Poprzednie częściKneph (cz. I).

Kneph (cz. VIII.)

***

 

Wesele dwojga formalnie obcych sobie osób, bo nie jesteśmy przecież na tyle staroświeccy i konformistyczni, by brać ślub (może jeszcze, kuźwa, kościelny!).

 

Vincentia jeździ poobijanym gratem, zgarnia z ulic najgorszych lumpów, kogo popadnie, rozwiesza ogłoszenia-zaproszenia.

 

I schodzą się, bałkańscy zbrodniarze wojenni, kanibale, fetyszyści najróżniejszych paskudztw, złażą się, połyskując trupimi główkami na czarnych jak noc mundurach, neoesesmani, sadomasochiści, pobrzękujący pejczami, ćwiekami i rozpychając się pieszczochami o trzydziestocentymetrowych kolcach.

...znalazło się nawet miejsce dla jednego Koreańczyka środkowopółnocnego.

Zalew prezentów: rakiety do tenisa, tetrisa, rakiety samonaprowadzające, młynki do kawy i pistacji, dwa wypchane strusie, jeden wypchany arcybiskup-molestant, wbity w głaz legendarny Excalibur (próbowałem wyciągnąć — ani drgnął), Arka Przymierza, szczątki Arki Noego (kości tych śpiewających zasrańców od „Taki duży, taki mały”)pieprz i wanilia (może to była wanilina?).

 

Paru sado-kolesi przytargało oryginalną średniowieczną żelazną pannicę, ex-dziewicę z poszatkowaną błoną, w której dogorywał złapany przechodzień.

Gdzie miało miejsce weselicho? Początkowo myśleliśmy o wynajęciu poewangelickiego kościoła w Pisarzowicach, najmniejszej salki w lubelskim Pałacu Ślubów (świeżo odremontowane wnętrza, na nowo zaadaptowany zabytkowy budynek, w którym od czternastego wieku mieściła się pierwsza w Europie, druga na świecie kafejka internetowa).

W końcu stanęło na "Karczmie pod ślepym niedźwiedziem". I tanio i swojsko. Przesiąknięta dymem, smrodem fajur mordownia, szopo- speluna. Lepiej nie mogliśmy wybrać.

Najpodlejszy lokal w świeżo odbudowanym mieście. Ściany kołyszą się od śpiewów dziesiątek schlanych gardeł.

Chodnikowe szlagiery, arcydzieła disco polo, snuje się rzewna bajka-wydzieranka rodem z repertuaru chodzących z turoniem Maorysów, Cyganów-kolędników, pieśni pogrzebowo-weselne, węgiersko-czeskie hity z repertuaru Karela Vondrackowego), arie Britney Spears, bejbe, bejbe, bejbe — aż do znudzenia.

Na liniejącej kobzie przygrywa brodaty góral. Co kilka minut do taktu strzela w powietrze z samopału.

— ,,Słono, słono"- wykrzykuje jakiś ledwie przytomny ludobójca, co od paru godzin łoił musztardówkami bimber, podobno z jesiotra, produkcji Kazika, wujka Vincentii.

Zostaje skarcony, że „cicho, co ty pieprzysz, mówi się gorzko, gorzko”.

Tymczasowy prezydent Camorrowski wznosi toast. Oligocenką z wodogłowia (Radek, który odnalazł się cały i zdrowy, ma układy z pielęgniarkami w szpitalu i potrafi skombinować takie cuda).

 

Pocałunek. Mój język w ustach Marty-Sukkubii. Penetracja.

Nagle trach!… nie, pardon — NAGLE TRACH! — drzwi lumpengospody kopnięte, z ogromną siłą, zmieniają się w kłębek trocin.

Naprute gęby odwracają się. Oczy wszystkich — w jeden punkt.

 

Wbiega jakiś garbaty i niemłody, ogolony na łyso facet w szpilkach i żółtym dresie. Nie znam go, ale wiem, że to zmarły, biologiczny ojciec Doriandżeliki.

Wstaję i chwiejnym krokiem, jak swego czasu prezydent Skwaśniewicz w Charkowie, co później tłumaczył kontuzją prawej goleni, podchodzę do gościa i próbuję uspokoić, że wyluzuj, co ty odpierdalasz. Przypadkowo oblewam go kadarką.

Kuuurwa, on trzyma bazookę. Celuje we mnie.

Rozchichotały się ludzkie hieny, goście o twarzach małp. Śmieje się nawet „Sarenka”, matka Marty (polepszyło się trochę i dostała przepustkę na wesele córki). Ha ha, hi hi, hejże hola, jedzą, piją, jointy palą, radocha.

Nikt nie próbuje mnie ratować.

A niech was, skurwysyny, to tak?! Kompletna znieczulica?

Łup. Moje nieistniejące ciało rozpada się, miliony diablików rozbiegają się z moich szczątków. Biegną czarne, rozłażą się robaki, rozlatują chmary meszek.

Kończy się historia, psychotekst. Czerwony lak, zamaszysty podpis niedorozwiniętego króla.

Pewna część mnie ciągle widzi i czuje, jest.

Na marginesach zakładam rezerwat przezroczystych, niemożliwych do wyartykułowania myśli.

Pasą się tam atawistyczne wersje mnie, słowostralopiteki.

A jeśli jakiś buc zechce coś im dopisać, albo — o zgrozo — skreślić — w obronie własnej złamią mu rękę w trzech miejscach.

Jestem rzeźbą w topniejącym lodzie, fantomem do nauki pocałunków (ostrożnie, nie obślinić).

Szyfr: jeden - dziewięć - osiem - sześć. Przekręcić w lewo, pociągnąć mocno, oderwać główkę.

 

A to mój nowy wóz: mercedes ML familiare, wersja na rynek muzułmański, wielki i przypominający (esbecką!) pancerną szafę na akta.

Stoi pod drzewem, otwarty. Ma, o wiele za małe, koła od tico, zderzaki od mazdy cinquecento stradale.

W środku — multum dziwnych przełączników, włączników, załączników i pierdolników, wihajstrów i kół zębatych. Są nawet dwie… busole.

Funkiel nówka, cycuś, nikt nie stuka, nikt nie puka, absolutnie w 100000000 proc. bezwypadkowy i o oryginalnym przebiegu, nic, tylko wachę, potem — lać w mordę pracownika stacji benzynowej, gdy wybiegnie z krzykiem, że odjeżdżamy bez płacenia — i jechać.

Zamykam odrzwia. Pasy, kluczyk. I przed siebie, psim swędem.

 

...to już tutaj? Szybciutko...

Zgrzyt hamulców. Dymią tarczoklocki ze sklejki, kruszą się sparciałe opony.

Moja... nasza dwuosobowa kamienca.

— Eeeeejndżeliqueeee! — krzyczę pod drzwiami, z angielska, bo trzeba mieć, kuźwa, tę fantazję.

Zakluczone, wejście wykluczone. Może Vincentia się przeterminowała, albo autorzyna uznał, że nie pasuje do koncepcji tej szmiry i wykreślił ją na zbity pysk?

Szukam klucza. W lewej kieszeni — pierścień Atlantów z wygrawerowanym "Spierdalaj, chuju".

 

***

 

Efekt ćmy: trzepot jej skrzydeł trzy dni później wywołuje burzę piaskową w Stanach Irackich; wiatr zrywa Dorianie srebrną perukę i okazuje się, że moja dawana… yyy… jakkolwiek można ja określić — jest łysa jak kolano.

Glosolalia: jej imię w wymawia się wspak. Anairod. Prawie jak,,android”.

 

Nocny wykład ze stygmatyki: lód pęka pod autem i mercedes idzie na dno. Toną w lodowatej śluzie Sukkubii.

Wietrzysko miecie setki agitek, podobne rozdają pryszczaci ulotkarze. Na odwrocie — mój nekrolog.

 

SCENARIUSZE WSZYSTKICH FILMÓW- ŁĄCZCIE SIĘ! Rewers: Zawiadamiamy, iż dnia XX miesiąca XX, 2XXXroku na nieuleczalną nudę wreszcie zdechł Florian Lastnameless, narrator grafomańskiej książki pt,,Kneph”.

 

Z powodu wycofania się głównego sponsora — firmy Mercedes Benz Polska — uroczystości pogrzebowe nie odbędzie się.

 

W123 przejeżdża na czerwonym świetle i z impetem wbija się w bok nowobogackiego Porsze Kajen.

 

Mój bliźniak (sukcesor?), jeszcze bardziej zapijaczony idiota odniósł poważne obrażenia, właściwie zmienia się w mamałygę, człekośredniokształtną breję.

Stan zdrowia nie pozwoli mu na wzięcie udziału w psychoimprezie, patolskiej libacji pod nazwą,,Kneph 2”.

 

Gdy wydobrzeje — okaże się, że gdy był w śpiączce, wszyto mu, mimo woli, esperal.

Najbliższe miesiące przyjdzie biedakowi spędzić na żłopaniu herbatki, odmawianiu paciorka, zamiast szlajania się po kartkach będzie czytał ksiażki dla przedszkolaków, chodził spać zaraz po dobranocce. Przejebane.

 

V. PSYCHONIECZNIK, ALBO KOŁYSANKA DLA WIDZIADEŁ

 

INNY WYMIAR

 

ŚWIAT ZŁOTEGO CHŁOPCA

 

Nuda, całe dnie spędzamy na cienkich żyłkach. Od niechcenia żujemy suche kwiaty: dwustukrotki karłowate, hiperforsycje, czasami trafi się jakaś borsendia, lub przyklacja.

 

Zwijamy w rulony płatki, Największy częstuje ogniem. Smak rozchodzi się po naszym mięsie, wnika w łodygi, ubrania, korę drzew. Emitujemy smak. Kępki wilgotnej trawy porastają podniebienia.

Mak chrzęści między zębami, słyszymy muzykę, której nikt nie gra. Satanic black techno tętni w stągwiach z winem, w głowach. Upijamy się, upajamy.

Pękają przewrócone, gliniane antałki i leje się miód, zlepia nam skrzydła.

Rozleniwienie sięga zenitu, złotawe mordki otwieraaaaają sięęęęę na caaałą szeeeerokość i donośne, przeciągłe,,zieeeew… wstrząsa łąką.

 

Patrzę, jak motylek wlatuje przez okno opuszczonej chatki (tydzień temu jakiś chuliganowaty idiota wybił wszystkie szyby).

Przypomina dziecko wbiegające do jaskini.

W powietrzu — pióra, pyłki, zygzaki, liszki, larwy, zarodniki. Ciepło, świat wypełniony czarnym lepikiem, smołą z sacharyny. Sacharozy.

Kładziemy się do snu obrastani jedwabnymi plamkami. Jedna na środku czoła, druga pod szyją, nie umiem zlokalizować trzeciej, ale ona najbardziej swędzi.

Największy mówi, że to, od listków, którymi się odurzamy, ale mu nie wierzę.

To musi być coś głębszego, istotniejszego, tworzyć się z innego rodzaju wilgoci; jakaś mętna woda, tak, podskórne źródełko, a w nim ryby, całe ławice ślepych ryb.

Czuję, że są w nas, mają gwoździe zamiast ości. Hacele zamiast oczu.

Kiedyś zaczną pęcznieć od goryczy, rozerwie je i zdechniemy poszatkowania setki kawałków. Albo zgniją, rybiska, a my z nimi, rozlejemy się przeklinając nieznanego wirusa, śpiewając — ciągle na haju, by osłodzić, uprzyjemnić chwile konania — wieczorną piosenkę durniów, nasz hymnik.

Motylek gubi drogę. Już tam zostanie, w pożartych przez korniki balach, deskach, pośród cegieł i śmierdzącego plastiku.

Zaschnie, zmieni się w kolorowy skrzep, paproch udający odłamek tęczy.

 

Wczoraj Największy uczył mnie sekretnego języka, w którym przywołuje się lemurnice. Krzyczy się-ćwierka, jak najwyżej. „Dziiiije-riiiije-we” — a one wypełzają spod kory, zaaferowane, z podniesionymi na baczność czułkami, lustrują uważnie krzykacza-nęciciela, biorą za swojaka, zaczynają się łasić. Są płochliwe, trzeba gwałtownie, zdecydowanym ruchem złapać jedną, oderwać łebek i wyssać soki.

Wtedy przez ciało przebiegnie prąd, poczujemy ich zwalniający puls, stygnącą krew, ostatni oddech. Podrażni nas to doznanie, wręcz przekłuje. Gardła.

 

Rankiem nad łąką unoszą się opary. Nie mgły, dymi nam z zaczadzonych głów. Chatki tym nasiąkają. Kac, rozbicie wewnętrzne, nieznośna powaga, smutek, skupienie. Zaduma i mdłości.

Pod stopami mamy drut kolczasty z rtęci, może z całej Tablicy Indelejewa.

Ciężko się lata na kacu, powietrze wręcz nie przyjmuje, odpycha. Poszturchuje. Odtrąca. Wierzga.

Pomparu nieudanych próbach wracam do chaty, wpełzam do łóżka. Nakrywam się z łbem.

Kojący sen.

Brunatnoszare kamyki toczą się po niebie, szumią czerwone wodospady. Kobiety coś krzyczą, ale nie mogę usłyszeć wyraźnie. Imię

A później — typowe: rozpacz, bez powodu. Wręcz namacalna.

Moje ryby szukają wyjścia, przez nos, usta. Choroba kwiatowa się nasila. Skrzydłościsk.

 

***

 

Budzi mnie głos Największego. Będzie dobrze, zdrowieję, zeszły mi już wszystkie plamki.

W kącie, pod sufitem — kokon. Jeszcze mały. Musi minąć wiele dni, nim wylęgnie się mój Nowy.

Synka nazwę Wg467jg- "Ten, Który Widzi Ukryte Źródło”.

Gdy będzie dziewczynka- zakopię pod progiem.

 

***

 

Dzieci robią samolociki z liści łopianu. Podpalają. I — do góry, niech leci, zmienione w owada, brzęczy, zielone światełko. Niech nie spada, póki nie policzy na niebie wszystkich przepalonych żarówek. Nie wymieni ich.

Motylek pewnie jest już całkiem suchy.

 

VI. ESSENTICARUS

 

INNA WERSJA RZECZYWISTOŚCI

 

Pokoik jest płatkiem śniegu, białym okruszkiem pośród nieskończonej liczby muszli. Śpią w nich ślimaki z lawy. Na czułkach, zamiast oczu — wypalone gwiazdy.

 

Mam tyle, co nic: metalowe łóżko, siennik wypchany ziołami, notes oprawiony w pomarszczona skórę, pióro i kałamarz.

Skrawek Antarktydy, dryfujący w bezkresie nudy. Pisać? O czym? Jak wyglądałby mój pamiętnik?

Jego treść byłaby monotonnym, obsesyjnym, wariackim słowotokiem w stylu listów Emmy Hauck: białypokójoddechbiałypokójbiałypokój...

Jestem pusty w środku. Ot, kukiełka w kącie upadłego teatru lalkowego, figura mało znanego aktora, lub skazanego na karę śmierci seryjnego zabójcy. Albo gipsowy świątek w szklanej kapliczce.

Patrzę przez okno na wirujące muszle, skrzące się spirale, karuzele, diabelskie młyny. Kamienne kalejdoskopy. Cętki na futrze kosmicznego geparda, który przez całe milenia goni czarną antylopę. Prawie ja dopada.

Wtedy wszechświat odwraca się, ziarenka piasku, niczym kamienie turlane przez Syzyfów, staczają się z krawędzi szklanego naczynka. Antylopa jest daleko. Drapieżnik przyspiesza.

 

***

 

Piękny, piękny R, wręcz nie można oderwać od niego wzroku. Błyszczące liście, esy-floresy na pancerzu. Gdy rozkłada skrzydła robi się tak jasno, że jestem zmuszony zamknąć oczy. Oślepiający blask, jakby się było wewnątrz Słońca.

Zawsze wtedy czuję irracjonalny lęk, że światło rozpuści ściany i mój lodowy pokoik zmieni się w kałużę.

 

***

 

A jest brzydka, ma wyłupiaste oczy i kuriozalnie duże zęby. Wiecznie nosi tiszert z czaszką i czerwonym bazgrołem.

R mówił, że A nie zawsze była łysa, swego czasu miała piękne, srebrne włosy. Można było przejrzeć się w nich, jak w lustrze. Choć było to krzywe, fałszywe, lunaparkowe zwierciadło, twarz wyglądała jak pysk psa. Nierasowego. Nawet najprzystojniejsi mężczyźni, piękne kobiety odbijali się jako kundle.

Szczerbate pyski, cieknąca ślina, wiecznie mokre, czarne nosy.

Kufy bezpańskich, dogorywających psisk.

 

***

 

Podobno i ja byłem kimś innym, mieszkałem w olbrzymiej, jak na dom jednorodzinny, niedokończonej ruderze.

Pamięć od zawsze mi szwankowała. Łatałem ją alkoholem, wciągała mnie i mamiła brudna, bryzgająca smarem machina, brały majaki, senne zwidy, delirki.

A obiecał, że jak będę grzeczny, opowie mi więcej o przeszłości, której ni w ząb nie pamiętam.

 

***

 

Wołają na mnie Lukretius Borgius. Nawet ładnie.

 

***

 

R przylatuje, gdy Ładił, jedyna zielona muszla, zaczyna wirować z szaloną prawdziwie wariacką prędkością.

Dobry, śliczny R wkłada mi wtedy palec do ucha, wysuwa żądło. Napełnia mnie karmelem, słodką zawiesiną. Ulepkiem.

Upity, ociężały, siadam na łóżku i ciężko dyszę. Popadam w dziwne odrętwienie.

Za jakiś czas, przeważnie szybko, zjawia się A. Całuje z języczkiem, wysysa aromatyczny kisiel. Odlatuje zygzakiem, głośno brzęcząc.

 

***

 

Gdzieś, poza krainą pustki, stosów muszli, białego pokoju, istnieją góry. Kobiety takie jak A wlatują na ich szczyty i paznokciami otwierają żyły. Albo przegryzają sobie nadgarstki.

Miodowe strumienie spływają po ośnieżonych stokach.

U podnóża gór kąpią się mężczyźni. Zmywają płatki z pancerzy.

R mówi, że essenticarus, bo tak nazywa tę substancję, smakuje lepiej po przejściu przez puste ciało, atrapę człowieka. Dlatego mnie odtworzyli. Z popiołu, kawowych fusów, z piwa i ognia. Jestem wykorzystywany jako naczynie. I — jak twierdzi R — powinienem być z tego dumny.

 

***

 

Dziwne. Ładił wiruje już długo, a R nie ma. Co się dzieje?

Zamiast niego zjawia się A. Płacze, policzkach ciekną jej krople rtęci.

Mówi, że od długiego przebywania w zamknięciu zacząłem się psuć. Zgorzkniałem, nektar szybko zmienia smak. Jest ohydny. Krystalicznie czyste, słodkie jeziorko zostało skażone.

Ciała mężczyzn, w tym R, pokryły się wybroczynami, pancerze — popękały.

Największy oślepł, oczy mu zmatowiały i wypłynęły.

Musze zostać ukarany. A bierze mnie pod ramiona. Unosimy się wysoko.,

Lot przez kosmos, ciepłą próżnię.

Chwilę później jesteśmy nad górami. Strome zbocza, strugi zaschniętego karmelu.

Opuchnięty i chyba nieżywy R leży na brzegu skrzepłej kałuży, cały w skorupach. Strupach.

Brzydki, brzydki R, aż nie można na niego patrzeć. Szare ciało. Najwidoczniej (moja!) toksyna zmyła caluchne złoto. Niechcący zaraziłem go trądem.

Nagle A puszcza mnie, spadam w gęstą (jednak — płynną!) toń. Idę na dno.

Walczę, szamoczę się, ale nic to. Jestem wciągany, zapadam się w muł...

Podpływa ławica świateł. Heh, jak się okazuje — jest to kilka starych samochodów. Niemal doszczętne skorodowane rzęchy, mercedesy W123 miażdżą mnie.

 

***

 

Ślimaki wypełzają z muszli.

Gorąco, zatruty essenticarus wrze. Mleko w nim i jad. I pióra z połamanych skrzydeł.

I kobiece kości.

Antylopa z przegryzionym gardłem patrzy w niebo. Nie widzi go.

 

***

 

Chłopiec rysuje kredą po chodniku. Nawet ładny obrazek: srebrnowłosa księżniczka wychyla się przez okno. Płacze, zamknięta na szczycie wieży. Skoczyć — nie skoczyć?

Podchodzi drugi dzieciak. Pluje złotą śliną, rozciera butem. Wieża i nieszczęśnica zmieniają się w bezkształtną plamę.

 

***

 

Łysa staruszka wyrywa skrzydła motylom. Macza je w zatrutym miodzie i przylepia do ściany.

 

***

 

Autor wyrywa kartki z notesu. Rozpala nimi ognisko, przy którym mógłby się choć trochę ogrzać.

 

Syty gepard zasypia pod stołem u nóg mężczyzny.

 

Pokój jest topniejącym płatkiem śniegu.

 

VII. LETHAL INJECTION

 

INNA WERSJA RZECZYWISTOŚCI

 

Pociąg zwalnia, wyskakuję. Turlam się po żużlowym nasypie (aua, boli!), po czym ląduję w kałuży śmierdzącego szlamiska. I powoli gramoli się na brzeg, człekokształtny waran z Komodo.

Zdejmuję lepką i cuchnącą koszulę, wylewam gnojówkę z butów.

Skóra dłoni zdarła się podczas jazdy po kamulcach, do samego mięsa. Piecze. Jak nic skończy się zakażeniem.

Człapię oszołomiony, z gołym torsem, w klejących się spodniach.

Paskudna pogoda, klimat. Wyziewy z fabrycznych kominów, gradowe chmury, skisłe niebo gdzieniegdzie przebite jałowymi promykami.

 

Słońce, niczym dziesięcioletni olej ze smażalni frytek, ryb i zapomnianych pisarzy-syfilityków cieknie po wymiętym papirusie.

Przemywam twarz w rowie, płuczę zeszmaconą koszulę. Opieram się o znak drogowy z nazwą miejscowości.

Aw... b...yńsk. Litery plączą się, podskakują.

W oddali — szare, okopcone blokowiska, zakłady, w których, jak podejrzewam, skarlali ludzie produkują skarlałe, parszywe meteoryty. Wstrzeliwują je potem w niebo, strącają samoloty. Kto w ciągu miesiąca doprowadzi do największej liczby, obfitujących w najwięcej ofiar katastrof — otrzymuje zaszczytny tytuł przodownika pracy, obrożę dla psa, albo dwie dla kotów, do wyboru, duży słoik maści przeciwodleżynowej i trzydzieści sześć gumowych młotków.

 

Idę. Przechodnie mijają mnie z nieukrywanym obrzydzeniem. Wlecze się obok nich zadżumiony śmierdziel, pęknięte ogniwo ewolucji. Wyród, odspojeniec.

 

Siadam na metalowej ławeczce- pomniku obok figury Lucjusza de Bo… e -przemysłowca, filantropa, założyciela pierwszej w mieście szwalnio- stoczni, co z niemałym trudem udaje mi się odczytać z granitowej tabliczki.

Przytykam czoło do jego zimnego ramienia. Chłodzę rozpalone łbisko.

 

— Jestem na samym dnie dna — bredzę sztywniakowi.

Rozklejam się, rozrzewniam, co jest nietypowe, bo od wieków nie miałem kropelki alko w ustach, a tak na zupełnego trzeźwulca — rzadko biorą mnie aż takie sentymenty. Łamiącym się głosem zaczynam snuć rzewną opowieść.

Komuś na tym świecie muszę się wyżalić, choćby nawet miała być milcząca jak głaz atrapa jakiegoś pieprzonego pana Lucka, zmarłego gdy miałem minus siedemnaście lat.

 

***

 

Cały syf wylągł się z pięciu puszek Szlacheckiego supermocnego. Był nudny, deszczowy wieczór diabli wiedzą którego roku.

Alkolibacja, tylko ja i RMF FM, na maksa. Radio grzdyyyl! — Muzyka grzdyyyj! — Fakty.

„Lołnli, łer szud aj bi, dis is not maj pleejs…” — podśpiewywałem między jednym a drugim łykiem. Nie, zaraz, to kawałek Deine Lakaien. Ich nigdy nie słyszałem w tej komercyjnej…

Dobra, do rzeczy. Dopiłem ostatni browar, dosyć mocno szumiało pod czerepem. Nabrałem ochoty na więcej. Niedopicie, głód alkoholowy, nic tylko (musowo!) zalać się w trupa. Cholera, kupiłem za mało browców.

Dom - kurewsko trzeźwe, abstynenckie więzienie. Dom z wszytym pod tynk esperalem.

Nie ma rady: wziąłem parę groszy, założyłem kurtkę i pojechałem. Rowerem.

Z mojego zadupia do najbliższego sklepu jest dobre szesnaście kilometrów, jak nie więcej.

Za to na skróty, polną drogą przez las — siedem.

 

Oczywiście wybrałem dłuższą, jak mi się wówczas wydawało — bezpieczniejszą trasę. Asekuranctwo upojeniowe: na szosie nie ma takich dziur, wertepów, rysyko upadku — mniejsze.

 

Ściemniało się. Rowerzyna dzielnie wiózł mnie na grzbiecie. Wężykiem całą szerokością jezdni. Krople bębniły o kaptur.

— …ry wieczór — mruknąłem przy wejściu. Musiałem udawać, że jestem trzeźwiuteńki jak mały koteczek. Teraz kontrola za kontrolą, nawet na wsiach, takie kary, że aż można splajtować, to i sklepowe boją się sprzedawać alko zalanym w pestkę.

Starając się trzymać w pozycji w miarę pionowej, walcząc z tą kurwą grawitacją, wziąłem sześciopak Lecha i postawiłem na ladzie.

I wtedy to pojawił się pierwszy demon, niewidzialny. Jak mnie nie złapie mnie za bary! Wygiąłem się jak pałąk.

— Tobie już wystarczy na dziś, pijany jesteś — zawyrokowała sprzedawczyni, Marczukowa, stara jędza. Gapi się w moje zamglone oczy, widzi, że odpływam.

— Zostaw to piwo, wracaj do domu, połóż się, prześpij. Gdzież tyle, do upadłego. Trup... no jak trup...

Nie było sensu dyskutować z pierdolonym gargulcem, prosić o cokolwiek maszkarona. Wyszedłem bez słowa, nawet nie trzaskając drzwiami, wsiadłem na rower — i wio, z powrotem.

— Pół do ósmej, nie zdążę dojechać do F., w T. też będzie zamknięte.

Samochodem? Jeszcze złapią, psiarskie, zabiorą prawko... — gadałem do siebie.

Nie spostrzegłem, kiedy zapadła noc. Jechałem zygzakiem. Dialoguję, namawiam, odmawiam sobie, obmyśla, strategię, głowię się, jak by tu podkraść ojcu kluczyki od auta — i nagle — zonk: jadę w kompletnych ciemnościach.

...ale przecież góral ma oświetlenie, nawet całkiem sprawne. Zaraz stanie się jasność…

Schylam się, by włączyć dynamo, a tu, spod ziemi wyrasta drugi demon, popycha mnie szponiastymi, kosmatymi łapskami, wali pięścią w plecy.

...straciłem, oczywiście, równowagę i runąłem przed siebie. Twarz z prędkością światła przydzwoniła o asfalt. Ucałowałem szosę, mordziaka przejechała po niej spory kawałek.

Wstaję i czuję jak rośnie mi limo, obolały pysk zalewa fontanna, wodospad krwi.

Dwie sekundy nie minęły, albo i to nie, jak narosła taka opuchlizna, że przestałem widzieć na lewe oko. W jego miejscu — poduszka, jasiek, gumowa piłka, taka z wypustkami, „wymionami”, dla dzieci, do skakania.

Morze Czerwone płynie po pysku, ból głowy, epicki, jakby sam Thor przywalił mi Mjølnerem. Nie, z dziesięciu Thorów stłukło mnie młotami po baniaku...

Zero szans na dowleczenie się w takim stanie do domu piechotą… Kontynuować jazdę, taki pobity…? Mowy nie było… nawet kierownica w rowerze się przekrzywiła…

Zepchnąłem go do rowu i wyłażę na środek szosy, szukać ratunku — na stopa.

Może jakaś dobra dusza wzruszy się widokiem ociekającej juchą mordy zatrzyma się i podwiezie na chatę biednego powypadkowca, odholuje wrak do, kuźwa, bezpiecznej przystani…

...snop świateł. Wyciągam łapę, macham. Zatrzymuje się staryzny citroen. Landara. CIKS.

Otwieram drzwi, głupio, nietypowo, bo od strony pasażera, i zaczynam biadolić.

— Miałem wypadek. Przewróciłem się po pijaku — mówię z rozbrajającą szczerością, ale zresztą — co miałbym taić? Wszystko jasne, widać jak na dłoni...

Znam faceta, z widzenia, mieszka w N., dwa kilometry ode mnie. Dobra, jedziemy.

Nie wiedzieć czemu, głupi chuj, jest zdenerwowany tym, że zdefasonowałem sobie gębę. Włącza mu się pewnie moralizator, przy okazji postanawia dać nauczkę, klnie na czym świat stoi, miesza mnie z błotem. Dowiaduję się, że jestem durniem, idiotą, pijakiem, nieodpowiedzialnym kretynem (co by się akurat zgadzało).

Wyczytuje całą litanię wyzwisk, obcy koleś. Za co, do jasnej cholery? Przecież to moja morda i moja sprawa. Obiłem ją, trudno, będę musiał się jakoś wylizać.

„…świetnie, głupi chuju, bluzgaj, przecież to lepsze niż maść witaminowa, jodyna. Uprawiaj, gnoju, bioenergoinwektywizm, poobrażaj mnie jeszcze przez dwie godziny, lecz jobami, a zobaczysz — po takiej kuracji będę jak, kuźwa nowonarodzony” — myślałem. Ból głowy nasilał się.

Z sobie tylko znanego powodu (skrajne oszczędzanie na paliwie? złośliwość? sadyzm?) pan głupi chuj, znachor próbujący uzdrawiać wulgaryzmami, nie odwiózł mnie do domu, choć nie było wcale daleko, ale postanowił przenocować w swojej chałupie.

Twarda wersalka. Brak pościeli. Szczanie ze schodów, bo łazienki — również — brak, a mi nie chciało się leźć za stodołę, do sławojki.

Skorupy zakrzepłej krwi. Smarkanie, plucie brunatnymi odłamkami granatu, który musiał eksplodować w mózgu podczas mojego upadku.

Ciągle sączący się strumień. Okropny, niedający się znieść ból łepetyny.

Całą przeklętą noc nie zmrużyłem oka. Każdemu wyjściu na papierosa, choć starałem się być naprawdę cicho, towarzyszył akompaniament bluzgów g. ch. Nie spał, cholernik, miał tak wielką radochę, czerpał tak olbrzymią, perwersyjną przyjemność z obrażania mnie, że nie chciał tracić czasu na sen. Druga taka ofiara, chłopiec do — słownego — bicia — mogła mu się już długo, albo i w ogóle nie trafić (niektórzy, jak mosieur głupi chuj, naprawdę nie powinni żyć pośród ludzi, nie umieją być częścią społeczeństwa, ich wady, ich cechy charakteru zwyczajnie to wykluczają; takich zwichrowańców, nawet, jeśli nie popełnili strasznego przestępstwa, za sam fakt skrajnego niedostosowania, posiadania nienaprawialnych wad, powinno się trzymać dożywotnio w izolatkach; choć tyle dobrego, że g.ch. został starym kawalerem, przynajmniej nie zmarnował życia żadnej kobiecie).

Dałbym gnojowi po mordzie, ale w tym stanie nie mogłem się bić, na kłótnie też nie miałem siły.

Wybrałem najmniejsze zło, — przeczekanie do rana, nawet słuchając wyzwisk, zamiast błądzenia w egipskich ciemnościach, prób trafienia do domu.

Za oknem - bezkresna czerń. Cholera, kto wyłączył światło, wyjął wtyczkę z Księżyca i gwiazd? Pewnie trzeci demon.

 

Gdy tylko zaczęło świtać, prostując się dumnie, choć wyglądałem jak zbite psisko, a czułem się jeszcze gorzej, bez pożegnania, bo i kurwa z kim, nie dając po sobie poznać, jaki bardzo upokorzony się czułem, wziąłem dupę w troki z chaty zwyrodnialca. Słownego. Popełzłem ze spuszczoną głową na poszukiwania roweru.

Na szczęście leżał tam, gdzie go zostawiłem, w nocy przez las nie jechał żaden skurwiały złodziej, który mógłby się połasić, zapieprzyć...

Ledwie widząc wyprostowałem kierę i dotoczyłem do domu. Nie poznałem siebie w lustrze.

Zamiast oka miałem sino-czarną, glutowatą poduchę. Cała morda była wymazana zaschniętą krwią. Zlepione włosy i brwi, nawet rzęsy.

Befsztyk, zeżarty, podtrawiony i wyrzygany na kupę gówna — tak mniej więcej wyglądałem. Rozpacz, szok, ale co zrobić?

Wziąłem ścierkę, najczystszą jaką znalazłem, przyłożyłem do ciągle cieknącej rany. Ciężki jak kłoda (ustać nie szło!) walnąłem się do wyra i zasnąłem.

Dwie godziny koszmarów: babcia leżąca w trumnie i prosząca o szklankę wody (a ja: „nie, po co, przecież i tak nie żyjesz, nie musisz pić”), pies tonący w garnku z zupą (ogórkową!), jakieś cholerne przebiśniegi rosnące mi na głowie…

Budzę się i stwierdzam, że jest źle. Pseudokompres zsunął się z pyska i zaświniłem koc krwią.

Ból rozsadza czaszkę. Lewa gałka oczna, jeśli jeszcze istniała, nie wyciekła, musiała być w opłakanym stanie. Chodzenie sprawiało ból. Leżenie — też.

Przemyłem tę swoją ruinę twarzy, zmieniłem ubranie na mniej przepocone i zapakowałem się do auta. Ojciec chciał powieźć, ale mówię, że bez łaski, nie jest ze mną tak źle.

Było. Krusząc się, rozpadając na atomy, kwarki, pojechałem do lekarza rodzinnego. Wchodzę na poczekalnię, „przepraszam, przepraszam, inwalidzi wojenni — bez kolejki”

Stary pierdziel kręci głową, że "nie wygląda to dobrze". Zmiana opatrunku, skierowanie na oddział okulistyczny. Nie, zaraz. Do okulisty. Hit the road, Flor.

 

Stwarzając zagrożenie na drodze, bo nie najedzie ci jak trzeba taki półślepy, trzeźwiejący niedobitek, po godzinnym błądzeniu, już u kresu sił dojechałem do szpitala.

Szary kloc wyglądający raczej na ciężkie więzienie dla recydywistów, katownię Zmotoryzowanych Odwodów Inkwizycji Obywatelskiej, lub NKWD, robił bardzo przygnębiające wrażenie. Wszystkie okna zamalowane czarną farbą.

 

Znów: izba przyjęć. Nie: najpierw rejestracja. Brudne, miejscami porwane gumoleum, antyczne, drewniane krzesła. W zasadzie powinna być na takich rozklekotach nalepka „Nie wiercić się, krzesła tylko do użytku statycznego”.

Na ścianach — peerelowskie, pożółkłe i upstrzone przez pokolenia much plakaty bhp, ppoż. Prozdrowotne pieprzenie: „Nie pij borygo”, „Glikol przyczyną ślepoty”, „Palenie powoduje problemy z erekcją”, „Korzystając z życia pamiętaj o zachowaniu właściwego umiaru” — hasło pod rysunkiem przedstawiającym smutnego faceta obejmowanego przez rasową kurewkę mającą na czole napis Rzeżączka.

Motywatory: „Każdego dnia możesz osiągnąć sukces”, „Słuchaj rad bardziej doświadczonych”, „Wystrzegając się uderzenia mordą o asfalt chronisz przyszłość, chronisz swój mały świat” (ostatni — jakby stworzony z myślą o mnie).

Wąsaty lekarz-niechluj odpalał jednego szluga od drugiego. W gabinecie można było powiesić siekierę.

— Paskudnie… strzaskane… Nie masz pan oka. Wyciekło całe, goły nerw wzrokowy wisi. Zszyć mu rozerwaną dolną powiekę i zawieźć na tomografię — zakomenderował.

Łysiejący pielęgniarz o wyglądzie narkomana pcha wózek inwalidzki z moimi zwłokami.

Kładą mnie na nieheblowanej desce (tak, desce!) i wpychają do żelaznej, buczącej tuby. „Nie ruszać się, zamknąć zdrowe oko”.

Promieniowanie Lewinskiego-Walesa szczypie, piecze, w końcu kurewsko mocno boli, wżera się w mięśnie. Dookoła głowy, w cylindrzysku tym, tłuką się kamienie, chodzą, okrążają mi łeb. Ksztyk, ksztyk, ksztyk — i co jakiś czas włącza się wentylator. A mi — duszno, gorąco, pot cieknie po twarzy. Leżę i liczę uderzenia, rundki.

Wyciągają mnie, tym razem dwie baby, po dobrej godzinie. Podwijam rękaw, oglądam łapy. Na szczęście nie ma oparzeń, nie jestem przypieczony, choć tak się czuję. Może zacznie wyłazić później, z biegiem czasu — skóra będzie odchodzić… z mięsem… jak strażakom z Prypeci, co pierwsi gasili reaktor… jak temu Japońcowi po przyjęciu kilkakrotnie przekraczającej śmiertelną… co całkiem się rozpadł, DNA się pokruszyło…

Narko- pielęgniarz daje zerknąć na kartkę z wynikiem badania.

 

„Badanie TK głowy z objęciem oczodołów przeprowadzono w trybie pilnym, w skaningu przeglądowym, w przekrojach osiowych, stosując 5/2.5 mm warstwy przekroju.

W płacie czołowym lewym, przysierpowo, znajduje się obszar stłuczenia, wym. ok. 42 x 24 x30 mm, z obecnością drobnych ognisk krwotocznych oraz pęcherzyków powietrza.

Śladowa ilość krwi znajduje się przysierpowo w okolicy czołowej, a także w bruzdach mózgu przyśrodkowo- dolnej części płata czołowego prawego oraz nieco wyżej w bruzdach okolicy czołowo- ciemieniowej lewej.

Pęcherzyki powietrza znajdują się przykostnie w okolicy czołowo- ciemieniowej lewej oraz przysierpowo na sklepistości mózgu.

Pozostałe struktury mózgowia bez uchwytnych zmian ogniskowych.

Obecność licznych linii złamań w obrębie stropu oraz przyśrodkowej ściany lewego oczodołu, z licznym pęcherzykami powietrza w oczodole.

Sitowie lewe jest praktycznie zmiażdżone, górna jego część jest bezpowietrzna, wypełniona płynem (krew), na granicy górnego lewego sitowia, lewej zatoki czołowej i oczodołu znajduje się obszar wym. ok. 24x 14x 12 mm- najprawdopodobniej o charakterze obrzękniętych i nasiąkniętych krwią tkanek miękkich (uwypuklający się, częściowo obrzęknięty fragment podstawnej części lewego płata czołowego??)

Liczne złamania w tylnej ścianie lewej zatoki czołowej, która jest w dużej części wypełniona płynem.

Stwierdza się obecność licznych przemieszczonych odłamków kostnych- w przyśrodkowo — górnej części oczodołu oraz wgniecionych do światła zatoki czołowej.

Odłamy kostne wydają się również wgniecione w dolną część płatów czołowych, zwłaszcza po stronie lewej.

W celu dokładniejszej oceny twarzoczaszki…”

 

(jakimś cudem udało mi sie zapamiętać większość epikryzy, w dodatku po jednokrotnym przeczytaniu, co jest prawie niemożliwe

 

Nie trzeba być szczególnie obeznanym, by z żargonu medycznego zrozumieć, że mój baniak to jeden wielki obszar stłuczenia, zmiażdżenia, wgniecenia i rozwalenia. Na karku miałem pięć rozbitych butelek po piwie, zamiast mózgu — siekaniec.

...lekarz stwierdza, że konieczna będzie operacja, wyjęcie odłamków kostnych, wstawienie tytanowej płytki. Za dopłatą mogą mi również powiększyć iloraz inteligencji i wgrać jakieś miłe wspomnienia.

Przejażdżka bugatti chironem — dwieście euro, spędzenie wakacji na Kanarach w towarzystwie wybranej aktorki lub modelki (lub też aktora, lub modela — jeśli wolę facetów) — siedemset, orgietka z króliczkami Playboya, aniołkami Victoria’s Secret — pięć tysięcy.

Grzecznie dziękuję, nie tym razem.

 

Zostałem przyjęty na oddział. "Ćpun" dał mi co najmniej sześć (!!!)numerów za duża piżamę, prawdziwy namiot, pokrowiec na kombajn, plandekę, płachtę... ,,Innej nie ma" — warknął.

Pierwszą noc, jak każdy nowo przyjęty. „świeżak”, „kot” spędziłem na korytarzu. Nigdy nie gaszone światło, wyraźnie podpite pielęgniarzyce plotkujące o wyczynach swoich bachorząt.

Co chwila któraś zanosiła się rżeniem, śmiechem upośledzonego osła.

Hyhyhy... ihahaha...

— ...i rozmazał kupkę dookoła nocniczka...

 

To ma być, do kurwy nędzy, cisza nocna? Wasze szczęście, kobyle mordy, że jestem zbyt potłuczony, by zrobić wam awanturę, porozstawiać was po kątach! Żebym był w lepszym tanie — ruski miesiąc byście popamiętały…

 

Dwuosobowa, ciasna salka.

Kołdra wypchana piórami pterozaurów, połatany koc i trudne do opisania coś, co w zamierzchłych czasach było chyba poduszką.

Kołtun brudnej waty (w dodatku bez poszewki!), na którym swego czasu spał Mieszko I.

Jak może być, w bądź co bądź środku Europy, w dwudziestym pierwszym wieku, tak zniszczona pościel… dla pacjentów…

Sąsiednie łóżko zajmował Adam, stary alko-epileptyk z brodą niemal do pasa. Miał raka mózgu.

— Zaraz na tamtą stronę, panie Florku... - powiedział gorzko. Nie próbowałem go pocieszać.

W całym szpitalu nie było ani jednego telewizora, nawet komercyjnej, płatnej telewizji pre-paidowej, i radia — też nie, no, może w dyżurce u lekarzy, czy u kobylic pielęgniarskich.

 

Zabijaliśmy czas grając w karty i opowiadając sobie sprośne historyjki.

Adam miał problemy z pamięcią, mylił się, gubił w meandrach, często zaczynał i nie kończył, urywał wpół zdania.

Ból głowy nie ustępował. Męcząc się okrutnie, na łożu boleści, znienawidziłem alkohol, przez który znalazłem się w ciemnej dupie, w ogóle — używki, pomyślałem nawet o rzuceniu palenia. Na szczęście szybko mi przeszło. Uznałem, że będę dalej jarać, choć niechętnie, he, he.

 

Karmiono nas podle, dostawaliśmy głodowe porcje: skraweczek polędwicy, ociupinkę masełka, kromkę czerstwego chleba, zupy tyle, co kot napłakał, szklankę niepijalnej herbaty. I tyle, dla dorosłych mężczyzn. Nie dość, ze syf, to jeszcze żałują takich popłuczyn, pościerwin.

 

Trzy razy dziennie młodziutka, złotooka, brzydka jak noc pielęgniareczka robiła mi cholernie bolesny zastrzyk z essenticarusu (essenticarusa? jak się to odmienia?), podobno świetnego leku przeciwzapalnego.

 

Może świrowałem z nudów, ale — autentycznie! — spodobała mi się ta piegowata, końskogęba laska. Nie mogłem się doczekać, aż przyjdzie, wbije iglisko, uśmiechnie się, szczerząc pięciometrowe siekacze, trzonowce, kły. Jej widok osładzał mi pobyt na okropnej otolaryngologio- neurochirurgii.

Andżelika — bo tak się nazywała zębula — piękna strażniczka. Ja— nieludzko skatowany więzień. Ofiara samookaleczenia.

Pewnego razu przywieźli drugą Marię Jose Cristernę. Z jedną różnicą: ta była monstrualnie otyła.

Na całym olbrzymim cielsku kolczyki i tatuaże. Smoki, trupie główki, węże i loga zespołów rockowych. Góra podziaranego na kolorów, wzorzyście, ozdobionego złomem mięsa. Baba — jednoosobowa trupa freaków

Nie wiem, na co chorowała miłośniczka modyfikacji. Leżała i ciężko dyszała. Wdech... hyyy... wydech... hyyy...

Dźwięki przypominające rechot pielęgniarzyc. Tak samo wkurwiające i trudne do zniesienia.

Nikt jej nie odwiedzał, nie karmił, poił, nie przewracał na bok, nie masował, oklepywał, próbując zapobiec odleżynom. Zmarła po trzech dniach męczarni. Niedługo potem odszedł Adam.

…na mniej więcej dwie godziny przed operacją — zacząłem się bać. Nie śmierci do diabła, ta nie byłaby najgorsza, w zasadzie — luksus: zero cierpienia, agonii, niedołężności, zasypiasz i już się nie budzisz, rozumiesz?

…błędu lekarskiego, nieumyślnego okaleczenia. Obleciał mnie strach, że coś pójdzie nie tak, schrzanią mi mózg, poplączą w nim przewody i skończę z prawo- lub lewostronnym niedowładem, lub w stanie wegetatywnym, jako srająca w pampersy roślina…

 

Musiałem coś coś se strzelić dla kurażu, inaczej — trudno — nie idę, nie dam się kroić.

Przytrzymując spadające spodnie, po angielsku, wymknąłem się prawie na paluszkach, do pobliskiego sklepu. Kupiłem — ze spodniami w garści! — dwa Lechy i miętusy. Na więcej nie starczyło zapieprzonej z szafki po Adamie, kasy.

Browce opróżniłem w łazience, zagryzłem cukierkiem, spryskałem pysk dezodorantem (Adamowi tez już się nie przyda).

…uśmiechająca się Ejndżelique. Skrzypienie zardzewiałych kółek wózka inwalidzkiego. Wjeżdżamy na blok operacyjny. Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie. Którzy jesteście wwożeni.

Z szaroburego piekiełka, obskurnej oddzialiny, trafiam do brzucha cybernetycznej ryby, pożera mnie, niczym Jonasza, sieć machin. Monitory, jeden przy drugim, guziki, przyciski, układy scalone w przezroczystych obudowach, wichajstry, kolorowe wstążki, kable, taśmy, płachty zabazgranych przez drukarki igłowe papierzysk, zapisy EKG, EEG, S.O.A.D i HNO3. Statek kosmiczny z wysokobudżetowego filmu science fiction. Akcja dzieje się w odległej przyszłości.

Florek, zapijaczony pasażer Nostromo, Odyseja Deliryczna, gdzie robię za potwora, szwarchcarakter, szkaradę.

…począwszy od czubka głowy, smarują mnie żółtą mazią. Pewnie tak trzeba. Do (ogolonego wcześniej) torsu przyklejają niezliczoną ilość kabelków, elektrod, zygzaków sprężynopodobnych.

Cyk! Cyk! — spinacze na sutki. Mi, facetowi!

Ekraniki migoczą, suną szlaczki obrazujace moje funkcje życiowe.

…po kiego im tyle sprzętu? To chyba najnowocześniejsza, najbardziej zaawansowana technicznie i zautomatyzowana sala operacyjna w Europie, w Polsce — na pewno. Technologia trzydziestego pierwszego wieku, podczas gdy reszta szpitala tonie w mrokach Średniowiecza.

Leżę spokojniutko. Trzy lampy, cytrynowe oczy-słońca grzeją niemiłosiernie. Jacuzzi dla potępieńców. Pływam w kotle świetlnej lawy. Zaraz zjawi się czwarty, najbardziej złośliwy demon ze skalpelem zamiast wideł.

Maska do narkozy— na pysk.

I już odpływam, głowa zostaje zawekowana, albo wduszona do plastikowego pojemnika na mocz do analizy.

Odrywają mi świadomość, łapiduchy...

 

Zamiast diabła, którego wyobrażałbym sobie pod postacią wąsatego chirurga w umazanym krwią kitlu, na salę wchodzi druga Andżelika.

Klon, sobowtór, siostra prawie-bliźniaczka. Srebrnowłosa.

Jak te jej kudły błyszczały…

Stoją nade mną dwie Ejndżele. Jedna mieni się, z głowy sypią jej się iskierki, sztuczne ognie. Wieje chłodem, choć lampy pozostają włączone. Lodówka i opiekacz.

— No zajebista wizja. Jaka realna... Alkohol musiał wejść w reakcję ze środkiem nasennym. Nawet nie poczułem, kiedy się odleciało..."— myślę.

— Kolejny ty, trzeci Flor. Kiedyś byłeś przystojniejszy. Znów chlałeś, moczymordo. Nigdy się nie zmienisz… Pewnie dalej masz na amnezję. Cuchniesz, skaziłeś dojrzały essenticarus alkoholem. Przez ciebie będę urżnięta. Dobrze, że jesteś słodki i picie z ciebie nie grozi zatruciem.

...o czym ona pieprzy? Fajnie bredzi, fajnie, nic nie rozumiem, widocznie AŻ TAK mnie trzyma. Dobre... psychodela jak ciul... Co teraz— latające słonie?

Nawet nie odbieram tego jako zwidów, mógłbym przysiąc, że to się dzieje na jawie.

Andżelika, ta błyszcząca, zdejmuje srebrne kudły. Perukę. Panie, toż ona była łysa jak kolano!

Wetknęła mi palce do uszu. W głowę wbiły się żądła. Tak, dobrze mówię, żądła, coś jakby pszczoły. Bo to nie był człowiek!

...i wysysała mnie, od środka. Czułem, jak uchodzi całe ciepło, energia życiowa, a narządy wewnętrzne zasychają, kiszki się kurczą i kruszą, zmieniają w proszek. Krew, limfę, żółć, wszystko pompowała do siebie.

Jak skończyła — zostałem wydmuszką. Na sali panował siarczysty mróz. Lampy zgasły, z sufitu zwisały sople.

Obie Ejndżele bawiły się świetnie, były jak w ekstazie, tańczyły i śpiewały w dziwnym języku. Chyba po bułgarsku, ale głowy nie dam.

A ja wrastałem w stół operacyjny, ogłupiały i przerażony. Miałem nadzieję, że ciągle śnię, to się nie dzieje naprawdę.

W końcu skończyły pijackie dance macabre, bo musiały być na cyku, obie. Ta normalniejsza podeszła, rozchyliła mi ciągle opuchnięte powieki lewego oka.

— Masz, od Vincoriany. Taki prezent — powiedziała. I splunęła.

Strużka zimnej i gęstej śliny, jad na pamiątkę. Zaraz zaczął morzyć sen, zapadłem w otchłań. Ostatnie, co widziałem, to jak gasną. Nie lampy. Oczy, srebrzyste. Wiem, ze to niemożliwe…

 

Ocykam się na sali, nie żadnej wybudzeniowej; swojej, dawnej.

Operacja się udała. Z okiem było coraz lepiej.

— Siostra Andżelika już tu nie pracuje — powiedział sztywno pielęgniarz-ćpun. Nie było sensu drążyć tematu.

 

Po paru dniach wypisali mnie. Minęło kilka lat, sam nie wiem ile. Mam słabą pamięć.

Nikomu nie opowiadałem tych majaków, dziwactw, aż do dziś uznawałem je za wytwór podświadomości; ot, podpity byłem, narkoza i głupich parę piwek… Ludziom nie powinno się gadać takich rzeczy, bo wezmą cię za pojeba. Taką łatkę — najłatwiej przyczepić…

...pan — co innego, pan jesteś pomnik...

 

...jadę dziś pociągiem, mniejsza o to dokąd.

Obok siedzi gruba facetka z około trzyletnim synem. Gówniarz coś miesi w dłoniach, jakby plastelinę ugniatał.

Początkowo nie zwracam uwagi, gapię się w szybę. Potem — patrzę, a spod jego dłoni wychodzą czarne motyle. Ćmy-nie ćmy rozkładają skrzydła, wzbijają się w powietrze i zaczynają latać po przedziale. Żywe!

Zaczyna ich być coraz więcej i więcej, chłopiec lepi jak szalony. Chmara, jakby szarańczy!

Chcę krzyczeć, zaprotestować, ale one wpychają mi się do nozdrzy, do ust, uszu! Kaszlę, kicham, próbuję wypluć ten żywy knebel, pod koszulę włażą, wwiercają się w pępek… Machając rękami wypadam na korytarz. Drę się jak opętany, mam je w butach, kicam, podskakuję, w slipach! Lecę, na oślep, one za mną. Rój!

Kiedy pociąg zwalnia — wyskakuję, toczę się po nasypie, wpadam w szlam. Zjadłyby, na pewno, gdybym nie uciekł.

Najgorsze, kurwa, że jeden motyl zagnieździł się w lewym oku. Tym, które kiedyś rozpieprzyłem. Wkłuł się kolcem jadowym, żądłem — i siedzi.

Próbowałem wydłubać, palcem, patykiem. Nic z tego, dalej jest, wżarty, trzepocze skrzydłami. Czuję, jak pompuje gęstą substancję, wonny miód. Nie wysysa, nie żywi się, ale przeciwnie — napełnia mnie, jak pustą karafkę, naczynie.

Bo widocznie tym jestem dla wampirów z cholernych wizji — naczyniem do przechowywania nektaru.

...coś mi się robi z psychiką, od operacji mam wrażenie, że jestem postacią fikcyjną, narratorem opowiadań.

Ginę i odradzam się, ożywam na kartkach zeszytu. Zamieram gdy bóg-autor odkłada długopis.

Schizofrenia? Uszkodzenie mózgu podczas wypadku?

 

…miło się gadało, panie Lucku, ale muszę już iść. W domu wyciągnę skurwysyna pęsetą. I nachleję się piołunówki, by zepsuć nektar.

 

Potruję czorty.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania