Poprzednie częściKneph (cz. I).

Kneph (cz. IX.)

VIII. ZNIEKSZTAŁCENIE. ŚMIERĆ DORIANY

 

INNA WERSJA RZECZYWISTOŚCI

 

„Długa zima. Dach ugina pod ciężarem śniegu. Niedługo runą trzy gliniane, niedokończone piętra.

Pokoje- arterie, przez które płyną toksyny. Głód, to z niego wyrasta zakażenie.

Pragnienie — gorzki chwast w moim gasnącym ciele. Dopalanie się w przeklętym martwym domu, wyobraźni Floriana.

Przez tego sukinsyna poważnie choruję. Blade ćmy wypełnione zatrutym nektarem wykluwają się z ran. Dostaję gangreny.”

 

W głowie jeszcze dudni mój bełkotliwy śpiew. Tekst piosenki — bajucha o uciekaniu. Zwrotki o przejściu po żółtej linie na koniec tęczy, zwiedzanie zarośniętych cmentarzy dla neurotyków i sekretarek. Jakieś takie bzdury.

...wróciłem z tygodniowej wyprawy. Trzy puste połówki, niezliczone flaszki po piwie.

Zeszmacone, jełczejące ciało i wszechobecny syf. Syf piętrowy, wielowarstwowe gnicie. Pierwszy browar — pękają szyby. Pierwsza wóda — kruszą się pustaki. Ostatni dzień — rdza pożera resztki blachodachówki. Zostajesz sam, Flor, na kupie piachu. Patrzysz w niebo i się uśmiechasz. Wbijasz łopatę. Za parę godzin, z mozołem, się scalisz. Nie minie kilka dni, jak znów pomyślisz o dekonstrukcji, zniszczeniu świeżo zasiedlonego domu. Tak już jest: ciągłe remontowanie i burzenie.

Ile chałup byś nie zbudował — w każdej będzie się unosić ten sam zapach. Ostry, drażniący nozdrza.

Alkohol, pot, gorzki oddech dopiero rodzącego się przepicia.

...szkurwamać. Powódź tatry mocnej zniszczyła trzecią w tym roku klawiaturę. Dla takich jak ja powinni produkować piwoodporne.

Popijasz, człowieku, grzecznie, kulturalnie, piszesz z paroma osobami z netu, nawet się nie kłócisz, nie sprzeczasz, jeb — zahaczysz łokciem o pokali szum. I nie do odratowania, klawiaturzysko.

Trudno się mówi, nie będę płakać nad rozlanym bro.

Siadam na łóżku i zapalam dżordżyka. Ależ miałem okropny sen! Łysa kobieta umierająca w jakiejś ruderze...

Zawsze, gdy się narąbię śnią się takie cholerstwa.

...piąta, można jeszcze poleżeć. Gaszę kiepa i przytulam się do odwróconej Andżeliki.

 

„Muszle przestają wirować. Pali mnie w środku. Ogień w trzewiach.

Trzyletni chłopiec znowu miażdży swój mały kosmosik.

Świat był pamiętnikiem zdychającej królowej roju. Ja nią byłam.

Mrówki znoszą do kopca małe iskry. Układają u moich stóp. Łączę je w zimne ognisko.

Wrzucam niezapłodnione jajeczka, śmieci, puste kokony. Skwierczą pancerze martwych pszczół, skrzydła dawno zaschniętych motyli.. Tyle kiczu w tym obrazku, tyleż poezji.”

 

Próbuję napisać opowiadanko. Główny bohater, Zezowaty Gienek ma zostać ojcem. Przyszły tatuś codziennie modli się, by jego dziecko przyszło na świat z zezem, wdało sie w niego. Wszyscy naokoło pukają się w czoła, opieprzają, nawet próbują pobić. A on z uporem maniaka klepie zdrowaśki w intencji zeza. A gdy bachor rodzi się zdrowy i wolny od wad fabrycznych nieszczęsny Gienek ze łzami w krzywych ślepiach złorzeczy bożulkowi.

...fabuła jest więcej, niż głupia. Tak trzymać.

Zabieram się za kolejne, o Funduszu Kościelnym. Jeden facet kradnie Drugiemu pieniądze.. Po jakimś czasie reflektuje się i oddaje w ratach. Gdy spłaca dług z potężną nawiązką ten Drugi płacze: „Z czego ja będę żył? Zabrałeś mi główne źródło utrzymania! Tak się nie godzi, to nie po chrześcijańsku, odbierać bliźniemu ostatnie grosze, zdzierać ostatnią koszulę…” Puenta: wzięty na litość, skruszony Pierwszy zgadza się oddawać co miesiąc Drugiemu jedną trzecią swojej pensji, sprzątać chatę i robić laskę z połykiem, w ramach zadośćuczynienia za doznane krzywdy.

KRK jako sadysta-wyzyskiwacz, Polska — dający się wykorzystywać frajer.

...całuję w policzek śpiącą A. Kilka minut później, ubrany w ohydny zielony sweterek z ciuchlandu próbuję odpalić auto. Znów strajkuje, rzęch. Merc mercem, ale to trzydziestoośmioletnia padlina... Klnę.

Po dobrym kwadransie zaklinania, prób, bluzgów, wreszcie: błagania udaje mi się uruchomić rzęcha. Jadę za miasto.

 

Mgła, ciężke krople rozbryzgane na szybie. Drżące wodne szlaki.

Zatrzymuję się. Z bagażnika wyjmuję butelkę ,,Kostnicznej".

Urwisko. Pode mną rtęć, Morze Essenticarskie.

Metaliczny huragan, tysiąc w skali Beauforta. Pociągam z gwinta łyk wódy.

Czuję, że tej nocy zmarła moja matka, Floriancentia. Otruła się. Prawie jej nie pamiętam… Z dzieciństwa zostały mgliste obrazy: tary, wiecznie niedokończony dom. Ja opłakujący śmierć taty, Doriana.

...wczoraj, w piwnicy, odkryłem cąłą masę zielonych, spleśniałych dżdżownic. Albo siakichś innych robaków. Zepsute spaghetti, futrzaste serpentyny...

 

Gorąco jak sto diabłów. W cuchnącej ropą puszce łapią mnie nudności. Stan przedtorsyjny.

Próbuję wziąć na przeczekanie. Nie da rady. Zatrzymuję auto. Z ust wylatuje kłębek spienionej śliny.

Chodnik pokrywa się czymś w rodzaju pleśni, której (sic!) się boję.

Idiotyczna fobia, pleśni się co najwyżej unika, nie wpuszcza za próg. Tylko dziwolągi takie jak ja odczuwają strach. Kompletne frajerstwo.

 

Drapię się. Plamki na skórze. Wiem, że jestem poważnie chory.

Nie muszę chodzić po lekarzach, badać się, by mieć pewność, że to nieuleczalne.

Popadam w jakąś pierdoloną zadumę. Melancholię.

Na paczce po Saint Georgach piszę głupi, nostalgiczny wiersz. Właściwie epitafium.

Drę na strzępy i ciskam w spienioną toń.

Złota ważka siada mi na ramieniu. Rozgniatam ją na miazgę. Po powrocie zniszczę nieudane opowiadanka.

 

Tlący się niedopałek parzy palce. Fale wyrzucają na brzeg okruchy luster i zardzewiałe ości.

 

„Chłopiec w koszulce z logo Misfits siedzi na schodach zrujnowanego domu.

Próbuje ułożyć tekst z mokrych puzzli: porwanej paczki papierosów. Pierwszy wyraz- PROWOKACJA.”

— ostatnie, co widzi umierająca D.

 

VII. ANAFRODYZJAK

 

INNA WERSJA RZECZYWISTOŚCI

 

Niewiele pamiętam z wypadku. Wszystko niknie w szarym kisielu, rozmywa się.

Tekturowe bańki, butwiejąca sierść bryzga pod powiekami. Ścieka do pustej głowy.

Mój żałosny czerep... ech... amfora pełna dymu, rozczapierzonych pazurów, kaktusów o brudnych kolcach.

Zapomnienie, jak jastrząb. Znienacka wyrywa z ziemi i unosi wysoko w górę.

Gwałtowna śmierć myśli. Mój nekrolog spisany przez ślepca.

...cały tydzień opowiadałem mu swój życiorys. Pisał dzień i noc.

Gdy skończyłem — bezczelnie i z uśmieszkiem wyznał, że nie widzi, a w zeszycie stawiał jakieś bezsensowne kulfony.

Zamiast wspomnień - paciorki, ziarenka wilgotnego piasku, malachitowe i z masy perłowej, muszle.

Nieskładność, ni przypiął, ni przyłatał.

...naprawdę to zrobiłem? A co jeśli wszyscy kłamią albo się mylą się i jestem niewinny?

Może to zbiorowe oszustwo, lub wrabiają mnie, sukinsyny ze Służby Bezpieczeństwa Mentalnego?

I gdzie właściwie jestem? Co to za cholerny budynek?

 

Światełko pierwsze: piłem wódkę prowadząc (!!) starego meśka. Diagnoza: osobowość nieprawidłowa, narcystyczna. Skłonności do zachowań agresywnych, wręcz — sadyzmu. Niski iloraz inteligencji. Poglądy polityczne — nieustalone.

Należy poddać długoterminowej — nie krótszej, niż trzydzieści trzy lata — izolacji. Karmić gęsimi wątróbkami i piwem.

Raz w tygodniu wypuszczać na spacer. Obowiązkowo na smyczy i w kagańcu.

 

Światełko drugie: droga zmieniła się w budyń. A właściwie dwa zlewające się ze sobą, bezkształtne ciała meduz. Szosa zalana niewyraźną magmą, szarym bielmem. Rozpikselowana.

 

Światełko trzecie: blaszana planeta wypada z orbity i uderza w przystanek autobusowy.

Jestem tak nawalony, że nie czuję nic, nawet potężnego uderzenia, szarpnięcia. Ja — patogen wnikający w zdrową tkankę.

 

Światełko czwarte: krew, wrzask, ekskrementy. Płatki, kosteczki tłuczonego szkła, butelkowa posypka z nieba. Odbryzgi kości, poskręcane blachy wiaty. Wygięty ryj samochodu. Wzmagający się krzyk. Ślady, para wodna podgrzewająca i tak martwą powierzchnię mojej skóry.

Smużki spadających gwiazd, mięso wleczone za trupem mercedesa.

Nie obchodzi mnie to. Szmira, nędzne sztuczydło na deskach podrzędnego teatru.

Jestem dzieckiem indygo pośród troglodytów. Królem trucicieli i terrorystów. Floriabomberem.

Właśnie eksplodował mój pierwszy oczyszczający ładunek.

…O — ta tutaj — wygląda jakby wyła w tancbudzie za ciepły posiłek, a wieczorami dawała dupy brzuchatym robolom. Półdarmóweczka, he, he. Dobrze, że zdechła, szumowina.

...dzieci? Że ja przejechałem jakieś dzieci? Pewnie naćpane były. Trzeźwe by nie właziły prosto pod koła. Przeszukajcie im kieszenie, pewnie znajdziecie całe kilogramy koki, woreczki z klejem.

Piłem? Skądże!

 

Światełko piąte: jacyś faceci wyzywają mnie. Nie na pojedynek. Od najgorszych mnie wyzywają. Dostaję w mordę.I poprawka, na odlew, z drugiej strony — plask!

Korona spada i toczy się po zakrwawionym asfalcie, płytach chodnikowych, wreszcie — zostaje przejechana przez jakieś auto. W skroniach pulsuje ciężki płyn.

Diagnoza: osobowość dyssocjalna,patologiczna, dyssocjalna, znacznie utrudnione zdolności adaptacyjne. Upośledzenie samokontroli.

...później chyba policjanci wlekli mnie jak szmatę do radiowozu.

Dochodzę do siebie w zasyfionej klitce. Zamiast kajdanek ręce mam związane kablem.

Brudne ściany do połowy wyłożone kafelkami w kwiaty. Siatka pęknięć na każdym, lepkie szlaki. Suną po nich kosarze na szczudłach. Gapią się milionami ślepi.

Każdy kafelek z mdłoczerwoną różą jest polem ogromnej szachownicy. Partyjka na lamperii z zarzyganych i zaplutych przez więźniów płytek.

Szach- mat, Flor! Tym razem ci się nie udało. Usmażą cię, morderco...

Chce odwarknąć, by sie zamknęły, przecież nikogo nie zabiłem.

 

Masywne, zardzewiałe drzwi otwierają się. Z korytarza bucha odór stęchlizny i potu.

Do celi wchodzi rudy, barczysty bydlak w niebieskim mundurze. Po groźnej minie wnioskuję, że zaraz się zacznie.

Na powitanie, bez słowa dostaję cios pięścią w brzuch. Zginam się, syczę z bólu.

Półzwierzę maltretuje mnie, kopie, charczy, wyrzuca z mordy nieartykułowane dźwięki.

Po dobrych dziesięciu minutach, gdy jestem półprzytomny, ryży King-Kong odpuszcza. Pluje mi w twarz i wychodzi.

Wiję się, jak ośmiornica. Rozbryzgane strugi juchy są mackami, a obolałe ciało wielką głową.

Połamał mi żebra, skurwysyn. Językiem liczę zęby. Są wszystkie.

Wstaję ociężały, jakbym miał na barkach cały pieprzony świat.

Floratlas, za pijaństwo i spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym został skazany na dźwiganie nieboskłonu.

Czas dłuży się niemiłosiernie. Co można robić w pozbawionej choćby mikroskopijnego okienka, klaustrofobicznie ciasnej celce? Konia walić? Nie mam ochoty.

Liczę różyczki. Jednym okiem. Lewe zapuchło, dzięki miłemu strażnikowi zaczęło przypominać siną bułkę. Na twarzy wyrosła mi kajzerka.

Mija wieczność. Ktoś cały czas obserwuje przez judasza. Nie wiem, na co liczy. Może sprawdza, czy (jeszcze!) się nie powiesiłem na górnopłuku.

Wreszcie otwiera się klapa, czy jak tam to się w więziennym żargonie nazywa (dotąd nie miałem styczności z pierdlem, prawy uczciwy Flor — do czasu! — nie łamał prawa) i włazi facet.

Szare drelichy, szare włosy, purpurowa twarz. Pewnie jest z takich, co łoją denaturat. Dzień w dzień.

Stawia na stoliku żelazną michę z jakąś breją i kubek z (chyba) wodą. Wychodzi.

Trafił się kolejny niemowa. Ten przynajmniej nie był agresywny.

Żadnych sztućców. Znaczy… łyżki. Albo choć łyżeczki. Gęste, ciężko będzie przechylić miskę i wypić. Mam to jeść ręką, garściami nabierać? Paskudnie cuchnie. Chce mi się lać. Zero klopa, zamurowany odpływ. Pod spłuczką — jasny placek świeżo wylanego cementu. Sikam pod ścianą. Krwią. Gnój chyba odbił mi nerki.

 

***

 

Przebywając w krainie kafelków nie wiesz czy jest dzień, czy noc.

Jesteś poza ich zasięgiem, stałeś się wyrzutkiem, strachem na wróble w porwanych szmatach, wypłoszem z rozkwaszoną mordą.

Monolitem, żywą mumią owiniętą szczelnie ciasnym, cholernie ciasnym pomieszczeniem, niczym bandażami. Workiem treningowym dla rudego, zwierzęciem, które dokarmiał i płachtą nieaktualnej gazety, którą czytał Pan Denaturacik.

Ponad „lamperią” ciągną się zielone wyżyny farby olejnej.

Dawno, dawno temu nieznane plemię wydrapało na nich sentencje, inicjały, serducha, wulgaryzmy.

Polana CHWDP tuż obok dróżki "Patrz, komu ufasz".

W kącie czyha, narysowana niezidentyfikowaną, niebieska substancją, Gorgona. Zamiast oczu ma dwa grzechotniki

Podpis twórcy "Dorian sierp. 198..(niewyraźne)"

 

***

 

Sypiam w pozycji embrionalnej, by nie dotykać stopami rosnącej góry kupy. Sram w rogu, pod łbem Steno.

Od niepamiętnych czasów tkwię w smrodzie. Dni, godziny, lata, nanosekundy w kloace lustrzanego smoka.

Sny o podrzynaniu gardeł małym dziewczynkom, sielankowe krajobrazy wpadające do kadzi krwi i moczu.

Centaury tratujące kopytami miasta przyszłości, olbrzymia ryba pożerająca Atlantydę i wyrzygująca mnie, więźnia w różanej sali.

Grat w lamusie zapomniany przez wszystkich prócz strażnika. Zbliżający się obłęd. Nadal nie widzę na lewe oko.

 

***

 

Dwie żarówki. Pozłacane kłosy na wierzchołkach świerków. Twarz, z ciemności.

Odsuwam się z odrazą. Bolą zrastające się żebra.

Trędowaty staruch wlepia we mnie skrzące się oczy. Broda do pasa, gnijące guzy wielkości piłeczek pingpongowych.

Dwie zaropiałe szczeliny w miejscu nosa. Kikuty palców.

Siedzi przede mną żywy trup, zombie uciekłe z grobu. Aż prosi się, by go znowu pochować.

Odór odchodów miesza się z obrzydliwym zapachem jego ran. W niektórych kłębią się larwy. Denat, no parotygodniowy denat!

...tylko zapadnięte, małe oczka biją dziwnie jasnym blaskiem, jakby to w nich drzemią całe siły witalne — autentycznie rozkładającego się! — człowieka. Indywiduum.

Kiedy choroba je zaatakuje i wypłyną — pozostanie dziurawy worek, z którego wypełzać będą robale, wysypywać się sczerniałe kości.

- Zhhha co shiedziszsz? Bo jha zha othhrucie, Vinthcenthhiuszsz jesthem — charczy nieumarluch. Z obrzękniętych ust cieknie zielonkawa ślina.

Piękne, kurwa, powitanie, dobrze, że jeszcze nie chciał podać mi ręki.

— Florian. Opona strzeliła w samochodzie, miałem wypadek. A te kurwy chcą wmówić, ze celowo ludzi porozjeżdżałem — mamroczę mrużąc zdrowe oko. Szczęka — chyba nie wybita z zawiasów, choć — aua! — boli. Tłumię odruch wymiotny.

- Mhatkę othrułem. Ale muhsiałem, inhaczej bhy mnie zabhili. Pho ciebhie theż phrzhyjdhą.

Mhi jhuż nhic nhie ghrozhi, móhj essenticarhus sihę zhepsuł. Uwhażaj, mhłody...

Trąd rzucił mu się na łeb. Śmierdziel pieprzy od rzeczy. Pewnie ma ogniska choroby w mózgu… co za zgroza… Muszę się pilnować. Nie dotknąć nawet przez sekundę, starać się nie oddychać tym samym powietrzem.

Wjebali to monstrum, bym się zaraził, skurwysyny... Taki samosąd klawiszy... chyba...

— Tho shą khokony. Rhosną w nhich mhałe potwohki - pokazuje na obrzydliwe, zielonkawe cysty za uszami.

— Ahle zdechchną bhestie, thoksyny są w mhiodzie. Zatruty...

Ta, jasne, toksyny są w miodzie za twoimi uszami, charcząca małpo. W dupie pewnie masz całe stado dinozaurów. Oczywiście — trędowatych.

 

***

 

Jestem zamknięty w klatce z rozkładają się maszkarą. Róże na kafelkach nie pachną. A szkoda. Smród nie do opisania.

Przyciskam się do chłodnej ściany. W wyobraźni kolce wbijają mi się w plecy, trupielec zażera się własnym mięsem...

 

***

 

Nie wiem, ile mija czasu. Pięćdziesiąt dni wąchania gnijących, ludzkich podrobów? Tysiąclecie patrzenia na glisty, liszki wypełzające z kałuż pomarańczowej ropy? Miliard lat sam na sam z toczonym trądem, charczącym Vincentiuszem?

Odkąd się zjawił przestali przynosić żarcie. Skurwiele. Mamy tu zdechnąć, zrosnąć się białą, włochatą pleśnią.

Ogarnia mnie poczucie beznadziei. Krzyczę, tłukę pięściami w wykafelkowaną ścianę. Drugą. Kopię w drzwi. Bez echa.

Rozpacz, kres wytrzymałości. Urwisko.

Nic tylko rzucić się w bezpieczną, srebrną toń, zanurzyć w skłębionych falach.

Co mam — przegryźć se żyły? Na jakimś filmie widziałem taki rodzaj samobójstwa.

Nie mam tyle samozaparcia, skończyłoby się najwyżej na siniakach. Obaj ze zgniłkiem mamy nadgarstki związane kablami.

Powieszenie się — odpada, i tak nie byłoby na czym. Górnopłuk nie wygląda za stabilnie, urwałby się po dziesięciu sekundach, pieprznąłbym tylko razem z nim na podłogę.

Chyba zaraz będę walić głową w cholerną klapę. Tak długo, aż pęknie mi czaszka.

Nie! Płytki! Rozbiję jedną i spróbuję odłamkiem przeciąć więzy. Potem — tętnice. Kopię. Drugi, trzeci raz.

Jest. Złamana róża. Disco polo poszło się jebać, spaliłem pachnące lawendą listy miłosne z podstawówki.

Zgrabiałymi paluchami biorę okruch. Zaciskam zęby.

Wtedy spod ziemi wypełzają słoneczne węże. Po ścianach, po suficie — konwulsje, drgawki, pismo węzełkowe, ścieg łańcuszkowy, splecione ręce Ra i Heliosa. Światło z nieprzyjemnym sykiem wnika w otwarte rany Vincentiusza, ten — puchnie. Gnilne rozdęcie zwłok. Nabrzmiały trup przelatuje mi nad głową. Na twarz kapie lepka maź. Frunie. Kapie z guzów. Tfu!

Nagle słyszę swoje nazwisko. Ktoś je pogardliwie warknął.

Kurwa, Bóg mnie woła?

Ledwie widzę na prawe oko, skisło do reszty w ciemności celi.

O lewym raczej mogę zapomnieć, chyba zamiast niego mam słoną galaretę.

Najlepszy przyjaciel, rudy bydlak łapie mnie za mętne, przepocone ubranie. Piórko w jego kamiennych łapach.

Nas otrzeźwienie dostaję parę razy w gębę. Działa.

Idziemy długim, czarnym korytarzem. Fetor nie mniejszy, niż w różanej salce balowej.

Stop. Zgrzyt klucza w zamku. Wpychamy się przez do kolejnej nory, wciskamy przez ciasne drzwiczki do pokoju — jak się orientuję — przesłuchań. Marionetka jest posłuszna. Marionetka nie chce kolejny raz dostać wpierdol.

Za odrapanym biurkiem siedzi młoda, nieładna dziewczyna. Blond włosy upięte w kok. Końska twarz. Gapi się na mnie wyłupiastymi oczami. Piłatka. Pewnie zaraz spyta, czy jestem królem żydowskim, albo prezydentem Mozambiku, czy wiem coś na temat wypadku, w którym zginęło czterysta pięćdziesiąt siedem czekających grzecznie na autobus, niewinnych osób.

— Usiądź — wskazuje mi krzesło. Podejrzanie łagodny ton. Gierki jak z amerykańskich filmów. Dobry i zły policjant.

— Ile masz lat?

— Trzyd...

Ledwie mogę poruszyć spieczonymi ustami. Krtań zapadła się pod wątrobę, tchawica pewnie leży na płucach, a struny głosowe oplatają jaja. W żołądku zastygły kwasy, jest jedna wielka skorupa. Człowiek-popcorn ze mnie, rozdeptana prażynka.

— Chce ci się pić? Tam jest łazienka. Przebierz się, umyj, napij i porozmawiamy.

Podaje reklamówkę z zafoliowanymi ciuchami. Człapię na nogach jak z waty.

Jesteś, obłudna kurwo, gorsza od tego, co nie bił. Nawet szklanki nie podasz, bo się brzydzisz. Myślisz, że za kranówę i bazarowe szmaty będę cię w dupę całował? Że mnie złamaliście? Idę w zaparte, nic nie wiem o żadnej stłuczce, nigdy nie miałem prawka i nie mam w ogóle pojęcia, jak można jeździć na bani. Toż to grozi sprowadzeniem katastrofy, kurwa, w ruchu lądowym.

Łazienka jest wyłożona kafelkami w róże. Widocznie to ogólnowięzienno- policyjny wzór, nie pierdolili się w tańcu za komuny, wykleili cały pierdel w czerwone kwiatuchy, od cel — po gabinet naczelnika.

W lustrz widzę więźnia obozu koncentracyjnego. Mogę opisać siebie tylko jednym słowem: przemielony. Jest najdosadniejsze, najdokładniej oddaje obraz… matko… zniszczeń…

Ciągle związanymi rękami odkręcam starożytny kran.

Żółta woda, pewnie z rdzą, kamieniem, szczynami burków z całego komisariatu. Podejrzanie gęsta.

Pieprzyć to, ostatni raz piłem chyba w czasach pierwszych Piastów.

...to… to miód! Najprawdziwszy miód! Chyba kwiatowy, cholernie aromatyczny. Przysysam się. Obciągam. Nektar zalewa Saharę.

Na tej planecie kiedyś żyły ślepe ryby. Wytruł je Vincentiusz. Zmartwychwstały w moim krwiobiegu.

Motylek wylatuje z opuszczonego domu.

Trzyletni chłopcy znów bawią się w demiurgów, zbierają do słoików maleńkie kosmosy.

 

Za dziesięć w skupie mogą dostać złotówkę, za kilogram — batonik Milky Star.

Odbudowano trzy gliniane piętra Pałacu Prezydenckiego. Cudem ocalony z katastrofy Kurzyński przebywa w szpitalu.

Podczas rozbiórki pewnej rudery odnaleziono trumnę. Leżała w niej kobieta w srebrnej peruce.

Jak gdyby nigdy nic powiedziała że zawsze tak sypia. I poszła zostawiając osłupiałych robotników.

Za jakiś czas wszyscy nie żyli. Identyczny powód śmierci: ciężkie zatrucie rtęcią. Trwa wyjaśnianie okoliczności tej niecodziennej sprawy.

Odrywam się od kranu. Kurwa, miałem we łbie serwis informacyjny. TeleFlorsat.

— ...nikt nie płaciłby abonamentu, tylko chlanie i pierdolenie ci w głowie.

W drzwiach stoi policjantka.

— Jaka polic... Z każdą stroną bardziej głupiejesz.

Podchodzi, wkłada mi palce do uszu. Wbija coś!

Kamienieję ze strachu.

Światełko szóste: Więdnące różyczki, naga biel ścian. Odsączanie.

— Chyba się porzygam. Tfu! Kolejne naczynie zmarnowane, tyle miodu do niczego... — brzydula wypluwa błyszczącą ślinę.

— Kasacja! — rozkazuje osiłkowi.

Rudy skurwiel wlecze mnie do piwnicy. Zdechłe dżdżownice pod nogami. Białe futra polarnych robaków. Stare szpitalne łóżka toczone rdzą, ukwiały pleśni na zbutwiałych materacach.

 

Średniowieczne narzędzie tortur: wulgarnie uśmiechająca się żelazna dziwka, maski wstydu, madejowa wersalka do rozciągania heretyków (spełniam oba kryteria!), szczypce, kombinerki, klapcążki, całe zestawy katowskie. Masa noży, dzid, włóczni i szpikulców do przekłuwania, wbijania, kaleczenia.

Podłoga — kocie łby w brunatnych plamach. Gdzieniegdzie zaschnięte resztki włosów, skóry, okruchy wybitych zębów.

Na palenisku gar ze smołą. Pewnie gnój wleje mi ją do gardła (sam chlej płynną szosę, bon appetit!).

 

Światełko siódme: Pokruszona forteca ze szkła, niezauważalny zamach stanu. Bożek-samozwaniec zakrada się do gniazda i skręca karki młodym królewiczom. Ciała owija w dywany i wyrzuca na mokradłach. Wyrwane paznokcie w miejscu baretek, skalpy zamiast epoletów.

 

Światełko ósme: drogocenny oleodruk, smolisty cień odbity na ścianie. Limitowana wersja, podpis twórcy pod lewą pachą.

Po kamiennych stopniach dumnie idą księżniczki z podbitych królestw.

Smoki pożerają je razem z tekturowymi zamkami. Co piąta okazała się dziewicą. Smoki zdychają na niestrawność.

W konwulsjach burzą pomniki marzycieli, bajkopisarzy i ortodoksyjnych ateistów, kościoły i budki z karmelkowym piwem.

 

Rudy oprawca robi coś niespodziewanego: bierze majcher i przecina mi więzy.

Kabel wżarł się w skórę, czarnosiny wąż przyrósł do nadgarstków. Odlepiam, wyszarpuję go z ciała. Boli. W szramach powoli wraca krążenie.

 

— Kładź się! — bydlak wskazuje drewniany stół ubabrany jakąś breją.

Kładę się. Marionetka grzecznie wykonuje polecenia.

Neander-strażnik grzebie mi nożem w zapuchniętym oku. Wycina coś. Czuję jego kwaśny, alkoholowy chuch.

— Jeeest — mówi z uśmiechem. Szczerzy spróchniałe zębiska.

Larwa na czubku noża. Jeszcze żywa. Miałem ją w sobie! Co tu się dzie...

Światełko dziewiąte: operacja na otwartym mózgu, pacjent nie przeżył.

Zmieniono go w kompost i wyhodowano trzydzieści sześć dłoni, pięć policzków i dwa krzaki marihuany.

— Idziemy.

Ton nieznoszący sprzeciwu. Idę. Marionetka nie chce mieć oderwanych rączek.

Robal- relikwia. Dwuosobowa procesja sunąca podziemnymi korytarzami szpitala. Czego i kogo tam nie ma!

Ponure oddziały psychiatryczne. Schizofrenicy, więźniowie wyglądający na politycznych, takie poczciwiny, którym nie w smak były rządy skrajnej prawicy i postanowiły zaprotestować, wyjść na ulice; mordy zwyrolskie, cele, z których wyglądają, bez wątpienia, zoofile, kazirodcy.

Królestwo elektrowstrząsów, cesarstwo lobotomii. Jęki chorych dobiegające zza ścian. Przebijające się przez czarne mury. Obojętności.

 

Nic mnie już nie czeka. W każdym razie nic dobrego. Po pijaku zabiłem kilkoro ludzi. Dzieci. Kurwa, dzieci!

Pewnie policmajstry — wiem, jak absurdalnie to brzmi! — sprzedały mnie bandzie sadystów, obrzydliwym doktorom Mengele. Jako królika doświadczalnego, albo na narządy, jako magazyn części zamiennych (płucoserce za dwa pięćdziesiąt, nerki po siedemdziesiąt groszy za sztukę. Spieszyć się, ilość towaru ograniczona!).

 

Stajemy przed gablotą. Słoiki z preparatami. Zaformalinowane nogi, oczy, płody, kutasy. Wory mosznowe centaurów, strzępy błon dziewiczych gwiazd kina niemego.

Rudzielec przepycha szafkę świństw.

Od dawna martwe organy kołyszą się w nieprzejrzystej cieczy. Słój z hymenem Poli Negri zderza się z tym z jajami Nessosa.

Drzwi. Zaśniedziały klucz w zaśniedziałym zamku. Odkręcony wek Pandory. Tabuny gryzącego kurzu, zamieć grzebiąca archeologów.

Mimowolny Indiana Jones rozgnieciony na miazgę przez wielkie, toczące się gówno roztoczy.

 

Światełko dziesiąte: kurz to prąd, nawałnica głośno brzęczących komarów, szarańcza 230 V.

Żywy pastuch elektryczny, pokruszony światłowód. Dwa ogniwa: złote i srebrne. Podium.

Miejsce pierwsze- androkracja, chłopiec zmarły od przejedzenia miodem.

Miejsce drugie- matriarchat, samobójczyni pochowana w ulubionej koszulce z logo Misfits.

Za zajęcie trzeciego — czekoladowy batonik Milky Star.

— Właź!

Małpolud wpycha mnie do ciemnicy. Krok za krokiem. W rozedrganą i szemrzącą głębię.

Przypalona kasza wylała się na nasze oczy. Ogieniek. Szczeniaczek podpalony przez łobuzów.

— Masz — warczy człapiący z tyłu ogr. Podaje zapalniczkę z nadrukiem gołej laski. Miss Hustlera 2002. Z taką to bym…

— Idź!

Mistrz lapidarności.

Rozglądam się. Czuję się jak prawiczek w muzeum seksu grupowego oprowadzany przez najstarszą i najbardziej doświadczoną dziwkę świata.

Dziwne miejsce, jakaś jaskinia wyłożona kafelkami. Dobrze znany wzór, różyczki na widok których biorą nudności.

Na suficie większość jest przebita stalaktytami. Peerelowski, ordynarny kicz miesza się z draperią naciekową.

Mona Lisa w gumofilcach i waciaku składa hołd pruski, klęczy przed siedzącym na taborecie Waryńskim.

...przed nami ściana. Mokra. Oślizły bukiet.

— Klękaj! — nakazuje poganiacz marionetek.

— Zamknij oczy.

...chyba oko. O, wywarczałeś już dwa słowa, prawie przemówienie. Robisz, kurwa, postępy - myślę.

 

Światełko jedenaste: Celebrans unosi nóż z nadzianą larwą. Igiełki spływają po grafitowym ornacie.

Szkoda, że orangutan zabronił mi patrzeć, to musi cholernie zabawnie wyglądać...

Półwidzę przez lewą powiekę. Właściwie bardziej... czuję obraz.

To coś na kształt echolokacji, oglądanie zwiniętych czarno-białych zdjęć w butelkach po najtańszym sikaczu. Odczytywanie palimpsestów, linii papilarnych z listów z pogróżkami. Telepatodaktyloskopia.

Sto pociętych paczek po fajkach, z każdej — po jednej literze.

Może wyjść napis „Saint George” możne nowy „Finneganów tren” (aż przypomina się wiersz"Dłoń” Szymborskiej).

Na końcu i tak okaże się, że wszystko było inaczej, niż myślałeś, ścieżki dedukcji prowadziły do sracza, na manowce.

Autor kryminału cię przechytrzył, morderczynią była brzydka dziewczyna o imieniu Andżelika. To ona wjechała pijana w przystanek.

Jednak zadowalaj się półwidzeniem w półśnie. Nie próbuj przegryzać sznurków.

 

Buntuję się, otwieram oczy. Ściana zniknęła. Ciemno jak u Murzyna w dupie.

 

Pełgający strumyczek światła. Na kamiennym tronie siedzą nawpółzmumifikowane zwłoki kobiety. Kości przebijające zetlałą sukienkę, włosy spadłe na posadzkę. Robaki w oczodołach.

Opadła szczęka. Robaki w ustach. Półuśmiech, wyszczerzone zęby. Makabra.

— Vincoriana... Nasza matka... Postarzała się, ale to ona... — mówi rudy skurwiel wstając z kolan.

Podchodzi do trupa, wkłada larwę w buzujące w lewym oczodole jeziorko.

— Każda z nich będzie odrębnym opowiadaniem. Wyrośniesz z nich ty. Szaleniec, poszukiwacz, żul, lump. Naczynie.

 

Dziesiątki szalonych obrazów naraz eksplodują w głowie. Odnajduję nigdy nieutracone wspomnienia. Jestem w starym, niedokończonym domu. Naprzeciw mnie w zielonym fotelu siedzi Ejndżelique, moja była dziewczyna.

Nasze myśli łączą się.

 

Światełko dwunaste: Powietrze zanika i duszę się, sycę prądem, klejem, gorącem, potem, kroplami wrzątku spływającymi po długich blond włosach. Krążę wokół twojej jasnej główki.

Zderzają się prawie doszczętnie wypalone słońca. Gwiazdy-śmieci gasną, kurczą się napromieniowane chmury.

Kartki starych, szklonych zeszytów służą mi za skrzydła. Krążę i brzęczę, na nowo uczę się czytać.

Pod skórą mam ogniki, starodawne machiny latające projektu mistrza Leonarda, fiołkowe, karminowe, szklane i gorące igiełki, lepkie, parzące w usta kwiaty, słodki, mocny alkohol.

Ciało to ogród, w którym rozpleniły się chwasty. Skrzypy, róże i konwalie o żelaznych łodygach.

Weź siekierę o diamentowym stylisku, wyrąb je.

Włączam powietrzny telewizor, na ekranie pojawia się dziewczynka. To ty, wabik na ślepe rekiny. Jesteś pełna aromatu, przesuwam spoconymi palcami po kolorowych obrazkach: lalki Barbie z urwanymi główkami, cukierkowe misie spadające z chmur toffi, zdjęcia zwłok znów zmarłego Kurzyńskiego na rozkładówce najnowszego numeru Bravo Girl.

Członkowie boysbandów umierający w hospicjach na brak fanów. Pudełko zabawek wrzucone do kadzi z kwasem.

Dziewczynka zamyka się w sejfie. Wyrzucam z pamięci szyfr, o ile kiedykolwiek go znałem. Kieliszek z winem rozbija się o posadzkę.

Mijają stulecia. Wychodzisz dorosła, z czerwonych kropli tworzysz nowy alfabet.

Alfa to nasze pierwsze spotkanie, omega to śmierć. Pomiędzy — niewinna gra. Berek! Teraz ty mnie gonisz!

...doganiasz, Zarażasz. Bronię się, strzepuję kurz z ramion, z włosów zmywam siwiznę.

 

Światełko trzynaste: Najwulgarniejsza kreskówka świata: morderczyni zaklęta w aniołka, śmierć w skórze jagnięcia.

Jestem czarnym charakterem tej bajki. Bój się i wielb.

„Dopędź, przegryź jej gardło. Pokaż, że jesteś drapieżnik!” — śpiewają skretyniali chłopcy na innym kanale.

Błysk, mała iskierka, kolejna czerwona linia ciągnąca się przez całą szerokość ekranu.

Uciekasz w głąb szumu. Księżniczki masowo defenestrują się z wież. Rycerzyk na czarnym koniu zawsze zjawia się za późno. Odjeżdża smutny, prawie płacze.

 

Światełko czternaste: gdybym żył w dawnych czasach i był władcą miałbym harem kopii Doriancentii. Wszystkie — delikatne i niewinne.

Stanowiłyby prywatną armię broniącą przed tysiącgłowym smokiem — samotnością.

Językiem jak u kameleona chłeptałbym je od środka, przebijał i wyjadał błony dziewicze (danie główne, ciepłe, prosto z pieca, każdy kęs — przeżuć kilkakrotnie z namaszczeniem).

Wcierałbym we włosy młody, pachnący żel, sekretny balsam.

Potem kazałbym uprawiać seks grupowy. Trzydzieści trzy ciałka splątane w miłosnym uścisku. Zwarte. Aż — zwarcie. Balet, arras zdobiący ściany płonącego zamku. Gorący aksamit. Iskierki. One i ja — wulkan.

Pomarańczowe języki ognia wgryzające się w lodowato zimną nudę.

Nie gasić, niech spopiela dni, godziny, miasta.

Rankiem słudzy sprzątaliby pogorzelisko.

 

Nasze mieszkanie — kostka do gry. Szczeble klatki wrośnięte w nieotynkowane pustaki.

Ktoś przyłożył mi lufę do głowy. Strzelił. Od tamtej pory noszę w sobie miękki pocisk. Owoc.

Jestem obserwowany. Na widoku, bod obstrzałem spojrzeń. Kogoś. Kogosiów. Lunety, wszystkowidzące teleskopy śledzą każdy mój ruch.

 

Zrośnięte światy — niczym kostki domina. Łatwo przewrócić jedną. I nic nie będzie takie jak dawniej.

Milion jeden puzzli, z których, mimo najszczerszych chęci, nie da się ułożyć obrazka. Zdjęcie z przedszkola zmienione w konfetti.

Muchy obsiadają ciałko księżniczki. Plamy krwi na porwanej sukience.

 

Światełko piętnaste: woda w rowie pokryta rzęsą. Plusk! — tonie złotowłosa lalka z wykłutymi oczkami.

Nie znajdzie jej nikt, nawet rudy strażnik. Wilk ucieka do lasu. Zagryziona owca leży z rozszarpanym brzuchem.

 

...kiedyś się zestarzejesz, kochana. Cipa ci wyschnie. Wtedy będę już dawno martwy.

My: dwie zgniłe połówki jabłka. Pusty ul, roztrzaskane lampy wiekowego telewizora. Deszcz zmywający z mego ciała napis "Koniec".

 

Światełko szesnaste: nowy Codex Seraphinianus. Na białej kartce zrastamy się w zwierzę. Szkaradny krokodyl wypełza z pościeli.

 

Światełko siedemnaste: mój umysł to Enigma, i za sto lat nie złamią jego kodu!

Marzenia leżą na dnie Rowu Mariańskiego obciążone odważnikiem.

Jestem w ciemnym lochu przykuty łańcuchem do ściany.

Najgroźniejszy więzień świata: fantasta, ten, który nie boi się marzyć i stwarzać. Módlcie się, bigoci, by łańcuch był z jak najtwardszej stali.

 

Światełko osiemnaste: Codziennie przed snem biczuję się, rozdzieram twoją białą kopertę.

Próbuję przeczytać. List. Wgapiam się w różowy, mięciutki papier (mocno przedwojenna papeteria). Niezrozumiały język. Nie ucz.

 

Światełko dwudzieste: idziesz do pracy. Kurwić się.

Nad głową kołują czarne ptaszyska. Mają zatrute pazury. Chcą unieść cię w przestworza. Upuścić po chwili jako zaropiałą staruchę o cuchnącym oddechu.

Strzelam z wiatrówki malinowym śrutem. Padają jeden po drugim, bestie. Stos piór i gnoju na chodniku. Idź, już jesteś bezpieczna.

 

Światełko dwudzieste pierwsze: twoje włosy — miododajne słoneczko, fragment pokruszonej aureoli anioła-syllogomana, który postanowił zamieszkać na ziemi i zbierać słodkie posążki, szalony esteta- kolekcjoner. Śmieciarz i brudas.

Chcąc nie chcąc staję się czarnym ptakiem. Wlatuję przez niedomknięte okno, na policzku wydziobuję ci „LOVE”.

Smakuję krew, poznaję osobliwy dialekt. Wilk zdycha po przekroczeni czerwonej linii.

 

(Światełko dziewiętnaste, podświadome: że pewność, nigdy nie spotkałem Andżeliki).

 

Znów jestem w podziemiach szpitala z rudym bydlakiem.

— Teraz już rozumiesz.

Trzy wyrazy jeden po drugim. Koleś wpadł w słowotok, he he.

— Więc my to tylko… Nie! Nie wierzę! Musi, kurwa MUSI być inne wytłumaczenie! Więzienie, skurwysynu, to nie zeszyt, a ja nie jestem bohaterem książki.

...a ten tylko się głupio uśmiecha.

Zdzieram kolejne obwoluty czytanki dla dorosłych o szalonym alkoholiku i jego syjamskich siostrach: Vincetnii i Dorianie.

Podprogowy przekaz w piosenkach Misfits: pod każdą naklejką kryją się starsze. Zdrapuj.

Nieskończona liczba warstw tapety. Jedna przylepiona na drugą, srebrnym klejem.

 

Jednocześnie ja-nie ja, ktoś napisany na moich motywach, jakiś sobowtór, leży związany w bagażniku mercedesa W123. Przygnieciony zwłokami Andżeliki.

Inny — łamie skrzydełka motyli, to znowu nurkuje w rtęciowej rzece.

Sklejam porwaną paczkę po papierosach, na której ponad sto lat temu napisałem wiersz. Nie licząc na nic, właściwie z nudów, wysyłam go na konkurs poetycki.

Na drugi dzień pocztą przychodzi Literacka Nagroda Nobla- woreczek kokainy, pięć tysięcy dolarów w wycofanych z obiegu banknotach i potwierdzenie nadania mi tytułu Poety Laureata, nadwornego wierszoklety prezydenta Kurzyńskiego. Złoty medal ktoś zapierdolił, pewnie babsztyle na poczcie.

Parlamentarny Zespół ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski. wystawił za mną list gończy. Klerykałowie z całego kraju znoszą chrust. Gałązka do gałązki, będzie wielki stos. Floriano Bruno nie może więcej bluźnić.

Gładimir Rutin podpisał akt bezwarunkowej kapitulacji, na mocy którego Wszechruś znika z map, jej tereny mają być rozparcelowane pomiędzy sąsiednie kraje.

Księstwo Watykańskie staje się największym pod względem powierzchni państwem świata.

Atrofia myśli. Nawet lodowa kraina Doriany jest w zaniku.

 

***

 

Vincentia — tysiąclistna stokrotka narysowana miodowym ołówkiem na chodniku, ślepa uliczka w pomarszczonym mieście.

Florian — kalkomania z paczki przeterminowanych chipsów.

 

***

 

W zapalniczce kończy się gaz. Wracam do świata żywych. Rudzielec mnie nie zatrzymuje. Wyrzucam pustą Miss Hustlera 2002. Rozbija się o schody, pękają sztuczne cycki.

Październikowy wiatr pachnie dymem. Pewnie podpalono kolejną bibliotekę...

Rozcieram ciągle piekące wyżłobienia na łapach. Cholerny kabel prawie w nie wrósł.

Chyba wrócę do rodziców, do Essenticarii. Nie ma to jak stare śmieci, klimat uroczego, sennego, prowincjonalnego miasteczka...

Jeśli nie będą chcieli przyjąć marnotrawnego synalka — idę w długą, w świat. Może wystąpię o azyl w Oceanlandzie, dawnej platformie przeciwlotniczej zamieszkałej przez mikronację crossdresserów.

Tam bym się odnalazł...

Ale najpierw — wiadomo — na piwko. Choć w kieszeniach puścizna. Chyba trzeba będzie żebrać pod marketem, porobić za żula-odprowadzacza wózków…

Mijam oszołomów modlących się do kolejnego pomnika papieża (nie PRZED nim, ale, po śpiewach i tekstach, jakie padają orientuję się, że to sam monument jest obiektem modłów).

Papież-Polak przedstawiony w dość cudacznej pozie: siedzący okrakiem na TU-154.

W ciele Doriany dojrzewają nowe historie. Mam czas, na wszystko mam czas.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania