Poprzednie częściCzarna Błyskawica - Rozdział 1

Czarna Błyskawica - Rozdział 3

Strzelanie z karabinu zawsze go wyciszało. Chwile na przy celowanie, dłuższe przeciąganie spustu i strzał... Podnoszenie rączki zamka, przesuniecie jej w tył, łuska pobrzękuje, wypadając, a następnie w przód i jej opuszczenie, po czym znowu to samo. Nie myślał o niczym, oprócz celu, w tym wypadku o biegającym po arenie króliku. Musieli się nauczyć trafiać w małe punkty, aby unieszkodliwić piechotę zmechanizowaną w pancerzach wspomaganych. Wprawdzie w starciu z nimi i tak najlepsze były albo działa mniejszego kalibru, albo inni żołnierze w takim samych wyposażeniu, ale nie zawsze istniała taka możliwość. Wojna to ciąg złożonych, często losowych wydarzeń, które nie sposób przewidzieć.

Samuel celował długo, nie zamierzał wydłubywać resztki naboju z mięsa zwierzęcia. Strzał w głowę umożliwiał uniknięcia uszkodzeń zębów. W końcu pociski przeważnie rozpadały się na kilka części. Zawsze dostawali amunicje z gorszego sortu, bywały też niewypały, przeważnie zwiastujące tylko i wyłącznie śmierć. W tym świecie nie istniały czołgi, samoloty, na lądzie dominowały ogromne działa, różne rodzaje pancerzy, w powietrzu absurdalne sterowce, a w morzu zmodyfikowane parowce z wielkimi bocznymi kołami napędowymi.

Zwykli żołnierze jak nasz bohater dostawali tylko odkryte barki, dryfujące kilka metrów nad ziemią, ciągnięte przez nieuzbrojonego łazika. Do tragedii wystarczał pojedynczy granat, czy odpowiednio wycelowany pocisk z oręża artyleryjskiego. Zabawa kto pierwszy ten lepszy, mogli albo opuścić pojazd wcześniej, albo dotrzeć nim na pole bitwy... Każdy oddział miał na początku wydzieloną amunicje oraz inny prowiant, jeśli to stracili, mogli liczyć przez jakiś czas wyłącznie na siebie. Dźwigać więc to cholerstwo, czy też ryzykować? Nie było dobrego wyboru.

Wróćmy jednak na poligon, gdzie hałas rozrywał bębenki w uszach. Samuel ignorował instruktora, nie zamierzał oddawać byle jakich strzałów. Każdy pocisk się liczył, a bogowie sami niosą kule, jak miał zginąć to i tak zginie. Kątem oka popatrzył na innych, wielu nowych nie potrafił wytrzymać odrzutu, przez co broń wypadała im z rąk, doświadczeni unikali razów, lecz prędzej trafiliby w stodołę, niż biegające króliki Nie obchodziło go to, ważne, że on trafiał niemal perfekcyjne, wciąż nie potrafił zrozumieć jakie poprawki brać na wiatr. Nie cierpiał tej losowości.

Nad ich głowami zabrzmiały megafony, nazywali je szczekaczki, ponieważ nic nie szło z nich zrozumieć, przez co używano ich do wezwania wszystkich na aulę. I znowu to samo nudne piekło, gdzie brak uwagi karano rózgą, a wszelkie szepty staniem z rękoma w górze, a o zaśnięciu lepiej nie wspominać. Rozładował karabin, wycelował w piasek, suche uderzenie iglicy upewniło go, że w zamku nie tkwi kolejny. Wpisał u kwatermistrza ilość wystrzelonych pocisków i ruszył w stronę największego budynku w sali. Musiał zdążyć, nim upiorne czarne komanda ruszą szukać maruderów, idealny czas, by przetrząsnąć baraki w poszukiwaniu kontrabandy oraz innych nielegalnych rzeczach.

Aula była tak naprawdę ogromnym budynkiem z pojedynczą salą, mogącą pomieścić kilkadziesiąt ciężkich łazików. Mogła, gdyby nie przyśrubowane do podłogi fotele. Wygodne, miękkie, wykonane z drewna i brązowej skóry. Samuel zajął pierwsze miejsce z brzegu i natychmiast poczuł senność. Nieprzespane noce, brak dzisiejszej drzemki dodatkowo komfort siedzenia sprawiały, że powieki same opadały na oczy. Trzeba było z tym walczyć, ostatniego śpiącego delikwenta pobito niemal na śmierć. W czym więc uczestniczyli, skoro karano tak dotkliwie? Przed sobą mieli ekran, zajmujący całą ścianę przed nimi, który zaczął syczeć, a zakłócenia, co jakiś czas skakały paskiem do góry.

— Dziś nastał ważny dzień. — Z głośnika popłynął głos lektora, niezmiennego przy każdym filmie. — Wielki, wspaniały władca Teodor Ratherford wraz z małżonką Ofelią wizytują naszych dzielnych żołnierzy, którzy przelewają swoją krew, by nieść szlachetne idee naszego kraju! Chwałą im! — Czarno-biały ekran ukazywał dwójkę ludzi w koronach, mężczyzna ściskał dłonie stojących na baczność żołnierzy, niektórym przypinał medale, żona trzymała go za ramię, uśmiechając się.

Samuel z trudem panował nad uśmiechem, gdy zobaczył fontannę piasku oraz ziemi, chcieli podkreślić obecność na froncie, a wyszło groteskowo. Może i obraz nie należał do najklarowniejszych, jednak trudno było nie zauważyć kilku głupstw. Nienaganne wyprasowane mundury "frontowców", bagnety przy pasach raziły swym błyskiem, a jeden z rannych przed chwilą podrapał się złamaną ręką, nie wspominając o umierającym, w spokoju otrzepującym brudne ciuchy po tym, jak go wywrócili sanitariusze. Na dodatek szlachcic ściskających dłonie plebsu bez rękawiczek? Bzdura, ale trochę podziwiał twórców propagandy. Wystarczyło tylko spojrzeć na twarze młodzików obok, by stwierdzić, że niewprawnego oka działa znakomicie.

Z drugiej strony mieli dach nad głową, jedzenie, opiekę, a w przyszłości możliwość awansu i spotkanie władcy. Mikra szansa, ale wmawiano im coś innego. Fabryka mięsa armatniego... Samuel westchnął i stanął na baczność. Zabrzmiał hymn państwowy. Mógł uważać to wszystko za jedną, wielką szopkę, ale czy coś zmieniało? Jak się dostanie przed jakikolwiek łazik to i tak umrze, nie zależnie, czy przyjął propagandę, czy nie. Już dawno przysiągł sobie wykonywanie każdego polecenia, nawet najgłupszego. Byle przeżyć do kolejnego wschodu słońca, byle zostawić jeden nabój, by nie zobaczyć, jaki los czeka kaleki. Wszystko inne zbędne.

— Rekruci z baraku trzynastego, do mnie! — zabrzmiał głos jednego z instruktorów. Samuel nie próbował zapamiętać jego wygląd. Wysoki, szczupły, ten sam mundur, krótkie włosy ukryte pod furażerką. — Mieliście mieć wykład z podstawowej obsługi podstawowego działa, ale plany uległy zmianie. Pakujcie się do hangaru.

Hangar, blaszak naprzeciwko szpitala, po drugiej stronie bramy. W ustalonym porządku ruszyli za dowódcą. Droga stanowiła o wiele większe niebezpieczeństwo niż ćwiczenia z bronią palną. Barki non-stop rozwoziły zaopatrzenie po bazie, każda ciągnięta przez dwa małe łaziki. Pojazdy łatwo ulegały wywróceniu, przestarzałe "holowniki" wybuchały, a kierowcy nie patrzyli za bardzo na drogę, musząc dowieźć wszystko na czas. A winowajca stał przy skrzyniach, wrzeszcząc na każdego. Nazywali go "łysol", wiadomo dlaczego. Wszystko musiał mieć jak najszybciej, ale przy jak najmniejszych kosztach. Chodziły plotki, że handlował na czarnym rynku, lecz nic nie mogli mu udowodnić, albo lepiej nie chcieli. Za odpowiednią ilość złota, bądź srebra zaopatrywał w cokolwiek, życzył sobie klient. Te kilka trupów tygodniowo... I tak ludzie giną, wpiszę się ich w statystykę ogólną i tyle.

Instruktor kiwnął głową w stronę łysego i stanął obok barki transportowej. Wielka bryła prostokątna, ucięta w połowie, jedynie co posiadał to kryształy energii, sprawiające, że dryfował nad ziemią. Kierowcy dwóch, małych łazików, pancerzy wspomaganych siedzieli już na miejscach. Piloci stanowili kolejną, odrębną część armii. Rekrutowano ich z najbiedniejszej warstwy społeczeństwa, w porównaniu do sierot dostawali skromne, ale jednak wynagrodzenie, uzależnieni od narkotyków, wydawanych przez państwo pracowali w dzień i nocy.

Pojazd powoli podniósł się do góry, a z tyłu otwarto kląpę. Mieli szczeście, ta wersja zawierała dwie, długie deski po bokach. Trafili do transportera ludzi, nie towarów, a to nie zawsze takie pewne.

— Pakować swoje tyłki, rzeźnia czeka...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania