

 

Ktoś dokleja do chałupy, sam, gołymi rękami, trzy piętra naraz, inny złośliwie kopie glanem w fundamenty, wprawia budynek w drgania i patrzy z bezczelnym uśmieszkiem, jak ten wali się, grzebiąc pod gruzami właściciela-konstruktora, wraz z całą rodziną.

Gorączka na ekraniku, kac, glątwa, stare pianina i nowo postawione piramidy, mastaby, menhiry i maszty telefonii komórkowej, rudery, w których na służących za katafalki ławach, stołach i wersalkach stoją i połyskują srebrnymi ozdobami, skrzą się właściwie, jaśnieją w mętnym świetle gromnic, trumny z Dorianami.

 

Metaforyka chaosu: papież Polak, wielkości Pałacu Kultury. Człap, człap, ogromny, niczym Godzilla, smutny stary kawaler w bieli.

Kroczy na Wawel, dumnie trzymając pod pachą, niczym plastikowy model, posklejanego ze szczątków, ostatniego tupolewa. Martyrologia narodowa, aż śmiać się chce: podczas ekshumowania szczątków zmarłego tragicznie prałata Mirosława Stójczego, z jego grobu wydobyto dziesięć innych trumien, pancerną, ciężką, metalową szafę pełną esbeckich teczek, walizeczkę z podręcznym zestawem egzorcysty (krzyżyk, świeczuszki lawendowe, kropidełko, pojemniś na wodę święconą, oraz Biblijkę), walizeczkę pełną gadżetów dla dorosłych (dildosy, złożone w pięcioro, nie nadmuchane lale, strap-ony, knebelki, futrzane kajdanki, pejczyki) i całą masę zielonych kulek, oraz sześcianików.

 

Witraże z przydymionego szkła, z których krystalizuje się… kosmosik. A z niego — obraz, uczty, imby platońskiej, epikurejskiej, episkurwysyńskiej.

Widzę — na ekranie wewnątrz padliny! — moją kochaną Martusię-Andżelikę-Vincenti Ociecką (albo Manżumow), klęczącą w tłumie kolorowych, równie schlanych, naćpanych, co ona, czcicieli Bachusa.

Afterek po wręczeniu siakichś partyjniackich odznaczeń, przyznawanych pisowcom przez pisowców orderów Smolenia Restituta, czy jakoś tak.

Śmietanka konwertytów: nowo nawrócony na religię skrajnej prawicy, niegdysiejszy showman i skandalista w fatalnie dobranej peruce i równie złym ubrańsku, Kuba W., obściskuje się z równie neokatolskim, Adaśkiem „Belzebubem” Darczyńskim z zespołu Boys, ogolony na łyso Michał Szpak tuli… nie, nie faceta. Tuli otrzymaną z rąk samego p.o. prezydenta (kolejny w tym miesiacu nie przeżył katastrofy lotniczej) statuetkę przedstawiającą prymasa Wyszyńskiego. Nie widać dobrze, co jest wygrawerowane na tabliczce pod smętnym, prymasowskim obliczem.

Marszałek Polski, Zygmunt Gryga-Gryglewicz, również dźwiga gift. Suwenir.

Czechocki, słynny drag queen, teraz — pierwszy dewot — także został uhonorowany (ciekawe, czy Anul Grodzieński zboczył z drogi transpłciowości, remaskulinizował się i na nowo ochrzcił?).

Tańczą, klną, kopcą szlugi, lulki palą, ochlej, hulanki, swawole. Orgietka, jak to u dewotów, konserwatystów.

 

Vincentia — od kilku ładnych minut — na kolanach, zaspokaja oralnie, tak na oczach dziesiatków ludzi, samego… Jerzego Sieradolca-Terliczynę, pisarza historyczno-katolickiego, angelologa, mariologa i najsłynniejszgo chyba w kraju kreacjonistę.

Sapie, gorliwy i nieustający poszukiwacz Arki Noego, badacz góry Ararat, na zboczach której miała, MA się znajdować, zsunąwszy się przed paroma setkami lat ze szczytu tejże góry, prycha, parska, podskowycza, jęczy i łka, jakby mu duszę i Boga z serca wysysano.

Prawie w pocie czoła, Matuś, ostro zabrała się do roboty (w końcu za to jej płacą) i przykłada się, wkłada cała energię w… tfu, aż patrzeć nie idzie.

Ej, panie autor — zmień kanał. Tak — w tełuszkie, która rozczachnuła sia — proszę zmienić kanał. Nie wiem, na jaki, wymyśl coś, w końcu to twoja pisanina, ty tu rozdajesz kart, słowa, obrazy.

Choćby na Vivę, 4funTV, czy MTV Polska.

Goddess bunny, cierpiący na polio transseksualista z filmiku, który stał się wiralem w necie, tańczy z parasolką. Tap dancing. Tap, tap, tap — po ekraniku wewnątrz krowiej szyi.

Menelisko-dziadzisko, mój „teść” i Radek, spłakani, uspokajają się nieco. Oglądają razem ze mną spektakl pantomimiczny: w przód i w tył, w przód i w tył — chodzi głowa Andżeliki.

Choroba, sięgam, by to przerwać, próbuję zanurzyć dłoń w ranę (wlotową!), w dziurę w szyi Wikci, chcę WEJŚĆ, dostać się do wnętrza pałacu, Belwederu, hotelu Continental, Pałacu Prezydenckiego, czy gdzie tam odbywa się orgia nad orgie.

Nie mogę, zatapiam co prawda dłoń w krwawym mięchu, wkładam ją w głąb ekranu, ale zaraz zostaje wypchnięta, jakiś SOPowik, nopasaranteusz, nopasarantczyk broni mi — nieupoważnionemu, bez przepustki, wejścia na chama, wproszenia się. Nie pozwala się wedrzeć.

Kanał zmień, ale już, zmień, panie ubersturmbanpisarz, please!

 

...relacja z — państwowego! — pogrzebu Madzi. NIE, PRZEŁĄCZ, CHCĘ CO INNEGO!

…a najlepiej — daj mi, choć na pół minuty, sterować tym bajzlem, pobawić się pacynkami w burdelu, pobyć masterem of puppets. Skoro nic nie ma sensu poza jednym — zmianami, przenikaniem się wymiarów, łączeniem postaci, skoro jest to największym, prawem, ideą, filozofią i jednocześnie przekleństwem tego miejsca-nie miejsca — no, daj się pobawić, weeeeź, plis!

…tyle w tym szczeniactwa, kabotyństwa, bezczelnej i gówniarskiej naiwności, chamstwa, takie to bezkierunkowe, nie prowadzące nawet na manowce, bo w końcu NIC TU NIE MA, że… chcę tym zarządzać. Pozawiadywać przez kilka linijek, przez ułamek kartki, wycinek rozdzialucha.

Niech będą zmiany, krowy tańczące macarenę na nieludzkiej, krwią, kuźwa, zroszonej, podsmoleńskiej ziemi, chcę martyrologii à rebours,

jak ostatni dzieciuch — dorysować wąsy postaciom na rycinach, mazać po ksiażce do historii. Najnowszej.

Dewastatorstwo, dekonstruktywizm architektoniczny, budowanie popieprzonych domów o glinianych piętrach. Gdzie? Dajmy na to na gruzach gmachu-mrowiska, w którym królową była Doriana.

Mercedesy W123 o ludzkich głowach zamiast kół: przednie prawe — tocząca się podskakująca na wybojach łepetyna Niny Tierentiew, Lewe — Michał Wójcik z Ani Mru Mru, tylne koła — łbiszcza braci Mroczek.

Tak ma być, ani trochę normalniej! — próbuję meblować, czy może raczej patroszyć, rozkuźwiać siekierą rzeczywistość. Ułudę, w jakiej sie znalazłem, gdzie zostałem stworzony i z której nie ma ucieczki.

...zgadza się — czuję — sukinkot z długopisem za szalone pięćdziesiąt groszy, idzie na taki układ!

...jak deal, to deal — miało być wycudaczone — to i jest!

Garbusek Manżumow i jego syn — uciekają przerażeni. Jeden przez drugiego, wylatują z obórki jak oparzeni.

Czorta zobaczyli? Prawie.

Sami stali się czortami: nogi im porosły do kuriozalnych rozmiarów, dostali — w jednej chwili — zaawansowanej słoniowacizny girów. Tap, tap, tapią pokracznie, niemal padają na glebę.

Bieg. PRÓBA biegu na obrzmiałych nożyskach jak u tyranozaura.

Przeklinają złoho, kotoryj zowroczyw. Zaczarował, toj bydlak, ny czołowik! Kurwyła sia doczka, kurwyt” — i spadła kara za jeji hrychi. Treba buło udusyty… ubyty małeju, a tak… czorta, karu bosku zesłała na rodynu…

Majtają krokodylimi ogoniskami, zabobonniarze, wpadają do chałupy. Woda, woda świecona pomoże, wyleczy, odczaruje, odgoni diabła!

Jest, w plastikowej figurce Maryi, chlupocze, aqua vitae.

Nacierają sie, skrapiają, w nerwach, w przerażeniu, nie, nie wylewać całej, trochę trzeba zostawić na mnie, na wysłannika piekieł!

Zaraz zaskwierczę, będę się wić w konwulsjach, dymić, niech no tylko poleją, choćby zroszą wodą życia, mnie — Belzebuba!

…wiem, wiem, ze obaj z autorem jesteśmy strasznymi dzieciuchami, że nie godzi się, zwłaszcza tak prostacko i antyintelektualnie, drwić z istotnych dla Polaków spraw. Że dziecinada przeokrutna, zaraz pewnie posypią się gromy, albo lepiej: ktokolwiek przeczyta tę szmirę — będzie jej jedynym odbiorcą, bo porwie rękopis, cały mój (bez)świat, zniesmaczony nie tyle jego obrazoburczą treścią, co żałośnie niskim poziomem, aliterackością.

Już książka telefoniczna ma bardziej zwartą, logiczniejszą fabułę, niż to-to!

Obrazobórstwo? Tutaj? Raczej kwilenie-kwiczenie, bo trudno to nazwać ujadaniem, skarlałego pinczerka, któremu wydaje się, że jest w stanie swoim dziawgotaniem przerazić pół kraju, odgonić strzygi dewocyjnej i ślepej, skrajnie prawicowej…

Guzik jesteśmy w stanie, panie autor; ty, ja, ten tekst. Nikogo on nie śmieszy, tumani, nie obraża, nie przestrasza.

On może co najwyżej żenować, taka prawda. Obaj to wiemy.

Ma tego świadomość wiecznie rozkrzyczany ludzik z serii filmików La Linea i nadistota, jego twórca, długopisiarz.

Zamysł jest, ale płytki, gówniarski i w ogóle do...

...sorki. Ekskjuze mła. Obiecałem, że więcej nie będę chamić, kłócić się, deprymować, dezawuować, szydzić, robić jaj z wielkiego dzieła, jakim jest twój nasz książkowy rękopiświat…

...z innej mańki: Azjatki. Milusie dla oka, dziewczęce, nawet, jeśli mają ponad pięćdziesiątkę na karku, urocze, słodkie adolescencusie, po prostu... namiętnule.

...mogę prosić? Choć jedną, jedniuchną, nie marzy mi się cały harem, nawet dwóch na raz nie chcę, bałbym się, że nie dam rady, nie wydolę i będzie mega obciach, że sobie nie poradził, impotenciarz, miękka faja, psia szminka, kluch, nie facet.

Maluteńką taką, Azjatuńcię, znaczy — bez przesady, pełnoletnią oczywiście, nie jestem jakiś zbok, żeby się brać za dzieci, o — może być podszyta... na kanwie Andżeliki. Japoneczka-Vincentia, znajoma, taka, jak dawniej, moja, umiejąca czytać w myślach, kochana...

...nie musi być w szkolnym, japońskim uniformiku, ale jakbyś mógł… tylko — choć nie śmiem wymagać tym bardziej nakazywać ci czegoś, tyle razy cię obrażałem… ale jakby — ostatnia moja prośba — mówiła po polsku, po vincentiowemu, ta moja Andżelika Kimura-Sayonara, dobrze? Nie chcę się porozumiewać na migi, ćwierkać z nią „kiń-czian-czion-czin”, choć wiem, że w jednej sekundzie — na twoje życzenie — umiałbym siakiś polsko-japoński para-dialekt, wymyśliłbyś nam język; umiesz, masz bogatą wyobraźnię, panie ałtor, byłbyś w stanie stworzyć nam japolski slang, którą ćwierkalibyśmy do siebie z Martą-Sadako.

Masz łeb, możesz wszystko (na przykład parodiować Bruno Schulza opisując deliryczno-bajkowy dom „mojego” dzieciństwa).

Obejrzyj anime, kup komiks, mangę, srangę, dokształć się wizualnie (!!)napatrz, jaka powinna być… spędź noc przed kompem, albo i z pięć, zrób sobie maraton z filmami hentai… a zrozumiesz, o co mi chodzi, poznasz, co tak głęboko kocham w nich, w dziewczynuściulciuniach moich prześlicznych, skośnookich… choć nigdy z żadną nie było mi dane nawet zamienić pół słowa, nie mówiąc o POSUNIĘCIU się do czegoś…

...jest, idzie, wyłania się. Na szczęście — nie z krowich wnętrzności. Chliwek już dawno przestał pełnić swoją pierwotną funkcję, zmienił się w budynek nieokreślony, unoszący się poza czasem, stał się przestrzenią na obrzeżach tej patchworkowej książki-nie książki. Zlepieńca. Zbieraniny zdjęć moich sobowtórów (album oprawiony w ludzką skórę).

Radek i Manżumow — zostali w chacie, urwani, niedokończeni, ich wątek nie będzie miał dalszego ciągu.

Byli i nie ma, są, zostaną obok mnie na kartach zeszytu w kratkę. Umarli z braku kontynuacji, he, he.

...przypomina mi się tytuł kryminału Dashiella Hammetta — „Papierowy człowiek”.

Tu wszyscy tacy jesteśmy. Choć zaraz… papierowi? Nieee, to zbytnie spłycenie, prześlizgnięcie się po temacie, jego wierzchniej warstwie.

W istocie jesteśmy myślami, myślani, zmyślani, zmyśleni, pozbawieni elementarnych cech, dzięki którym moglibyśmy się określać mianem... istot... ludz...

…no i wykrakałem. Chlapnęło mi się o parę słów za dużo i wkurzył się, pan zeszyciarz.

Chciałem głębi? To mam: Andżelika, skośnooka i namiętna hentaika, którą w swej nieskończonej naiwności uważałem, CHCIAŁEM uważać za dar, gift, najzajebistszy prezent (za co, za chamstwo, jakie ciągle przejawiam?) za nagrodę pocieszenia — bo, jak czuję, wszystko powoli się kończy, zmierza do finału, tak — nagrodę pocieszenia, choć jestem narratorem i zajmuję w tej szmirze pierwsze, najpierwsze miejsce; ta moja Andżelicentia, co odbieram pozazmysłowo, choć jedyne zmysły, jakie posiadam — to tusz i papier; ta moja skośnookczula jest… nie tyle transseksualist(k)ą, transwestytą, to nie żaden tajski, prostytuujący się, zniewieściały chłopiec-niespodzianka, ile… ona ma w sobie mężczyznę. Bez głupkowatych podtekstów, nie w sensie dosłownym. Jest podszyta facetem. Niewysokim, hołowatym, tak — mającym dużą, pękatą głowę; niebrzydkim, ale też żadnym adonisem, ot — zwykłym czterdziestoparolatkiem.

Przyglądam się uważnie, maszczę brwi. Poddaję się nieco klimatowi, językowi właśnie rozdziału, zaprzeszłej, zacofanej hiperwiosczyny i myślę: „ktożeś ty?”.

Szymon Hołownia? Chyba. Nie, nie on. Jakiś nieznajomy, nieznany nawet z telewizji, facet. Fagas. Nie Bruno Schulz.

...matko... Artur Rojek... Masakra...

Nie, żebym miał coś do gościa, nie znosił jego wokalu, różnił sie nim światopoglądowo, duchowo, zresztą — w ogóle nie śledzę jego kariery, dokonań muzycznych byłego wokalisty Myslovitz… ale… on? Po kiego czorta mi akurat on?!

...chyba właśnie dlatego, ze jest tak odległa ode mnie, od mojej metalowej duszy, postać… osoba… miał być element zaskoczenia — i bardzo, bardzo jest. Udała się siurpryza, nikt nie spodziewał się Hiszpańskiej Inkwizycji.

 

Ćwierkoli coś do mnie po chińsko-koreańsku, japończy, szczebiocze, TransVincentia.

Ma w sobie kogoś jeszcze. Kogoś głębiej.

Koncentruję się i zrywam jej drugą warstwę.

Jezu… tfu. Marta Ociecka okazuje się mieć jeszcze jedną „podszewkę”. Jest nią… też Marta. Kurzyńska, córka tragicznie zmarłego prezydenta.

Zimna, chuda, delikatnie mówiąc dyskusyjnie sympatyczna, kontrowersyjnie kobieca królowa śniegu, zimniejsza od lodu eks-prezydentówna.

Aż mną wstrząsa Każdego bym się spodziewał… Lennona, Idi Amina, Che Guevary… ale ona?!

Dlaczego, do choroby, co ja ci zrobiłem… Ej, panie autor…

Madzi Wiśniewskiej, nie zamordowanej, podrosłej, dwudziestoparoletniej bym się mógł spo… ale”… ta?!

Nie, dosyć. Kończ waść, rozdział, wstydu sobie oszczędź. Mi — wszystkiego. „Życia” mi oszczędź.

 

Wiem, że zbliża się do końca, tekścina, rozciągasz, rozwlekasz te moje, para-filozoficzne, płyciuchne wywody, pożegnalstwa, pożegnaluchy... A teraz jeszcze ona.

Nie, dziękuję. Wysiadam, wyskakuję z pociągu, zanim wykolei się do końca, to cholerne rozdzialisko.

Jesteś wykolejeńcem, ty tam, skoro chciałeś wpierniczyć mnie w takie bagno… bym, choć przecież nie żyję, choć wszystko jest na niby i dwuwymiarowe… zrobił coś tak… tak…

Nie. No fuckin’ way. Koniec, kropka i skończona szopka — biorę zamach i z rozpędu, z wymachem, głuchym plaśnięęęciem strzelam NieVincentię w twarz.

Koniec z gówniarskim szokowaniem, obrazoburczym obrazodurniem. Z tobą, ze mną, z rękopisem. Oficjalnie, choć co ja mogę, nawet wyrazić woli nie jestem w stanie, bo żadnej wolnej woli nigdy nie miałem, nawet w skarlałej, szczątkowej formie, bezapelacyjnie i nieodwołalnie buntuję się.

Wyjmuję z kieszeni zapalniczkę z Miss Hustlera 2002. Pstryk! Idealny bohater twoich rozpaczliwych tworzysk, chory psychicznie, bezdomny alkoholik, podpala rękopis.

Ostatnie wcielenie Doctora Who, o którym serialu nie oglądałeś, i którego to serialu fabułę właśnie nieudolnie parodiujesz.

 

Kryptoplagiatella: jestem bezwzględnym mordercą z tego horroru, bohaterką tamtej książki, grupą bigotów z tego musicalu. To o mnie jest ta piosenka, jestem szwarccharakterem libretta tej opery, ginę na początku tego westernu, jestem bombą, która wybucha w scenie finałowej Szklanej Pułapki X.

Ratując mnie z morskich odmętów zginął Blake Carrington. Albo pani Surmacz z "Klanu".

Moja twarz widnieje na obrazkach zostawianych przez chodzącego po kolędzie Szandora LaVeya.

 

Jednocześnie — nie śpiewano o mnie piosenek, nie pisano elegii, panegiryków, w ogóle nie wspominano, bo nikt, absolutnie nikt nie miał, nie ma i nie będzie mieć pojęcia o moim płaskim i ograniczonym okładkami, rękopiśmiennym (bez)życiu.

Ciszą jestem i ciszą pozostanę.

Skwierczą, skwierczliny, płonie — niestety, jedynie w mojej wyobraźni — zeszyt w kratkę.

 

Autorzyna wkłada pod kran poparzoną dłoń.

Bulgoczą wody płodowe w ciele Marty.

...chciał napisać coś na skamieniałym płodzie Madzi, kabotyn, ale odpuścił.

 

Tyle dobrego.

 

XV. RANY PRÓBNE

 

INNA WERSJA RZECZYWISTOŚCI

 

Jestem zgięty, zmięty, w pozycji embrionalnej. Ściskam szaro-beżową walizkę pełną ubrań. Prócz nich — niewiele mam: woda po goleniu, dezodorant, wygnieciony, sczytany poradnik „Jak być dobrym imitaklem”.

I tyle. Żadnych zdjęć, ani w formie analogowej-papierowej, ani na jakichkolwiek kartach pamięci, czy pendrivach. Zresztą — tych tez nie mam.

Jestem zmuszony wyrugować, wyciąć wspomnienia, odgrodzić się od nich betonowym murzyskiem, odciąć grubą kreską, o jakiej lata temu mówił pewien polityk. Zadołować je, jakby były zdechłym psem, wiele kartek temu pochowanym Czakberym.

Budyniowo-kremowy mercedes „beczka” wolno toczy się przez wyludnione ulice.

Leżę zwinięty w kłębek na przednim siedzeniu. Kolana pod brodą. Dygoczę z zimna, przerażenia. Za Chiny Ludowe nie jestem w stanie zasnąć. Łaskocze mnie, dotyka lodowate łapsko martwej księżniczki śniegu. Mróz przeogromny, niemożliwy do zniesienia… ziąb…

W kabinie chyba panuje temperatura zera bezwzględnego, zimno dostaje się przez szyberdach. Wręcz czuję, jak zamiera ruch cząsteczek, ruch planet.

Światła latarni, zmieszane z kroplami deszczu, który wciąż leje i nie ma zamiaru przestać, z kałużami, rozlewiskami na ulicach, tworzy błyszczącą breję.

Broda bożulka, jeśli gdzieś jakiś jest, pokrywa się szronem, aniołom odkruszają się skrzydła, diabłom ogony przyrastają do dupsk.

Zaraz pękną granice i zaczną się sypać z nieba sine duszyczki dziatek zmarłych przy porodzie, Madź zabitych przez zwyrodniałe matki, dusze świętych, santów subitów. Na miasto spadnie olbrzymi grad.

Albo lepiej: opady atmosferyczne wszystkich wyznań. To by było dobre: derwisze, asceci, inni prawi i czcigodni popierdoleńcy przebijający dachy i stropy, dobroczynni ateiści, laureaci pokojowej Nagrody Nobla wpadający z łoskotem do opuszczonych domów, mieszkań, fabryk, sklepów. Zmarznięte trupy ścielące się na szosach.

Prognoza na dziś: na północnym wschodzie lekko pokropi Gandhim, na zachodzie możemy się spodziewać nawałnicy ojców Pio.

 

Dydydydydydy — kłapię. Dolna szczęka rusza się z prędkością 1 020.87 m/ s. Z zębów zostaje piasek, pokruszone plomby wpadają do gardła.

— Włączcz ogrzewaaa....proszszę...

Siedząca za kierownicą dziewczyna, nieznajoma, którą do niedawna uważana za Vincentię rzuca mi pogardliwe spojrzenie.

— Po co? I tak zdychasz. Zasłużyłeś, chujcu.

— Wyjdę z tegoo, zobaczczyyy...

— Tia. Raczej wyniosą, nogami do przodu. Atrapa Florka dokonująca zamachu stanu, tego jeszcze nie było. Mutujemy, ja, ty, Złoty Chłopiec, świętej pamięci Doriana, z rozdziału na rozdział jesteśmy bardziej wypaczeni, odleglejsi od samych, kurwa, siebie. Mówiłeś o tym. Nie mnie, jednej z brudnych wersji.

— Zamaaarzzzamm do chollleery... Nnie jestem nniczyją werrs...

— Jasne, panie prezesie De Florianus sp. z o.o., mieszkasz w willi pod Essenticarią, a to wszystko, zwłaszcza bieda, upadek, zżulenie — jest durnym snem. Poszedłeś z rodziną, z dzieciakami, do wesołego miasteczka, wyciągnąłeś piersiówkę ginu, bo pan szanowny nie mógł sobie odmówić, upiłeś się i leżysz teraz a gabinecie krzywych luster, tak? Próbowałeś zabić królową!

- To byył jebanny potwór!

 

Ledwie pamiętam, jak zaczęła się heca, imbisko przeokrutne. Czuję się rozkładany przez nieznośnie niską temperaturę, jakbym gnił w dziwny sposób. Na lodowato. Arktyczna demencja, zimne drinki wyciekają z mózgownicy.

Weekend. Moja dziewczyna stała się pieprzoną hipnotyzerką, rzuciła autentyczny czar. Wzięła, psicisko, we władanie. Zabrała do podziemi opuszczonego szpitala. Trans. Zależność. Uzależnienie. Musiałem się słuchać, leźć, jak na smyczy.

...to... to coś siedzące na tronie. Łysa kobieta w stanie rozkładu. Żywa. Jednocześnie.

Podszedłem, choć wszystko w środku się buntowąło. Wewnętrzny opór —w opór.

Dotknęła. Wtedy ja.... biłem na oślep. Od tamtej pory czuję niewyobrażalne zimno.

Jestem uwiązany jak pies, przykuty do prawie-Andżeliki. To chyba nie ona, lecz istota z innego świata.

Wpadła wtedy w szał. Kopała i gryzła, złapała mnie za szmaty, wyciągnęła jak — dokładnie! — szmatę, zapakowała do grata, dała walizę, w której — dziwnym trafem — wiem, czuję, że jest mój cały dobytek, wszystko co łaskawie… pozwoliła… zabrać… i wiezie w niezna…

Traktuje mnie jak pierdzielonego, kurde, zakładnika.

Dokąd jedziemy? Gdz...?

 

***

 

Tutaj urywam opisywanie przygód Florka, Vincentii-Andżeliki-Marty. Nieskończenie wiele staryznych mercedesów jedzie przez biliony światków aż do czerwonej granicy. Niektóre zapuszczają się za margines, na brzeg kartki, kilka wręcz spada ze stromej skarpy wprost na biurko.

 

Zamaszyste pismo wiedzie bohaterów nad przepaść.

Ja wiodę.

Trzydziestodwuletni samochód po chwili wraca do punktu wyjścia, Flor, moje alter- ego budzi się na ławce w parku. Wierny Czakbery patrzy na niego z góry, z wyliniałego nieba. Pękają balony z winem, z krwią imitakli, mumia sukkubii wrasta w kamienny tron. Elwira wbija nóż w lewe oko niechcianej córeczki. Jutro zakopie ja w ruinach domu Florka.

Kapsułka z cyjankiem w ustach Radka.

Cerowanie Wikci, która rozczachnułasia. Weterynarz klnie pod nosem, że polutowane kości nie będą się trzymać i cała praca najprawdopodobniej pójdzie psu w dupę.

Ale mimo to zszywa skórę, kończy remont zwierzaka.

Zmienność, wielokrotność, powtarzalność, mutacje. To one kształtują galaktyki, nienapisane rozdziały.

Historie Floria i Doriany będą żyć zawsze, nawet poza rękopisem, powielać się, klonować. Imitakloza — groźne zaburzenie pamięci, czasoprzestrzeni.

Pewnego pięknego wieczoru Ejndżelique spotka Florianę, srebrnowłosego transwestytę, lub też sama stanie się hybrydą, Florcentianą, Złotą Dziewczynką. Hiperżyciowość, rozdziałoreplikacja — o to w tym wszystkim chodzi.

Główny bohater tej książki jest z mojej skóry, włosów, kory mózgowej, spermy, oddycha mną. Mówimy tym samym, prostacko- wulgarnym językiem.

...nieuleczalny nowotwór literacki z przerzutami.

Powiecie: wyciąć, ranę po nim — wypalić.

Nie da się, za głęboko siedzi. Tu pomoże jedynie alkoterapia, deoczyszczanie organizmu; codzienne chlanie najgorszych i najtańszych świństw, zupełne zeszmacenie się. Trzeba być rakiem w raku, rozrastać się, w końcu — przejąć funkcje życiowe książkopasożyta. Stać się nim, wrosnąć w zeszyt, spisać testament najtańszym długopisem. Rozrywać kratki pazurami, przełazić z jednej strony na drugą.

 

Zostawiać po sobie nieskładności, mylić imiona i wydarzenia, czasy i miejsca.

 

W końcu za resztki nieprzepitych pieniędzy kupić zdezelowanego merca W123. Pierdolnąć w drzewo.

Po trzech dniach odrodzić się w innym województwie jako brzydka dziewczyna o końskiej twarzy.

Znów się rozpić. Bo tak trzeba, wypada. Bez tego zatraci się etylowy pierwiastek boskości i ja, Kamil Florian zniknę, rozwieję się pośród pożółkłych kartek, kruki i wrony wydziobią mięso spomiędzy okładek.

 

Kończę już. zimno jak diabli Znów łączę się, zespajam, jestem... tym tam...

Vincentia chce, bym zamarzł na śśśmierććć... Ciekawe, gdzie mnie wieeeziee...

Chcę krzyczeć, modlić się, że bbbożeee niejistniejący... ratunkuuu...

 

Esentykarowice, 28.09.2021.

 

***

 

Uff, wreszcie dobrnęłam do końca. Napisanie książki, CAŁEJ, bo rozpocząć, to nie problem, okazało się trudniejsze, niż sądziłam, zajęło mi całe cztery miesiące, istną wieczność.

Ile trzeba było nawymyślać, nakombinować, nazmuszać się do systematyczności…

…a i tak pewnie rezultat okazał się fatalny, katastrofalny, do dupy; wyszedł tekst pożałowania godny, po prostu chujowy.

Dobra, pierwsze koty za płoty, potraktujmy to jako wprawkę, trochę dłuższe wypracowanie na dowolnie wybrany temat.

Wcale nie czuję się dumna, że jestem autorką. Sam sobie stawiam ocenę. Dwója z plusem.

Pewnie gdybym sie odważyła i opublikowała to, choćby fragment, w necie — ludzie wyśmialiby. I mnie i tekst, Mieliby bekę.

Niektóre fragmenty stałyby się memami, zaczęły żyć własnym życiem.

Netowa anty-pasta, kopiowana i przynosząca autorce anty-fejm...

...może kiedyś napiszę coś lepszego? Zobaczymy. Albo pierdolę całą tę literaturę.

Mam dopiero osiemnaście lat. Niecałe. W chuj czasu na wszystko.

Dzieki za czytanie, dobrnięcie do końca. Trzymajcie się, baj.

 

Wólka Esentykarska, 28.08.2021.

 

Ps. Wybierz autora.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania