Poprzednie częściJapet Bez Zmian część 1

Japet Bez Zmian część 2

Śluza, w której należało wyposażyć się w skafander i podładować jego baterie, oraz sprawdzić stan mini reaktora grawitacyjnego, była niemożliwie ciasna. Ale jakoś sobie z tym radziły. Co prawda Chloe obtłukła sobie trochę łokcie o płaskie, modułowe ściany, ale przynajmniej Zoe mogła w miarę swobodnie się odziać.

Skafandry były jak nieprzyjemnie ciepła skóra ledwo co zdjęta z jakiegoś grubego zwierza. Dajmy na to, słonia indyjskiego poddawanego nieustannym eksperymentom medycznym, które sprawiły, że cały zrogowaciał, dostał albinizmu i na koniec stał się odporny na ekstremalnie niskie temperatury.

Była taka miejska legenda, którą słyszała raz Chloe, że błoniaste, lepiące się do żywego ciała jak jakiś bezpostaciowy wampir, skafandry wojskowe były wynikiem właśnie męczeństwa niemal już wymarłych słoni.

- A pamiętasz w ogóle gdzie i ile tego leży? - zagaiła Chloe.

Zoe wzdrygnęła się zaskoczona.

- Przepraszam. Czy ty właśnie chcesz mi powiedzieć, że nie wiesz gdzie je rozłożyłaś? I chcesz sobie pojeździć buggym mimo to?

- Ojoj, nie wściekaj się tak! - Chloe uśmiechnęła się lekko zarumieniona - Przecież nie mówię, że nie wiem, gdzie je rozłożyłam...

- Właśnie że tak. Pytasz się mnie, bo sama nie wiesz.

- No to mnie sprawdź! Przeko...

- Przekonamy się - ucięła stanowczo Zoe.

Czarnousta odpowiedziała jej słodkim wachlowaniem rzęsami.

- Ile ich jest? - zaczęła sprawdzian niewzruszona.

Chloe przez chwilę się wahała, nawet nerwowo zagrzechotała sygnetami.

- Dwieście! - wyrwała się wreszcie.

- Ponad pół tysiąca Chloe. Ponad pół tysiąca.

- E tam... Nie pomyliłam się aż tak bardzo...

- W jakim promieniu od obiektu leżą?

Chloe gwizdnęła z zakłopotaniem.

- Wiesz... Jak zapalę to pewnie mi wróci pamięć. Mogę...

- Nie możesz. Odpowiadaj.

- Kurde... Tobie to się chyba podoba. Co nie?

- Tobie też.

Chloe zachichotała i oparła się ciężko o ścianę. Ze świętym przekonaniem oznajmiła:

- Na dwudziestym metrze.

- Źle, pierścień zaczyna się na pięćdziesiątym. Możesz mi chociaż powiedzieć jak je rozmieściłaś?

- Nie mam pojęcia. Pewnie pijana byłam. Może co dwa metry? Dwa to dobra liczba, nie sądzisz?

Zoe oderwała się od ściany i pomasowała skronie.

- Zgadzam się. Trudno się z tym nie zgodzić. Szczególnie kiedy jest się na takim kosmicznym odludziu z lodu.

Włożyła kulisty hełm o złocistej szybie. Hełmy skafandrów wyglądały trochę jak reflektory. Takie na które Chloe napatrzyła się za dzieciaka w opór. Było to wtedy, kiedy ojciec i matka ciągali ją po tych wszystkich wielkich operach i teatrach na Ziemi.

- To straszne nudy były. Wielogodzinne pieprzenia o zwycięstwach Szachniszacha nad Wrogami Ludzkości - mruknęła stukając po szybie swojego hełmu.

- I mi to mówisz? - odparła - Najgorzej było jak tego przeklętego Makbeta grali. Propaganda była chociaż ciekawa.

Chloe śmieje się, prawie że rży. Wzmianka o Makbecie tak ją rozbawiła, że aż wali hełmem o ścianę i zsuwa się na podłogę. Zoe czyni takoż samo. Obie zakleszczone w sidłach rozbawienia, siedzą w pełnych skafandrach i łzawią za śmiechu.

- Jak ja nienawidzę teatru... - sapie Chloe kiedy już uspokaja swój śmiech - Za dużo go było w moim życiu...

- A teraz?

Nagłe pytanie Zoe jest jak dźgnięcie wyjątkowo dobrze zadbanym paznokciem w ucho. Chloe drętwieje, sygnety dociskane skafandrem zdają się wżynać w ciało. Szura tyłem hełmu, szura podeszwami wielkich buciorów, próbuje wstać.

Ale nie za bardzo wie czemu miałaby wstawać. Bo Zoe ją o coś zapytała? Bo mają już iść na przejażdżkę? A może sama pojedzie bez niej? A może... Zoe ją o coś zapytała.

Tak bezpośrednio. Trochę... Trochę niegrzecznie. Ale na pewno nie wrogo. Zazwyczaj aż tak nie wcina się jej w słowa. Nieważne, Chloe i tak nie przepada za takimi prywatnymi pytaniami. Od ojca i matki nigdy ich nie słyszała, to i czemu miałaby męczyć nią Zoe, takimi bzdetami...

- Co masz na myśli? - wykrztusza.

Gardło osuszone od niedawnego napadu śmiechu, przepływ czystego powietrza z plecaka skafandra jak najbardziej się odbywa... A jednak jest jej duszno.

- Czy już nie ma teatru w twoim życiu. Bo ja, Chloe, sądzę inaczej. Rodzice przestali grać, ale ty nie. Zamiast rozprawić się ze swoimi uczuciami, odstawiasz tu małe przedstawienie. Grasz w gierki. Ale nie dla mnie, a dla siebie samej.

Głos Zoe świdruje niemal tak, jak jej jeziorne oczy. Chloe ma wrażenie, że słychać go bezpośrednio w hełmie. Jakby był to jej własny szept sumienia. Ale nie. To tylko Zoe, jej kochana, słodka Zoe. Jedyna przyjaciółka. Jedyny prawdziwy człowiek na całym pieprzonym Japecie.

- Zojka, skończ pieprzyć. Taka z ciebie psycholog jak i ze mnie. Więc skończ pieprzyć i jedźmy wreszcie na przejażdżkę.

Choć Zoe nie widzi jak oczy Chloe się szklą, czuje że pod wizjerem hełmu towarzyszki, robi się jeszcze duszniej od ciężkiego oddechu.

***

Ponad pięćset plazmowych min przeciwpiechotnych. Zagrzebanych pod cienką na parę centymetrów warstewką księżycowego lodu. To linia obrony obiektu. Pierwsza, precyzując.

I przez tą linię rozsypanych jak z dziurawego worka min, pędzi zwiadowczy buggy, maszyna starszego typu, pieszczotliwie zwany przez wojskowych Pchełką. Ewentualnie Łatwopalną Puszeczką, ze względu na to, że ledwie mała eksplozyjka mogła doprowadzić pokładowy reaktor do wielkiej eksplozji.

A co dopiero pół tysiąca rzygających plazmą min przeciwpiechotnych.

- Zabijesz nas! - zawrzeszczała Zoe przy ostrzejszym szarpnięciu kierownicą.

- Nie przesadzaj! - Chloe znów szarpie kółkiem, wali pięścią w jakiś guzik na konsolecie - Jak walnie, to ino ja umrę! A wiesz czemu?

Zoe próbuje coś odpowiedzieć, ale nagłe przyśpieszenie pojazdu sprawia, że o mało co nie odgryza sobie języka.

- Bo za ładna jesteś na śmierć!

- To miał być żart!? W takim momencie!?

- Dobra dobra! Przecież wiem gdzie je rozrzucałam! Nic się nie stanie!

- Oszaleć z tobą można! Postradać zmysły!

- Ciesz się że jestem tylko jedna! Jedyna w swoim rodzaju!

Wypchane sygnetami i pierścionkami rękawice błoniastego skafandra wyglądają upiornie. Niczym szpony harpii, albo jakiegoś poskręcanego horrorku z gęstych lasów pod powierzchnią Io, Jowiszowego księżyca. Ekspresji na twarzy Chloe, Zoe nie mogła rzecz jasna zobaczyć, ale po prostu wiedziała, że jest to grymas swego rodzaju radości.

Oto bowiem, miliard i ponad dwieście milionów kilometrów od Ziemi, pod rozwartą na wszelakie strony Kosmosu kopułą gwiazd, pędziła w starym wojskowym rzęchu przez pole minowe.

Prawdziwa wolność.

***

Potężna, kanciasta rama okalająca cierniową koroną kokpit pojazdu, nie była szczędzona. Chole bowiem, z rozmysłem targała za kierownicę, wbijając się w rosnące na sztorc płyty szklistego lodu, rozjeżdżając dopiero co powstające z ziemi śnieżne olbrzymy, jotnary.

Waliła w pedały kręcąc bączki na hamulcu, ryjąc przy tym poszarpane rowy. Napompowane Wolframem 09, szerokie opony buggy rozbijały co mniejsze nierówności terenu w puch, wzniecając przy tym ogromne kurzawy lodowych iskierek.

Biła przełączniki trzęsącej się konsolety zamaszyście. To raz podrywając pojazd w górę poprzez zmniejszenie obrotów reaktora grawitacji w bagażniku, to znów wbijała Pchełkę w szronową glebę z rozmachem dodając obrotów temuż reaktorowi.

Mordowała biednego buggy, jeśli można tak powiedzieć o maszynie.

Jak płatek śniegu w czas chaotycznego słonecznego wiatru. Jak królewski myśliwiec przechwytujący w pogoni za wrogim bombowcem mknącym nad statek flagowy. Płatek śniegu chwieje się, wiruje jak szalony, ale pchany jest mniej więcej po prostej. Myśliwiec obrywa ze wszystkich stron, to serią po skrzydłach, to rakietą w kadłub, ale zażarcie wali w przód.

Chloe właśnie takie scenariusze huczą w głowie pospołu z krwią w skroniach. Jest coś surrealnie wspaniałego w tym, że gna maszynę nie wiadomo jak szybko, roztrzaskując kolejne tafle zmrożonego na kość H2O... A nie słychać przecież oranej oponami ziemi mrozowej, nie znać dźwięków walącego o kopułę kokpitu lodowca w niwecz roztłuczonego.

Tylko jej własny, duszny oddech i burczenie zarzynanego konsekwentnie reaktora. Nawet Zoe nie słychać, pewnie z tych emocji zapomniała, że powinna może coś powiedzieć.

Może coś o minach. Może o Ziemi. O Japecie.

Pięknej samotni z perłowej porcelany, zrodzonej najwyraźniej w trzewiach jakiegoś niemożliwego kosmicznego małża. Gdzie trupia biel śniegu jest anielska a nawet najbardziej zabrudzony gwiezdnym odpadem lód, jaśnieje szlachetnym błękitem królewskim.

- E, Zojka. A to Lovecraft przypadkiem nie pisał o małżach z Kosmosu?

***

Chloe wyraźnie ociąga się z zatrzymaniem pojazdu. Kręci nosem w takt kręcenia kółkiem.

Buggy meandrując przed pierwszymi niebotycznymi, gdyby tylko tu było niebo, niewyobrażalnymi strukturami twardego jak stal lodu, wznieca kurzawę. Wzlatująca spod kół, chmura za chmurą, mgławica za mgławicą. Ulatuje w nieważkość, jak monstrualna meduza, oblepiając zbitą zawiesiną struktury.

Osadza się na ramionach, na barkach sędziwych, siwych mieszkańców Jotunheimu, na toporzyskach, tarczach kolczatych w łapach wytrwałych stróżów Utgardu. Dalej nie pójdzie, nie uleci w Kosmos, między gwiazdy. Zamarza.

Buggy początkowo rozgrzawszy miriady śnieżynek swymi oponami, co jak pulsar energię, wypluwają zimowe miazmaty, nie zaoferował wystarczająco ciepła. Miazmaty rzeczone skuwa mróz 130 Kelvinów.

W stopklatce nieruchomieją, tuż na progu gąszczu alabastrowych mega struktur. Bezgłośnie trzaskające zimno, niczym jakiś potworny pająk o szadzi w miejsce juchy, rozwiesza tą pogmatwaną, fraktalną sieć. Niby to firn, niby lekki puch, jak zwiewna zasłonka oblepia szczelnie tak jotnar, jak wieże, tak fundamenty gargantuicznych łuków, jak i te rozmiażdżone brzemieniem samych siebie.

Chloe gapi się na to przez szyby wizjera i kopuły pojazdu. Jakby podglądała seans filmu. Nie może się nadziwić... Nie jest w stanie. A pomyśleć, że zaledwie dwie zimy temu... Na Ziemi, nawet by nie pomyślała o opuszczeniu rodzimej planety...

- Chloe! Weź już skończ się gapić i chodźmy gdzie mamy iść. Nie chcę się przeziębić.

***

Spacer u podnóży, u stóp białych jak kwarc tytanów jest co najmniej jak sen. Biorąc pod uwagę to, że słychać jedynie własny oddech i bzyczenie reaktora grawitacyjnego w plecaku, nawet jak koszmar. Z rodzaju takich, jakich nie ma się ochoty opuszczać, wie się bowiem, że realny świat potrafi być gorszy.

Chloe kroczy raźno, wciskając morską zieleń oczu między rozgałęzienia pogmatwanych bród Ymirów, Bergelmirów i inszych Thursów. Chce wypatrzyć otchłań kosmiczną, gdzieś tam w górze...

A Zoe zaraz przy niej, zawsze uczepiona ramienia, zawsze gdzieś w kącie oka, niby nieśmiała, skryta... A przecież takoż samo, bezgłośnie roztłukuje perłę buciorami skafandra.

Docierają wreszcie na swoistą polanę. Studnię jaką w pokrywie z martwych, zamrożonych konarów Yggdrasila wybiła sama Chloe, kiedy przestawiała tu statek.

Lamassu M790, solidna maszyna, wszak myśliwiec wojskowy. Odpowiedzialny za niejedno chwalebne zwycięstwo Królestwa Królestw i niejedną zbrodnię wojenną. Lazur pancerza obłego a długiego statku, choć naprawdę malarski, i tak odcina się wulgarnie na tle lodu Japeta.

Jak kukułka w gnieździe pliszki. Nie pasuje. Na tak pięknym płótnie jak Japet, nie godzi się kapać tak prostacką farbką.

- Przypomnij mi, po co go tu schowałaś? - pyta Zoe.

- Ja? To był twój pomysł.

- Może... Może i tak.

Chloe podchodzi do jednej z oberwanych brył lodowca. Przypominająca rozłupaną równo głowę, lśni. Po prostu, zwierciadło, niepojęcie czystej, Zimy Głębokiego Kosmosu.

- Po to tu jechałyśmy?

- Ja jechałam - szepcze Chloe.

- Jasne... Statkiem też się prawie rozbiłaś...

- Nabrałam ochoty żeby się przejrzeć w lustrze. Najdoskonalszym jakie istnieje. Zimnym jak oddechy umarłych z Helheimu.

- A ty znowu o tym - mamrocze sama do siebie - Nieodłączny element tutejszej rutyny, mitologia nordycka. Ciekawe kiedy ci się to znudzi, te całe Niflheimy i Angebrody... Te twoje gierki... - prawie że bełkocze, jakby nie zdawała sobie sprawy, że nikt jej nie słucha.

Bo i nikogo poza nimi, nie ma na całym Japecie.

Po wielu, długich chwilach wypełnionych bzyczeniem dociskającego do gruntu reaktora grawitacyjnego, Chloe wreszcie odrywa się od zwierciadła. Odstępuje w bok a światło tak mistycznie oddalonego Słońca, rykoszetuje o tysiące luster i ląduje na dnie, na tym jednym zwierciadle.

- Jak w lunecie teleskopu, co nie? - pyta się Chloe.

Bryła doskonałej tafli odbija absolutnie wszystko, jak na cyfrowym zdjęciu, widać całą Chloe. W każdym najmniejszym detalu błoniastego skafandra.

- Chodźmy już. Nie chcę się przeziębić.

***

W spartańsko urządzonej sypialni, gdzie zazwyczaj śpi niespokojnym snem Chloe, jest pewien niepasujący obiekt. Rzucony w najdalszy kąt, zakryty starą plandeką, pojemnik z czernionego metalu. Zamknięty siedmiokrotnym zamkiem magnetycznym.

Na wieku pojemnika, jakby roztarte, zdarte i osmolone, znajduje się spore logo. Jakby pięściak, narzędzie neolityczne i jeszcze starsza czaszka jakiegoś smoka czy tam dinozaura. Wygięty w łuk napis prawi:

PIERWSZY INSTYTUT ARCHEOLOGII NA WENUS

COLINAS VERDES ROKU 3576

Masywny pojemnik, skrzynia właściwie, nagle się porusza. Jak pociągnięty na żyłce, szura obitymi gumą stopkami po podłodze. Plandeka lekko opada. Spod wieka skrzyni, z okolic zamka, ulatują stróżki dymu.

Przez chwilę wirują w powietrzu zaplatając się w helisy, aż nie znikają, nagle i bez śladu. Skrzynia z Wenus na powrót leży spokojnie.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • MKP rok temu
    "Szachniszacha na Wrogami Ludzkości" - nad

    Cały czas mam wrażenie, że ona gada sama ze sobą, bo jej odbija z samotności.

    Fajnie są podawane te skrawki informacji o świecie.
    Ciekawe czego ona tam strzeże tymi minami? ???
  • Te małe literówki są najgorsze
  • MKP rok temu
    Bry
    Z tymi literówkami to jest tak, że ty tam widzisz tą literę, ale jej tam nie ma?

    Jak odpisujesz na konkretny komentarz to klikaj "Odpowiedź", wtedy autor komentarza dostaje powiadomienie, że ktoś mu skrobnął odpowiedź?
  • MKP a faktycznie XD

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania