Skok nad Vantau #2
20 września 1952 r.
-Przygotuj się!-zakomenderował pilot-Za minutę skaczesz!
Samolot sunął po przeplatanym gdzieniegdzie chmurkami niebie. W dole ciągnął się błękitno-zielony Pacyfik a na horyzoncie wynurzała się wyspa Vantau. Podróż do Sydney potrwała sprawnie i bez większych problemów. Teraz bohater musiał dokonać najtrudniejszego.
-Skacz! Skacz!-nakazał ten sam człowiek,dodając-Powodzenia brachu!!
Spadajacy z prędkością 200 kilometrów na godzinę Albert przewijał się przez masy powietrza, zbliżając z zawrotną prędkością ku ziemi. Pierwsze myśli które go nachodziły były dosyć pesymistyczne. Co zrobi gdy spadochron się nie otworzy? Czy też co pocznie gdy wiatr zniesie go w ocean a on zaplącze się w linki spadochronu? Z każdym
niższym pułapem serce coraz mocniej mu przyspieszało. Na jego szczęście żaden z czarnych scenariuszy się nie sprawdził. Gdy w końcu plecak się otworzył poczuł ogromną ulgę, jeszcze większą gdy zauważył że wiatr nie jest silny i z łatwością wyląduje w zaplanowanym sektorze plaży. Lot był krótki, chociaż bohaterowi wydawał
się tak długi. Uzbrojony w aparat fotograficzny, pióro, notatnik oraz rzeczy osobiste dotknął z dużym rozpędem piasków Vantau. Według planu już czekali na niego ludzie, którzy mieli mu towarzyszyć oraz pomagać w czasie pobytu. Byli to lekko ubrani mężczyźni z podwiniętymi rękawami koszul, krótkimi spodniami oraz jeden z nich
miał za nakrycie głowy białe kepi.
-Bienvenue na Vantau!-rzekli.
-Bienvenue-odparł-To wy macie być moimi przewodnikami?
-Nie jesteśmy tu bez przyczyny-stwierdził Francuz z kepi-Nazywam się Phillippe, ten po prawej to Marcel natomiast z lewej Jean.
-Miło poznać, Albert Taylor-odpowiedział po czym wszyscy podali sobie rękę.
Cała czwórka wsiadła do odkrytego amerykańskiego jeepa z demobilu. Rozmowa towarzysząca jeździe tyczyła się luźnych spraw, na właściwy tor dyskusję przywrócił Marcel
-Ainsi monsieur, czas zająć się zleceniem. Albercie co masz zrobić?
-Sam nie wiem, nawet nie mam żadnego pojęcia o sytuacji na wyspie, liczę że jako tutejsi jakoś zaznajomicie mnie z sytuacją?-samochód przedzierając się przez wydmy energicznie podskakiwał, a razem z nim pasażerowie.
-Co masz na myśli sytuacja ami? Czy nie brakuje rumu? Tego tutaj pod dostatkiem-zażartował Jean z czego wszyscy się zaśmiali.
-Interesuje mnie co pchnęło majora oraz was do tak radykalnego kroku jakim jest niepodległość i czy nie boicie się konsekwencji.
-Co pchnęło? W skrócie-niewłaściwa polityka Republiki. Nie o taką Francję walczył de Gaulle a razem z nim my. Na krwawicy macierzy żeruje masa byłych kolaborantów i komunistów, przy czym Ci drudzy są najbardziej niebezpieczni. Sam rząd to iluzja, premierzy zmieniają się jak rękawiczki a stabilności nie widać,mimo pokoju. Wszystko potęguje fakt że Paryż ma głęboko w nosie odległe kolonie, takie jak np. Vantau. Od kilku lat po dżungli grasują bandy rabusiów, powstałych w wyniku zawieruchy wojennej. Kilkukrotnie prosiliśmy o przysłanie oddziału wojska który by się tym zajął, ponieważ nasz lokalny garnizon jest zbyt mały na taką akcję. I co nam odpowiedziano? Że
większość wojsk kolonialnych jest zaangażowana w poważne misje i musimy sami się uporać z problemem! I każdego tygodnia któraś z farm zostaje zaatakowana i splądrowana.I tak kilka lat...-rzucił Philippe, który do tej pory kierował jeepem i się nie udzielał. Pytanie które zadał Albert zadziałało na niego jak płachta na byka. Wymawiając
te słowa groźnie wymachiwał jedną ręką, trzymając na szczęście drugą kierownicę.
-A nie boicie się konsekwencji?-naciskał dalej Anglik.
-Przecież nasz rząd stwierdził że jest zbyt zajęty innymi sprawami niż nasza wysepka i nasz los, więc co nam innego pozostało?!-dalej grzmiał gniewnie.
-Pardonner Albercie mojemu koledze tą agresję, przez kilkanaście lat służył w Legii po czym został z niej wydalony przez wyrażanie niezadowolenia z powodu odsunięcia de Gaulla od władzy i posunięć rządu-wtrącił się Jean, który zaniepokoił się niebezpiecznym obrotem konwersacji.
-To tłumaczy tą białą wojskową czapkę-zakończył dziennikarz.
Dalszą części podróży odbyli w ciszy. Mknęli autem wzdłuż ciągnącego się po prawej stronie przepięknego wybrzeża,natomiast po lewej rosła ciemnozielona dżungla. Promieniujące słońce rozświetlało wszystko wokoło do tego stopnia, że barwy otoczenia przybierały jeszcze jaśniejsze i piękniejsze kolory. Teren z każdym metrem w głąb
lądu wznosił się, była to przecież wyspa wulkaniczna. U szczytu rosnących bujnie palm unosiły się dorastające kokosy, natomiast nad płatami tych drzew manewrowały różnorakie ptaki. Jednymi słowy-raj.
Zbliżając się do zakrętu drogi Philippe zaczął powoli hamować. Gdy skręcił przed nimi na drodze stanął uzbrojony mężczyzna o ciemnej karnacji, z pewnością tubylec. Obok niego stało trzech innych żołnierzy o złowrogich spojrzeniach. Kierowca jeepa szybko nacisnął hamulec, aby nie uderzyć w postać zagradzającą przejazd. Marcel i
Jean wydawali się zaniepokojeni,natomiast Legionista spoglądał nieufnie na Polinezyjczyków. Pierwszy z nich wysiadł i zwrócił się do wysuniętego naprzód żołdaka.
-Coś nie tak soldat?-zapytał.
-Marcel, wszystko w porządku?-odezwał się Albert, zaniepokojony napiętą sytuacją.
-Wszystko dobrze przyjacielu, siedź w jeepie-odparł nie spuszczając wzroku z żołnierza.
-Papiery i cel podróży-rozkazał w końcu dowódca.
Francuz wykonał polecenie i wyjął dokumenty, które tubylec zaczął starannie wertować. Trzech jego kompanów nie spuszczało wzroku na resztę pasażerów, trzymając ku ziemi francuskie Lebele w pogotowiu.
-Jedziemy do Papity-odpowiedział.
Uzbrojony mężczyzna po przejrzeniu papierów podszedł do jeepa i przyjrzał się siedzącym w nim trzem osobom. Szczególnie jego wzrok przykuł Albert i długo nie było trzeba czekać jak zadał pytanie.
-A ten to kto? Nie wygląda na miejscowego-wskazał palcem na bohatera.
-Anglik, reporter, wieziemy go na spotkanie. Mogę wiedzieć gdzie jest wasz oficer?-Marcel nie wytrzymał i chciał się dowiedzieć jak najszybciej, w jakim celu zostali zatrzymani.
-Angielski reporter? A może brytyjski szpieg?! Nie interesuj się nie swoimi sprawami francuski psie! Jesteście aresztowani!-rzucił gniewnie dowódca grupy.
Zdziwiony obrotem sytuacji Marcel nie zdołał zaprotestować ponieważ został od tyłu uderzony kolbą karabinu. Czujny Philippe rzucił w jednego z żołnierzy nożem i trafił go w rękę, po czym wykonywał szybki skok i zaczął uciekać w dżunglę, krzycząc:
-Uciekaj Albert! Uciekaj!
Żołnierze otworzyli w stronę uciekającego ogień lecz niecelny.Jeana przygwoździł do ziemi drugi tubylec, który zaszedł jeepa od prawej strony.Natomiast Anglik zamotany przebiegiem wydarzeń próbował zejść z paki, lecz nie zdołał tego zrobić i dostał silny cios w twarz, po czym zemdlał.
Komentarze (3)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania