Poprzednie częściJapet Bez Zmian część 1

Japet Bez Zmian część 3

Kiedy otwiera oczy, dostrzega jedynie ciemność. Nie taką jak Kosmos, ta jest duszna, przyprawiona piekącym z wysuszenia gardłem i pulsującymi kształtami gdzieś na horyzoncie wzroku. Rozkopuje pościel na łóżku. Na podłogę leci koc i poduszka.

Bose stopy opadają chwilę później. Panele podłogi są makabrycznie zimne. Igiełki bólu drażnią jej stawy palców. Przygryza wargę brudząc sobie szkliwo szminką. Dreszcz chrobocze po kręgach.

- Zimno - wzdycha - No to chyba oczywiste. Przecież to jest Japet.

Trwa tak kilka chwil. Przygarbiona i drżąca lekko z zimna. Próbuje przywołać do pamięci to, co śniło jej się jeszcze przed chwilą. Bezskutecznie. Biżuteria na palcach wygrywa melodyjkę trąc o siebie.

- Ziejący ogniem włochaty tygrys. Wiatr pędzący nad pustynią... Czteroskrzydły ptak. Spalony gadzi ogon - mamrocze z zaciśniętymi powiekami.

Na ślepo maca szafkę nocną. Znajduje opróżnioną do połowy paczkę fajek i zapalniczkę. Wytarguje jedną bibułkę i wtyka między wargi. Ospałymi, zdrętwiałymi nieprzyjemnie palcami, próbuje odpalić zapalniczkę. Paczka leci na łóżko.

- Podziemny ocean... Olbrzym w głębi. Noworodek... Z trzema oczami. Upadający władca... - kontynuuje bełkot.

Zapalniczkę udaje się wreszcie odpalić paznokciem kciuka. Cewka pryska iskierkami i gra melodyjkę. Zaciska wargi na filtrze papierosa, dym leci jej przez nos. Paznokieć wygina się wciąż dociskając przycisk.

- Pamiętam jak dziś... Czas odległy jak Pluton, kiedy miałam marzenia... Pamiętam... Dom rodzinny... Spalony na popiół... Wtedy... Ogień.

Nagle rozwiera powieki, morski malachit odbija piękne jak fajerwerki, skry plazmy.

- Ogień - powtarza a popiół z papierosa leci jej na stopy - Ogień...

Gdzieś w głębi obiektu, w jego monotonnych korytarzach rozlega się trzask. Głośny, ostry i zdecydowanie niepożądany.

- Zoe! - wrzeszczy zrywając się na nogi.

Chce już wybiec z sypialni, ale coś ją zatrzymuje. Ma przeczucie. Instynkt jej podszeptuje, by jednak została, i wpierw wypaliła cylinderek bibułki i tytoniu.

Chwilę potem, rozlega się szuranie. Szelest plandeki jaka pofałdowana leży, rzucona w kąt. Kciuk zaczyna boleć. Płuca przyjmują sporą dawkę gęstego, żrącego dymu, fuksja na czubku fajki jest jak igła kompasu.

Dziewczyna postępuje krok ku pofałdowanej plandece. Coś pod nią znów szura, zaraz znów... Zduszony huk. Łupnięcie jak kolbą karabinu maszynowego o czaszkę jeńca, który miał czelność błagać o litość...

Coś ciepłego spływa spod paznokcia. Kolejny kłąb dymu, kolejna meduza niknie w ciemności pokoju.

Dopiero teraz przypomina sobie, że przecież może nacisnąć odpowiedni guzik na ścianie i złożyć rolety na oknach. Ale zbyt bardzo nie chce zobaczyć co dzieje się pod plandeką. Znów trzask, zdławiony jak ostatnie słowa wczas egzekucji więźniów politycznych...

Stoi już przed kątem pomieszczenia. Przed rzeczą, przez którą przyleciała na Japeta razem z Zoe. Rzeczą, którą musiała ukryć, bowiem zniszczyć się tego nie dało. Nie próbowała jednak, za to widziała.

Zasilany dwoma reaktorami jądrowymi laser nie był w stanie nawet tego naruszyć.

Wacha się. Czy podjeść do panelu przy łóżku i odwinąć rolety z okien? Czy wyjść z pokoju i przespać się gdzie indziej? A może zawołać Zoe? A może wreszcie skończyć tą gierkę? Pognać Łatwopalną Puszeczką wprost do Lamassu i dalej, z powrotem na Ziemię. Na Najjaśniejszą Święta Ziemię.

Obiekt pod plandeką znów hałasuje. Tym razem wali w ścianę jak odkopnięty tytanową protezą stopy. Chloe zamiera kiedy dociera do niej, iż prócz hałasu skrzyni z Wenus, ciemność przeszył hurkot drzwi.

- Zojka? - chrypi z płonną nadzieją w głosie.

Odwraca się tak wolno jak tylko może. Pierw przekręcają się na piętach stopy, później powietrze strzela w kolanach. Tułów wygina się a zanim ramiona, ostrożnie, bez pośpiechu. Na koniec i twarz zwraca się w stronę drzwi.

Malachit jej oczu blednie. W otwartych drzwiach, nonszalancko oparty o framugę, stoi... Demon.

Krępy, nabity mięśniami korpus tygrysa o paskach poszarpanych na wzór płomienia. Łapy jak i nogi, dziwnie szczudlaste, obleczone gęstym włosiem jak u orangutana. Błyszczą przypominające sowie dzioby, pazury. Po podłodze szurają łuski jaszczurzego ogona. Ów ogon naznaczony jest wieloma wykwitami spalonego mięsa.

Paznokieć pęka z małym pstryknięciem a zapalniczka gaśnie.

Łeb, a raczej głowa, również jest niesamowita. Okrągła, puchata, płaska na przodzie, o olbrzymich talerzach oczu. Zieją one szmaragdem, błyszczącym i jakby złuszczającym się na krawędziach w nierówne żłobienia. Niżej z nastroszonego puchu, wybijają ciasno ściśnięte, wygięte w łuk, igły. Ociekające śliną kiełki są zapewne szalenie ostre.

Chloe widzi potężną postać demona doskonale. Nie potrzebny jest nawet jeden foton by odegnać ciemność. Ledwo mieszczący się w drzwiach jegomość odcina się na tle mroku wyraźnie.

- Rozejrzałem się trochę. I muszę powiedzieć, że porządnie się obwarowałaś. Mury Jerycha to nie są, ale wyraźnie się postarałaś.

Dziewczyna czuje jak opuszczają ją siły, chwieje się na zmarzniętych nogach. Zapalniczka upada na podłogę razem z paroma kroplami krwi spod naderwanego paznokcia. Leci w tył, uderza o szkło okna. Oddycha ciężko, trzęsącą się dłonią przytyka papierosa do ust.

Nie ma jednak siły by się zaciągnąć.

- Aamon. Aamon Nahum. Takie me miano. Jeśli dobrze słyszałem, to ciebie panienko zwą Chloe? A ta druga to Zoe? Dobrze mówię?

Spięty kark Chloe zgina się lekko. Przytakuje niemrawo.

Demon ogląda przez chwilę swe pazury-dzioby. Wydaje się nad czymś rozmyślać. Wzdycha głęboko a kły pochylają się na boki.

- Wypadałoby się przedstawić samemu.

Dziewczyna wzdryga się, ale język przestaje być jak z blachy. W pośpiechu spala fajkę.

- Chloe. Chloe Strategos.

- Miło mi poznać moją wybawicielkę.

Igły w paszczy Aamona wyginają się wprzód, być może w formie uśmiechu. Chloe przeciera oczy, tak mocno, że aż łzawią.

- Nie wierzysz własnym zmysłom? Panno Strategos?

- Teraz nie - chrypi.

Aamon znów zdaje się krzywić kły w ułomnym uśmiechu. Odrywa się od framugi i lekkim krokiem podchodzi do łóżka. Zabiera paczkę papierosów, podrzuca się w łapach, bada szmaragdowymi studniami oczu.

- Awanse Generalskie... Certyfikowany Tytoń Premium... Z Wenus - mruczy sam do siebie.

Podchodzi z wolna do Chloe, przyprawiając ją tym samym o mały zawał serca i zwiększoną temperaturę całego ciała. Wyciąga do niej pazurzastą łapę z paczką Awansów. Napięcie w mig znika. Dziewczyna jest nawet w stanie się uśmiechnąć krzywo. Sięga po fajkę, dłoń ma już spokojną.

Demon też bierze tytoniowy cylinder i wtyka sobie filtr między igły w paszczy. Dziób-pazur na jednym z palców otwiera się nagle i pluje małym obłoczkiem błękitnego płomienia. Zaraz potem, kolejny mały ognik zapala papierosa Chloe.

- Dzięki Amon - mówi nieśmiało.

- Aamon. Trzeba przeciągnąć lekko "A" - poprawia machinalnie demon Aamon Nahum - Amon to, zdaje się, był jakiś złoty cielec znad Nilu.

Stoją tak przez dłuższą chwilę. Nie za blisko ale zdecydowanie mogliby się bardziej odsunąć. Malachitowe oczy łzawią wpatrując się poprzez dymne meduzy w potworne oblicze. Zaś szmaragdowe dyski zdają się być chwilowo ślepe, Aamon Nahum wyraźnie delektuje się tytoniem premium uprawianym na Wenus.

Demon przerywa ciszę kiedy na podłogę lecą dwa wypalone do końca pety.

- Oni tu przyjdą panno Strategos. Jesteś jak kapka atramentu na tafli srebrnego zwierciadła. Oni przyjdą. I chyba nie trzeba mówić, jest to zagrożenie równie realne co ja.

***

Na obiekcie była improwizowana zbrojownia, w pełni urządzona przez Chloe. Lamassu M790 miał całkiem pojemną ładownię, to też jedna z sypialń została cała zagracona skrzyniami amunicji, futerałami na broń czy nawet paroma kapsułami kwasu łamiącego wszelkie założenia humanitarnej wojny.

Chloe siedziała na sporej skrzyni i ładowała metodycznie kolejne naboje do magazynka lśniącego obsydianowym lakierem, karabinu leżącego przed nią na podłodze. Każda pestka wchodziła gładko choć ze zgrzytem.

Dziewczyna była tak zaabsorbowana tą czynnością, że nie zwracała uwagi na ból zabandażowanego kciuka. Nie spostrzegła też, kiedy do zbrojowni weszła Zoe.

- Co ty robisz? Po co ci to?

Czarnousta wzdrygnęła się nagle wystraszona. Magazynek upadł głucho przy broni. Widząc jednak, że to Zoe ją naszła, rozpromieniła się. Zeskoczyła ze skrzyni i porwała za kolbę leżący karabin. Pokazowo szczęknęła zamkiem i wyszczerzyła się.

- Standard każdego piechura Królestwa, karabin Utukku S794! - oznajmiła - Wali nabojami 6,20 milimetrów co najmniej na kilometr. Nie przegrzewa się, jest bezusterkowy! Robiony z jednej sztaby aeroosmu...

- Chloe...

Dziewczyna w dwóch krokach znajduje się przy stoliku zawalonym innymi Utukku, stosikami nabojów i czegoś, co wyglądało na opasłe, pękate tonfy. Oparła karabin o nogę stolika i zabrała z niego jedną z dziwnych pałek.

- Podręczny granatnik oddziałów dywersyjnych, Szedu S693. Granaty dowolnego typu, byleby miały 60 milimetrów kalibru. Mam tu dwie skrzynki ze szrapnelami i parę EMP! Napięcie takie, że nie ma chyba kabli, których by nie usmażyło!

Upuszcza tonfę-granatnik między inne zabawki i wykonując piruet, z rozrzuconymi rękami dopada posrebrzanej walizki. Otwiera ją kluczem leżącym obok na skrzyni z amunicją. Obiema dłońmi wytarguje z piankowego wypełnienia wielki, kanciasty pistolet.

- A ten niepozorny gnat to Parabellum S285. Niby staroć, niby zwykła klamka... Ale umie strzelać istnymi brylantami wśród kul.

- Chloe...

Chloe jednak nie słucha, udaje głuchą. Truchta na drugi koniec zbrojowni. Waląc Parabellum na oślep, zrzuca z szafki nocnej parę miskowatych hełmów odsłaniając krępą kasetkę. Ta już jest otwarta, dziewczyna z namaszczeniem unosi wieko zahaczywszy o nie szczerbinką pistoletu.

- Perła w koronie... Patrz uważnie Zojka... Ta skrzyneczka, co w niej jest? Naboje.

- Naboje.

- Źle! Nie zgadłaś mała! To miniaturowe supernowe! Mikrosłońca zamknięte w takich uroczych ampułkach! Czopy 30 milimetra noszące w sobie atomowe piekło! Mikroskopijni kuzyni bomb jakie spadły na Hiroszimę i Nagasaki, Car-bomby zdetonowanej nad Melbourne, rakiet jakie zatopiły Tajwan i stworzyły Wyspę Korei Południowej! Naboje Nuklearne Interitus 600!

Zoe stoi sztywno z założonymi rękami. Kolorowy sweter ma mocno zmechacony, miejscami nawet wytarty, jakby liniała.

- Zapomniałaś jeszcze o spaleniu atomem całego Merkurego... Albo o bombardowaniu tej kolonii na Io pięć lat temu.

Uśmiech schodzi z twarzy Chloe. Zastępuje go grymas złości zszytej razem z czymś w rodzaju wyblakłego smutku.

- Rodzice obiecali, że polecimy tam znowu na wakacje... Miałam tam przyjaciółkę...

- Nie wyszło. Na Springhook Lagoon poleciało siedem atomowych rakiet.

- Rozkaz wydał Najjaśniejszy Szachniszach.

- Ponoć Generał Enkidu inaczej chciał rozwiązać problem heretyckich buntowników...

- Ponoć.

- Powinnaś się uspokoić...

- Jestem spokojna. To ty świrujesz Zojka. Inaczej nie pytałabyś się co robię.

- A co robisz?

- Szykuję się do oblężenia.

***

Na obiekcie był rzecz jasna generator mocy, który jadąc na trybie awaryjnym, utrzymywał działanie skromnego kompleksu. Osadzona w centralnym module, salka zapełniona obeliskami komputerów, plątaninami kabli i monitorów wyświetlających od dawna jedynie wygaszacze ekranu.

Wszystko to orbitowało wokół wielkiej maszyny przypominającej beczkę obaloną na bok. Zniekształconą wieloma żebrami wsporników czy przypominającymi pijawki złączami przewodów, kadź ze stopów tytanu czy irydu.

Szerokie i masywne drzwi z ociąganiem znikają pod progiem pomieszczenia. Chloe nie zwlekając, przeskakuje nad nimi kiedy są dopiero w połowie drogi. Lądując na podłodze chwilowo traci równowagę, ale nie przewraca się.

Zaraz za nią do środka wślizguje się Zoe. Twarz ma pochmurną, wyraźnie zmartwioną.

Dziewczyna poprawia karabin Utukku przerzucony przez ramię, klepie kaburę z Parabellum osadzoną na biodrze, ściska mocno szelkę małego plecaka zwisającego z drugiego ramienia. W kąciku ust chwieje się wypalony do połowy Awans, nerwowym ruchem chwyta go placem wskazującym i obandażowanym kciukiem, strzepuje popiół.

Pot spływa jej ze skroni a pieczenie z tyły oczu jest co najmniej irytujące.

Przeciska się niezgrabnie między obeliskami, potyka parę razy o plątaniny kabli. Im bliżej generatora tym goręcej i głośniej. Maszyna buczy jednostajnie, kłuje w uszy chropowatymi igłami. Ciepło jakie od niej bije wysusza płuca, drapie nachalnie w nozdrza.

Opada na kolana w krzaczasty gąszcz przewodów tuż przy generatorze. Rzuca plecak na podłoże, otwiera go i wyciąga tłusty, gąbczasty talerz. Z rozmachem rzuca nim o bok generatora, rozlega się ciche mlaśnięcie i szara masa przylepia się do metalu.

Dziewczyna wyciąga z plecaka malutki ekranik z guzikami. Majstruje coś w nim aż ekran nie rozświetla się na seledynowo.

- Chloe? Co ty robisz... - pyta nieśmiało Zoe.

- Oktogen X, właśnie uzbroiłam. Jeden guzik i cały obiekt zrobi łubudu.

- Na Lucyfera! Co ty wyprawiasz!?

- Tylko mi tu nie wzywaj żadnych bogów! Żadnych złotych cielców!

Odwraca się wreszcie do Zoe, ta w obronnym geście unosi dłonie... Prawy kciuk ma zabandażowany...

Chloe bezmyślnie gapi się w towarzyszkę. Świdruje oczami pełnymi morskiej zieleni, wielkimi teraz jak jeziora. Jak szmaragdowe dyski.

Wypluwa papierosa z ust, wstaje na równe nogi tak szybko, że aż lekko kręci się jej w głowie. Wyszarpuje zza pleców karabin, odbezpiecza i celuje wprost w głowę Zoe.

Dziewczyna w swetrze stoi jak sparaliżowana, lekko kręci jej się w głowie, zraniony kciuk pulsuje. Przełyka ślinę, chce coś powiedzieć...

- Odejdź - mówi - Odejdź stąd.

- Chloe, opanuj się!

Głos Chloe jest zimny, jak oddech nieumarłego z Helheimu. Nogi w skurczu same niosą ją w przód, lufa karabinu styka się z głową celu. Aeroosm jest chłodny, niczym mgły Niflheimu.

- Nie jesteś prawdziwa.

- Ciebie nie ma.

- Oszalałaś Zojka.

- Nie, jesteś prawdziwa.

- To chyba oczywiste.

Obie dziewczyny postępują o krok ku sobie i potykają się o kable. Lecą na podłogę a Utukku zostaje szarpnięte za spust. Krótka seria siedmiu wystrzałów wali w sufit, świdrujący ból rozpycha się w uszach.

- Chciałaś mnie zabić!?

- Odjebało ci do reszty!

Zaczynają się szarpać, tłuc nogami jak szalone. Upierścieniona dłoń uderza w delikatną skórę, narusza nawet mięśnie twarzy...

- Kto ci kazał tłuc się na to zadupie?

- Tak ci szkoda jakiejś losowej szmaty z tego Springhook?

Chloe odpycha Zoe ciosem kolby w podbrzusze. Dziewczyna zgina się, krztusi a oczy jej łzawią. Zapada się w zwoje kabli, przystawia celownik do oka, namierza. Palec drży na spuście. Jakby Lew z sygnetu drapał żywe ciało.

- Możesz mi... Nie przeszkadzać!?

- Wy śmiertelni...

- Chciałam ci pomóc Chole!

Lew ściska palec wskazujący, zmusza do strzału. W podobny kałamarnicom, gąszcz kabli leci trzydzieści pustych pestek.

- Potraficie tworzyć niesamowite tragedie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • MKP ponad rok temu
    przyprawiona piekącymi z wysuszenia gardłem - piekącym
    Igiełki bólu drażnią jej stawy palców. - stawy w jej balach chyba lepiej brzmi.
    I chyba nie trzeba mówić, jest to zagrożenie równie realne co ja. - tu według mnie nie pasuje przecinek przed jest. Lepiej brzmi jak dodasz "że jest"
    "zabrała niego jedną z dziwnych pałek." - z niego
    "Chloe odpycha Zoe w podbrzusze." - to chyba za duży skrót myślowy. Może: Odpycha Zoe uderzeniem w podbrzusze.

    Jestem niemal pewien że ona ma schizy od samotności.
    Ciekawe, naprawdę ciekawy popaprany motyw ?
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    co do trzeciej i ostatniej uwagi, no to tak miało być, reszta to te przeklęte literówki
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    co do trzeciej i ostatniej uwagi, no to tak miało być, reszta to te przeklęte literówki

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania