Japet Bez Zmian część 1

Odpala papierosa, kolejnego zresztą. Cewka zapalniczki plując małymi iskrami plazmy, wygrywa melodyjkę. Refren jej ulubionej piosenki. Zaciąga się mocno. Trzyma chwilę żrący dym w płucach, po czym przewracając oczy do tyłu, wypuszcza go nosem.

- Pamiętam jak dziś! Czas odległy jak Pluton, kiedy miałem marzenia... Pamiętam jak dziś! Dom rodzinny lodem skuty, wtedy hibernowały marzenia...

Cylinder papierosa tańczy jej w dłoni. Sygnety i pierścionki okalające palce niczym korale sznur, dźwięczą słodko przy każdym zderzeniu. Rak pręży się na kciuku, Lew ryczy na wskazującym, Baran skacze na środkowym, Koziorożec wygina się na serdecznym. A na palcu małym lśni Waga.

Przerzuca fajka do lewej dłoni. Ogląda ozdoby od kciuka począwszy. Panna, Skorpion, Strzelec, Byk i Wodnik. Każdy pierścień i sygnet wart jest co najmniej małą fortunę. Czyste czerwone złoto, wprost z najgłębszych kopalń na Wenus.

- Marzeń nie pamiętam! Czas je zamordował, w pył uleciały.... Marzeń nie pamiętam! Czarne dziury je krwawo pożarły... - podśpiewuje dalej.

Popiół ulatuje w płatkach. Każdy taki płatek kręci się, wije jak łuska po naboju upadająca na twardą żelbetonową posadzkę. Lądują różnie, raz na niedoczyszczoną podłogę, raz na czarne spodnie ze skóry. Raz nawet na wisiorek, również znak zodiaku, szlifowany w Bliźnięta.

Nawet najbrudniejszy popiół nie byłby w stanie przyćmić jaskrawości wisiorka. Jest on bowiem brylantem, z diamentu pochodzącego z Ziemi. Znów się zaciąga. Wydaje jej się, że prócz dymu, czuje też krew jaką przelano w kopalni przy wydobyciu diamentu.

Buja lekko dłonią malując okręgi. Końcówka popielatego pędzla jarzy się niezdrową fuksją. Okręgi przechodzą w pierścienie, w koła. Aż wreszcie kurczą się i znikają. Ręka jej drętwieje, musi się trochę wysilić by znów przytknąć filtr papierosa do ust.

Tym razem wypuszcza kłąb dymu między uszminkowanymi na czarno ustami. Szare widmo przypomina jej meduzę giganta ciągniętego na haku rybackim ku powierzchni. Widziała kiedyś film dokumentalny o połowach na Pacyfiku, obraz szamoczącej się kolonii tysięcy meduz zrośniętych w jeden super-organizm, wypalił się jej w zwojach mózgowych.

Meduzy mogły i nawet strzelać laserami z macek i mieć tytanowe pancerze. Nie ważne czego by nie zrobiły, człowiek i tak mógł je prędzej czy później pochwycić na sieć lub hak. Szarpiąc ich tkankę, rozrywając nić życia, wydobyć na najjaśniejsze światło Słońca.

Film widziała kiedy jeszcze była dzieckiem. Dziś, z tego co się orientowała, na Ziemi już nie było meduz.

Zastanawia się chwilę czy nie zgasić już papierosa. Zaraz zacznie parzyć ją w palce. Żarzący się fuksją krążek nieubłaganie zbliża się do żywego ciała. Wpatruje się w swoją dłoń i nachodzi ją myśl, że jest jak metafora Śmierci, wolno kroczącej ku człowiekowi. Śmierci, którą on sam sobie zawczasu wybrał.

- Ciekawe czy umrę na raka płuc? - zastanawia się głośno.

- Nie śpiewasz dalej? - pyta jej towarzyszka.

Siedzi obok i wpija swoje wielkie jak jeziora, oczy prosto w nią. Biało-różowo-niebieski sweter z przydługimi rękawami zupełnie nie pasuje do zimnego, kanciastego otoczenia. Szczególnie gryzie się to z widokiem jaki roztacza się za oknem, o które się opierają.

- Nie - odpowiada.

- Ale dlaczego? Nigdy nie kończysz piosenki. Ba, nigdy nawet jej nie zaczynasz. Zawsze tylko refren i refren. A może chciałabym posłuchać całej? - mówi i nadyma policzki w geście złości.

Papieros znów ląduje w ustach, jest już pobrudzony szminką. Zaciąga się po raz ostatni, pstryka niedopałkiem gdzieś w kąt. Tutaj nie ma się co zapalić, dlatego po kątach pomieszczenia wala się mnóstwo zmiętych fajek.

Uśmiecha się do koleżanki i obcesowo dmucha jej dymem w twarz. Ta zdaje się tego nie czuć, ignoruje meduzę jaka owija jej włosy i dalej hardo świdruje oczami.

- Przecież znasz całość.

- No ale ja chcę, żebyś mi zaśpiewała.

- Sama sobie zaśpiewaj. Ile ty masz lat?

- Tyle samo co ty.

Brylantowy wisiorek trzęsie się kiedy jego właścicielka chichocze.

- Naprawdę?

- No.

- Ja myślałam, że urwałaś się ze żłobka.

- Chloe! - zawodzi.

- Zoe! - odpowiada jej tym samym.

Sprzeczają się jeszcze chwilę, powtarzając za sobą jak echo. W końcu nudzą się tą dziecinadą. Chloe opiera się bokiem o szybę. Jest wręcz makabrycznie zimna, ale jej to nie przeszkadza. Podobnie Zoe.

Widok nie zapiera tchu w piersiach. On go kradnie szybkim, wyćwiczonym ruchem. A jak raz skradnie, to ofiara nawet nie myśli by się o niego opomnieć.

Za szybą rozciąga się niemożliwie przestrzenna pustynia. Cała skuta lodem tak czystej, perłowej barwy, jakby nie była to namacalna rzeczywistość a symulacja. Gdzie tylko okiem sięgnąć, porcelana, perła, śnieg i lód.

Wzrastają jak Jotunowie, prehistoryczne giganty lodu, kanciaste bloki co gęstszego alabastru. Wieże kości słoniowej o gładkim wzorze karbowanym, górują nad nimi. Jeszcze dalej, jeszcze wyżej, uformowane przez jakieś niemożliwe kosmiczne promieniowania, prądy i wiatry energetyczne, piętrzą się łuki.

Z chropowatego lodowca, jaśniejącego bielą transmutującą się w ciemny jak biegunowa zorza błękit. Łuki się wznoszą znad dna pustyni, po to tylko by upaść i w miliard drzazg mroźnych się roztłuc. Jak gniazda mitycznych smoków, jeżą się łuki lodowcowe. Zarówno te wybijające się byle bliżej pustki kosmosu, jak i te roztrzaskane, rozbite w pył niezliczonych, niemożliwie ostrych klejnotów.

Księżycowa powierzchnia Japeta jest piękna.

Ale wzrok Chloe i Zoe nigdy nie zatrzymuje się na dłużej między baśniowymi pałacami mogącymi być siedzibą tak Królowej Lodu jak i wyjątkowo brutalnym obrazem Caspara Friedrichia.

Ich jednorako morskie oczy patrzą wyżej. Chcą wręcz sięgnąć ku przestworowi kosmosu. Usianego srebrnymi klejnotami aksamitu, barwionego na najgłębszą czerń jaką ludzkie oko potrafi dostrzec.

Patrząc bowiem w otchłań kosmosu, ma się wrażenie że duch sam z ciała się wyrywa. Że w samorzutnej projekcji astralnej, mistyczne dwadzieścia jeden gramów człowieczej esencji zatapia się w pustkę.

- Gwiazdy są niesamowite - szepcze Chloe przyciskając się do szyby.

- Zawsze to mówisz. Przecież wiem - odpowiada Zoe.

- Też chciałabyś zwiedzić je wszystkie?

- Tak samo jak i ty.

- Ale to niemożliwe - wzruszyła ramionami Chloe - Mnóstwo z tych gwiazd już jest martwymi obłokami pyłu. Zostało tylko ich światło lecące przez niebyt.

Przyparła do szyby jeszcze bardziej. Spinka do włosów skrobnęła o jej powierzchnię. Biżuteria ta była skrupulatnie wypolerowana na błysk. Przedstawiała zodiak Ryby.

- Dobrze że stąd nie widać Saturna - wzdycha a oddech zaparowuje okno.

- Dlaczego?

- Przecież wiesz.

- Wiem. Lepszy jest ten widok. Ogrom przestrzeni, zupełna wolność. Entropia zmieszana z ekstazą. Mogłabym patrzeć się w przestwór kosmosu całą wieczność. Z resztą, obie mogłybyśmy tak zrobić. Byłoby przepięknie.

Chloe uśmiecha się do Zoe. Uśmiech bielonych zębów jest całkiem ciepły. Jest to raczej niesamowite, zważając na fakt, iż temperatura na Japecie to często mniej niż: - 173 stopnie Celsjusza. Śmieje się.

- Nie zimno ci?

- Nie.

Brylantowy wisiorek buja się chaotycznie kiedy dziewczyna wstaje od okna. Podrzuca zapalniczkę w dłoniach i chowa do kieszeni spodni. Wygina się lekko w tył i wzdycha cierpiętniczo.

- Idziesz? - pytanie kieruje oczywiście do Zoe.

Ta kiwa głową zgodnie. Zawsze się z nią zgadza.

***

Wychodzi z palarni. Chole stawia długie kroki, niepotrzebnie się śpiesząc, Zoe ledwo za nią nadąża. Korytarze w obiekcie są takie same. Absolutnie wszystkie. Zawsze węzły rur na suficie, szare kafelki na ścianach i sterylna podłoga panelowa. Chloe już nie raz to denerwowało, nie mogła się do tego przyzwyczaić. Twierdziła nawet, że pewnego dnia oszaleje od tak perfidnie zaprojektowanej monotonii.

Nie zapatrując się na oznaczenia drzwi, można było się zwyczajnie zgubić w zakamarkach obiektu. Sytuację pogarszało paskudne, czerwonawe światło awaryjne i brak jakichkolwiek okien czy wizjerów w ramach korytarzy. Absencja dwóch ostatnich, denerwowała Chloe najbardziej.

Zatrzymała swój chód w pół kroku. Obróciła się na obcasie w stronę ściany i skrzyżowała ręce widocznie niezadowolona.

- Co jest? - spytała Zoe.

- A co? Nie widzisz?

Na ścianie wisiał krzywo przylepiony plakat. Format A1, papier obleczony łuszczącą się z lekka folią.

Stylizowany na akwarelowe płótno, obraz ukazywał złoty glob ziemski, planeta zajmowała całą szerokość plakatu. Clarissima Sacra Terra, jak to głosili co bardziej pobożni. Kontynenty na modłę mitologicznej Pangei, sczepione w jedną masę. Porwane brzegi i fiordy układały się w kształt profilu ludzkiej twarzy.

Mężczyzna. Dojrzałego wieku, kanciasta broda dumnie wybijająca się w przód. Włosy równo przycięte, nos orli. Szachniszach. Król Królów. Władyka wszystkiego co miało choć jeden szczebel ludzki w DNA.

Potężne litery pęczniejące u dołu i góry plakatu głosiły, a raczej dudniły jak w trąby apokalipsy:

JEDEN KOSMOS!!! JEDNA CYWILIZACJA!!! JEDEN CZŁOWIEK!!!

NAJJAŚNIEJSZY SZACHNISZACH GILGAMESZ

Chloe się skrzywiła. Wytargała z tylnej kieszeni paczkę fajek. Zapaliła na szybko jedną i w pośpiechu wzięła parę dymków.

- Nie powinnaś tyle palić - zauważyła Zoe.

- Ty też - burknęła - Chyba mówiłam ci, żebyś zabrała każdą jedną z tych pieprzonych makulatur. Wnętrze tej puchy jest brzydkie i bez tępej propagandy.

- Przepraszam... Musiałam przeoczyć...

- Nic się nie stało Zojka, wiem, można stracić czucie przestrzenne w tych korytarzach. Też go wcześniej nie zauważyłam.

Pstryknięciem w filtr strząsnęła popiół. Ustawiając papieros niczym lancę, wbiła go tam, gdzie wizerunek Króla Królów winien mieć oko. Folia wokół się osmaliła a w górę uleciał porwany wężyk z dymu. Zaśmierdziało plastikiem.

Wgniatając z pasją niedopałek w ścianę, poszarpała plakat. Po dłuższej chwili przestała i odrzuciła kolejną już fajkę. Uśmiechnęła się z satysfakcją.

- Widziałam kiedyś tego dziada na żywo - zagadnęła - Wierz mi, teraz to ma ładne oczy. Bardziej ludzkie niż u oryginału.

- Wierzę, przecież też go widziałam... Szachniszach.

- Ta... Król Królów. Idiotyczne, co nie? Kto to w ogóle wymyślił?

- No... Zgadzam się.

***

Lawirując brzydkimi korytarzami, wreszcie dotarła do jadalni. Wystukała kod na panelu przy drzwiach, a te z hurkotem schowały się w podłodze. Przepuszczając Zoe, zagapiła się na jej włosy.

- W sumie to ładną masz fryzurę - powiedziała.

Zoe odwróciła się, wyraźnie rumiana.

- Dzięki... Sama przecież ją układałaś.

- I dlatego jest taka ładna - wyszczerzyła się - Do twarzy ci, Zojka.

Jadalnia była, jak wszystkie pomieszczenia na obiekcie, ciasna i raczej praktyczna li ergonomiczna, niż posiadająca jakikolwiek charakter.

Chloe kopiąc w drzwiczki jednej z niżej zamontowanych szuflad, odsłoniła przed sobą widok pełen rozpaczy. Została ostatnia konserwa z prawdziwym mięsem. Dziewczyna skrzywiła się, ściągnęła brwi i zagrzechotała sygnetami drapiąc się za uchem. Schyliła się i podniosła posiłek. Wykopnęła szufladę z powrotem w ścianę i rzuciła konserwą na blat stolika.

- Od jutra jemy syntetyczne świnie.

- Dzień na Japecie to siedemdziesiąt dziewięć dni ziemskich Chloe.

Czarnousta tylko przewróciła oczami i zasiadła do wieczerzy razem z Zoe.

- Nie wymądrzasz się czasem ciut za bardzo, moja droga?

- Sama się wymądrzasz... - odburknęła.

Chloe zignorowała przyjaciółkę i wyszarpnęła zawleczkę z puchy. Brudnożółty cylinder zasyczał, kiedy chemiczny podgrzewacz zetknął się z posiłkiem w środku. Czarnousta objęła konserwę w dłoniach i poszurała nią po blacie.

- Cieplutkie - mruknęła - Pisze, że to dziczyzna. Z marsjańskich wieprzów.

- A smakuje jak...

- Jak kurczak. Wiem.

Wieczko konserwy pyknęło, Chloe wzięła do ręki pobliski widelec i podważyła je do końca. W powietrzu zapachniało nie tyle świnką z Marsa, co chemikaliami z podgrzewacza. Mimo to, jeść coś trzeba. Chloe zabrała się do degustacji.

- Zojka, ty nie chcesz? - powiedziała z pełnymi ustami - Jadłaś coś w ogóle.

Zoe pokręciła przecząco głową.

- Jadłam wcześniej.

- Kiedy niby? Nie możesz się głodzić młoda panno, jeszcze tak źle z zapasami nie ma.

- Wtedy, kiedy ty nie jadłaś Chloe. Możesz mi nie przerywać?

Chloe się uśmiechnęła eksponując ubrudzony sosem podbródek.

- Ja? Przerywać? Przecież ty się częściej wcinasz w pół zdania, Zoe.

Dziewczyna załamała ręce, jakby zapadła się w swój sweter. Odwraca wzrok nieco zawstydzona.

- Długo jeszcze będziesz ciągnąć tą gierkę? Powiedz szczerze Chloe.

Czarnousta przez chwilę ogląda swoją biżuterię, udaje ignorancję. Buja Bliźniętami, stuka Lwem w Ryby, chucha na Skorpiona i trze nim o bluzkę.

- Powinnaś wreszcie wyrzucić ten złom.

- Powinnam wreszcie wyrzucić ten złom.

Cisza jest kontynuowana. Cieknie jak oblana skroplonym azotem smoła. Zoe wierci oczami przypominającymi taflę mrocznego stawu w oczach Chloe, te są jak dwa odłamki malachitu, jątrzą się odcieniami zieleni, choć pięknej... To w dziwny sposób pustej.

- Nie nudzi ci się?

- Nudzi. Twoje gierki…

- To wyjdźmy na zewnątrz!

- Chlo...

- Żadnego pieprzenia młoda damo. Idziemy się przewietrzyć, ile można tu siedzieć i kopcić fajki? No, choć Zojka, przejdziemy się po tym naszym pięknym Japecie.

Zoe kiwa głową, zgadza się, oczywiście że tak.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MKP ponad rok temu
    "Sygnety i pierścionki okalające palce niczym korale sznur, dźwięczą słodko przy każdym zderzeniu." - niczym korali sznur?

    "Z chropowatego lodowca, jaśniejącego bielą transmutującą się w ciemny jak biegunowa zorza błękit. Łuki się wznoszą znad dna pustyni, po to tylko by upaść i w miliard drzazg mroźnych się roztłuc. Jak gniazda mitycznych smoków, jeżą się łuki lodowcowe. Zarówno te wybijające się byle bliżej pustki kosmosu, jak i te roztrzaskane, rozbite w pył niezliczonych, niemożliwie ostrych klejnotów" - CUDOWNY OPIS!!!

    Boże, spacer w -170C, serial by sobie obejrzały lepiej na jakimś Saturnflixie:)
    Tekst jak zwykle na wysokim poziomie. Pozdrawiam:)
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    w sensie, że sygnety na palcach przypominają korale na sznurze, w mojej głowie to lepiej brzmiało XD

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania