Latające Lampiony - Rozdział I
Szłam krętą uliczką, ukrywając się przed wzrokiem przechodniów. Poprawiłam kaptur czarnej, schodzonej bluzy, zasłaniając jeszcze bardziej spięte, zniszczone kasztanowe włosy. Słońce chyliło się ku zachodowi, a mój brzuch zaczął się buntować przez brak posiłku od ostatnich kilkunastu godzin. Zrezygnowana skręciłam w pustą uliczkę, ściągając brudny plecak, zaglądając do jego środka. Nie było w nim wiele rzeczy. Trochę resztek jedzenia i mała złota szkatułka, która była dla mnie zbyt ważna, aby ją sprzedać. Jedyna pamiątka, która została mi po rodzicach. Wyciągnęłam suchy kawałek chleba i poobijane jabłko. Zjadłam je pośpiesznie spoglądając na delikatnie pomarańczowe niebo. Niedługo zapadłaby noc, więc uznałam, że czas znaleźć nocleg. Znalazłam schronienie w starym, opuszczonym domu na skraju miasta. Mogłam jedynie cieszyć się tym, że była wiosna, więc noce nie były aż tak zimne.
W snach wracałam do swojego dawnego życia. Tego sprzed pożaru w moim domu. Zanim rodzice zginęli, zostawiając mnie samą. To, jak za tym tęskniłam było nie do opisania, a ból spowodowany przez stratę dawał o sobie znać każdego dnia.
Obudziły mnie promyki światła słonecznego przebijające się przez brudne szyby. Nie chciałam wstawać... Ale nie potrafiłam się poddać. Nie wiedziałam dlaczego, ale podejrzewałam, że przy życiu trzymała mnie chęć życia również za moich rodziców.
Szybko pozbierałam swoje rzeczy i w głowie zaczęłam układać plan dnia. Nie był to zwykły dzień, a coroczne święto Latających Lampionów, podczas którego w całym królestwie powstawało wielkie zamieszanie, które zamierzałam wykorzystać, aby napełnić swój plecak w prowiant. Musiałam jedynie poczekać, aż zacznie się trochę ściemniać, żebym była mniej zauważalna. Do tego czasu zamierzałam upatrzyć sobie najbardziej odizolowane sklepy i stoiska tak, by podczas największej nieuwagi spokojnie wziąć to, na czym mi zależało. Chodziłam uliczkami, pokazując swoją twarz, aby nikt nie nabrał podejrzenia. Tamtego dnia nie byłam jedynym złodziejem. Rozpuściłam swoje włosy i ze sztucznym uśmiechem przechodziłam z stoiska do stoiska oglądając to, co sprzedawca ma do zaoferowania. Czas mijał, a ja znalazłam trzy idealne cele. Miałam jedynie nadzieję, że nikt inny ich nie wybrał. Wiedziałam, że większość takich jak ja, celuje w lepszej jakości produkty, które znajdowały się na słonecznym placu. Mnie jakość nie interesowała. Ważne, żeby zapełniło żołądek.
Po długim wyczekiwaniu i planowaniu w końcu nadszedł czas. Bałam się, że coś pójdzie nie tak i zostanę złapana, a w najgorszym wypadki trafiłabym na kilka dni do więzienia... To była kusząca propozycja, bo w końcu oferowali dach nad głową i posiłki, ale ryzyko wrócenia do sierocińca była zbyt wielka. Nie mogłam zaryzykować...
Wieczór. Każdy mieszkaniec Corony, wyszedł aby świętować razem z resztą. Na ulicach robiło się coraz tłoczniej, a ja byłam gotowa. Pierwszym celem było stoisko starszej pani, która wpychała klientom nieświeże warzywa i nie raz mięso. Nie było mi jej szkoda, wręcz wierzyłam, że jej się należało. Podeszłam szybko, gdy była zajęta klientem i zwinęłam kilka jabłek i pomarańczy. Nie chcąc więcej ryzykować, bo wkrótce zauważyłaby brak towaru, uciekłam w kierunku kolejnego sklepiku. Tak jak podejrzewałam był on zatłoczony, więc nikt nie zauważył jak wkładam do kieszeń bluzy ser i suszone mięso. Byłam dumna z siebie, a w nagrodę od razu zjadłam jeden pasek. Gdy skończyłam rozkoszować się pyszną zdobyczą, przyszedł czas na następne i ostatnie stoisko. Nie wiedziałam kim był właściciel, ale mężczyzna był sam przez co, gdy tylko pojawiał się klient, skupiał się tylko na nim. Schowałam się niedaleko, czekając aż ktoś zajmie sprzedawce. Niebo zaczynało zmieniać ponownie barwy. Robiło się coraz ciemniej. W końcu doczekałam się idealnego momentu. Bez dłuższego zastanowienia skoczyłam do przodu i wyciągnęłam rękę w stronę bochenku, ale powstrzymał mnie ostry ból, spowodowany zimnym przedmiotem rzuconym w moją stronę. Rozejrzałam się na około, jednak nie udało mi się niczego dostrzec, więc ponowiłam próbę, ale znów mi się dostało, tym razem w głowę. Udało mi się określić czym było owo zimne coś. Śnieg... Ledwo zauważalnie moje serce zaczęło przyśpieszać, a żołądek ściskać. Gdy na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze lampiony, ujrzałam go. Nosił tą samą fioletową bluzę co osiem lat wcześniej. Stał na swoim drewnianym kiju, podtrzymując się jedną ręką, a drugą celował we mnie kolejną śnieżkę. Poczułam fale złości, gdy ujrzałam jego rozbawiony uśmiech na twarzy i błękitne oczy, w których skrzyły się iskierki.
— Jack Mróz...— wycedziłam.
Komentarze (7)
5
"napełnić swój plecak w prowiant." - jeśli napełnić, to prowiantem.
"w najgorszym wypadki trafiłabym na kilka dni do więzienia" - wypadku. Dość lekka kara. W dawnej Anglii ucinali za to palce.
"ryzyko wrócenia do sierocińca była" - ryzyko (...) było
"ryzyko wrócenia do sierocińca" - jeśli dobrze liczę dziewczyna ma już 16 lat. Trzymają w sierocińcu aż do naszego wieku dorosłości 18 lat?
Historia zapowiada się ciekawie. Bardzo prosto opisana.
Nie chciałam pisać o strassznych i realnych karach, bo mnie to odrzucało z powodu, że opowiadanie jest wzorowane na bajce dla dzieci... :<
No skoro wróciłaby do sierocińca, to tak. :P
Ogólnie nie umiem określić czasów, które tam panują, ale można uznać, że jest to blisko naszego wieku. Jednak w innym świecie. :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania